Go to commentsPo drugiej stronie
Text 1 of 1 from volume: Po drugiej stronie
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2012-01-18
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2085

Są takie miejsca, które zdają się być stworzone, by odegrać istotną rolę w czyimś życiu. Są miejsca zapomniane przez niektórych tylko po to, by inni mogli je odkrywać. Zwykle mijane są przez nas codziennie i poprzez pokrywanie się ich coraz grubszą warstwą kurzu, przywykamy do ich obecności. Po prostu są.

Zbiegiem okoliczności, jedną sytuacją, mgnieniem sekundy dostrzegamy je w innym świetle. Odmieniają bieg naszego losu, przyciągają do siebie i sprawiają że problemy dnia codziennego rozpływają się we mgle roztaczającej poza granicą tego magicznego miejsca.

***

Wyraźnie czuła drobne drzazgi wbijające się jej w ciało, ale nie miała nawet siły by się poruszyć. Powoli wstała, podciągając się na winorośli trzymającej w swoim żelaznym uścisku starą altanę. Materialistka. Ileż to razy ugodzono ją tym słowem w obolałą duszę, i ile razy starała się wyrzucić z pamięci jego złośliwe brzmienie. Nie była pewna czy każdy materialista ot tak porzuca posadę w znakomitej firmie, sprzedaje mieszkanie w centrum miasta i ochoczo jedzie babrać się w błocie. Była więcej niż pewna, że dziadkowie zapisali jej w spadku tą uroczą rezydencję, bo byli pewni, że nie sprzeda jej, a troskliwie się nią zaopiekuje. Jej, mimo że mieli jeszcze czworo wnucząt. Jej, Amelii. I mieli rację.

Dlatego od dwóch miesięcy dzień w dzień wyrywała, kosiła, pieliła, nawoziła i podlewała. Doglądała, przemawiała, dotykała i pieściła wzrokiem. Nie martwiła się o przyszłość; było jej obojętne co zrobi gdy nie będzie mogła czerpać zysku z posiadanych nieruchomości czy co się stanie w momencie, gdy sięgnie do szkatułki i nie znajdzie tam ani jednej monety. Za to gorliwie prosiła co wieczór o poranny, orzeźwiający deszcz. Codziennie widziała swoją przemianę; codziennie odnajdywała jeden powód więcej, by nie wracać do miasta. Wybiegła na środek świeżo skoszonej trawy i zaczęła obracać się dookoła własnej osi. Uwielbiała spoglądać wtedy w niebo, gdy korony drzew rozmywały się z ultramaryną niebios; uwielbiała ten moment w chwilę później, gdy zmęczona padała na trawnik i szybko oddychając czekała, aż elementy jej nowego świata powrócą na właściwe miejsca.

To miejsce czekało na nią; czekało na nią twarde łóżko bez sprężyn, czekał na nią dziurawy wąż ogrodowy i klomb zrobiony na starej oponie od traktora. Czekało na kogoś, kto je pokocha i zechce włożyć całe serce w jego odnowę. Ogród był więcej niż cudowny. Dziś, gdy pozbyła się sięgającej pasa trawy, zobaczyła jak wielką ma przed sobą przestrzeń. Odkrywała tak każdego dnia nową zaletę posiadania swojego miejsca na ziemi. Dbała o nie, cierpiała gdy brakowało życiodajnego deszczu, przycinała niesforne gałęzie i balansowała na ostatnich szczeblach drabiny zbierając owoce. Tak, jak balansowała na krawędzi życia.

***

Miasto, kołysane w objęciach Morfeusza, zbliżało się do nieuchronnego momentu przebudzenia. Zegar wybił szóstą; Amelia przetarła leniwie oczy i wstała po słownik. Ciężko się jej funkcjonowało po niemal dwóch dobach bez snu; nie mogła znaleźć dla siebie miejsca do pracy, bo cała powierzchnia biurka pokryta była brudnymi kubkami po kawie. Ale przecież obiecała i nie może zawieść. Złowieszczy lustrzany duch schwycił jej odbicie; zerknęła na zjawę po drugiej stronie. Wyglądała jak cień człowieka; blada, z rozmazanym makijażem i podkrążonymi oczami. Rozczochrana, bosa i wyrwana z roboczego letargu. Pospiesznie wetknęła niesforny róg koszuli w spódnicę i sięgnęła na półkę. Tak wyglądało jej życie od kilku lat. I nie miała tego dość. Podobał jej się drogi samochód, który stał pod biurowcem, piękne mieszkanie, w którym była gościem, i rosnący stan konta, z którego podbierała pieniądze na niezliczone litry kawy.

Wstyd jej było, że nie miała czasu aby pożegnać nawet najbliższych jej dziadków. Gdy trzy razy przekładała termin odczytania testamentu, dostało się jej od prawników. Za czwartym razem wzięła pierwszy raz w karierze wolne i pojechała. Nerwowo kręciła się w miejscu, skubała nitki w sweterku, sprawdzała telefon. Wiadomość o tym, że dostała wiejską posiadłość ją zszokowała. Pewnie, że wolałaby pieniądze.

Urwała się pewnej niedzieli, by zobaczyć co będzie musiała sprzedać i ile będzie to warte. Dopiero gdy źdźbła trawy połaskotały ją w stopy i poczuła intensywny zapach kwiatów piwonii, uświadomiła sobie, że nigdy nie będzie mogła sprzedać tego miejsca. Bo ona do niego należy. Rzuciła wszystko, co miała, przyciągana niesamowitym magnetyzmem tego dzikiego ogrodu. Spędzała najpierw całe dnie na rozpadającym się leżaku, otoczona książkami o ogrodnictwie. Potem naprawiała, wycinała, sadziła i podlewała. Teraz wciąż od rana do wieczora miejsce to pochłaniało całą jej energię i pasję; ale kochała je całym sercem.

Jeżeli w którymś momencie swojego życia ludzie odnajdują to jedno miejsce na całym świecie, ona właśnie je odnalazła.

***

Nie miał czasu. Przedzierał się naprędce przez wąski pas lasu, czołgał pod krzewami jeżyn i przeskakiwał nad śliskim mchem. Rano padało i wciąż wszystko było wilgotne; zapach mokrego drzewa i żywicy doprowadzał go do obłędu. Dotarł do swojego miejsca; rozgarnął miękkie gałęzie krzewu i przyklęknął. Podniósł siatkę w miejscu, gdzie nie została wpuszczona w ziemię i powoli się pod nią prześlizgnął. Ta część ogrodu była kompletnie zapuszczona; znajdowała się za domem i nikt tu nigdy nie zaglądał. W jednym z miejsc trawa była jednak starannie przystrzyżona, na środku zaś rozkwitały róże. Uśmiechnął się mimowolnie i pogładził jedną z nich. Kiedy jeden z delikatnych płatków opadł na ziemię, starannie go podniósł i obejrzał. Schował go do kieszeni, by nie pozostawić po sobie zbędnych śladów. Właściwie nie widział większego sensu w tym, po co tutaj przychodził. Może dlatego, że czynił to już od czterech lat i był to pewnego rodzaju rytuał. Albo dlatego, że po części czuł, że przez to jego grzechy będą mu kiedyś wybaczone. W końcu dba, cierpi, płacze. Wierzył w to, że ilekroć tu przybywa, ona jest z nim. Przysiada gdzieś nieopodal i po prostu jest, milcząc, przejawiając swoją obecność drgnieniem róży lub powiewem wiatru. Teraz też usiadł naprzeciwko róży i przyjrzał się dokładnie jej płatkom. Wielbiła ten herbaciany odcień otoczony na brzegach czerwienią. Śmiała się, że przypomina jej ciało w aureoli krwi. Uwielbiał, kiedy się śmiała.

***

Kochał ją. Oczywiście, że ją kochał. Kochał ją pierwszego dnia, gdy ją spotkał. Kochał ją też, gdy ich wspólna historia dobiegała końca. Kochał ją tak bardzo, że nie mógł znieść jej widoku gdy szła samotnie, a nienawidził gdy chadzała z kimkolwiek. Tak było tego chłodnego, listopadowego wieczoru. Wynurzyła się z mgły przy ostatnim zakręcie; stąpała po mokrej ziemi i śmiała się. Uwielbiał, kiedy się śmiała. Śmiała się dźwięcznie, perliście, w taki sposób, że jeszcze przez kilka minut później brzmienie jej śmiechu odbijało się w jego głowie. Do dziś to, co pamięta najlepiej, to jej śmiech. Tamtego wieczoru przyszła do domu, rozstając się po drodze i żegnając całusem w policzek. Z kimś zupełnie obcym. Otworzyła drzwi, rzuciła płaszcz na wieszak i strzepnęła wodę z włosów. Nie wyszedł do niej; nie odezwał się ani słowem. Stał przy oknie i cierpliwie patrzył w dal.

- Wróciłam – szepnęła, obejmując go w pasie. Nie odpowiedział. Odwrócił się i zobaczył jej twarz wykrzywioną w grymasie bezgranicznego zdziwienia. Szarpnął ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie. - Nie będziesz się zadawała z byle kim – syknął złowrogo, obserwując grę kolorów na jej twarzy. Pobladła, usta jej zsiniały.

- Nie zrobiłam…niczego złego…tak myślę – dodała, bacznie go obserwując. Pchnął ją od niechcenia w ramię. Opadła na ścianę z lekkim stukotem. Spojrzała na niego ze zdziwieniem i otworzyła usta.

- Nie mów nic, nie mam ochoty wysłuchiwać twoich kłamstw. Od zawsze mnie oszukujesz.

- Uspokój się – szepnęła, patrząc na niego z coraz większym przerażeniem.

- Od zawsze! – wrzasnął, wymierzając jej policzek. Nerwowo uderzał ją, jak gdyby mógł w ten sposób rozwiązać problem. Nie pamięta skąd wziął się w jego ręce kuchenny nóż. Gdy dźgnął ją po raz pierwszy, zobaczył w jej oczach bezdenną pustkę, mieszaninę żalu, rozgoryczenia i zdziwienia. Chciała coś powiedzieć, lecz wtedy padł drugi cios. Z ust zamiast słów chlusnął potok krwi. Osunęła się po ścianie, zostawiając krwawą smugę. Od niechcenia dźgnął ją raz jeszcze, a potem usiadł przy stole. Wziął do ręki kubek z kawą i zakręcił nim. Kilka kropli płynu zakręciło się na dnie. W końcu wszystko było tak jak dawniej, prawda? Podniósł wzrok i napotkał leżące na podłodze ciało. Wstał. Poszedł do piwnicy. Potrzebował kilku drobiazgów; odnalezienie ich zajęło mu jednak niemal godzinę. Gdy skompletował wszystko, powrócił. Ciało stygło. Co gorsza, sztywniało. Uwielbiał ją w tej pięknej kwiecistej sukience; poszedł do garderoby i odnalazł ją. Starannie umył miejsca cięć, zakleił je plastrami i przebrał ją w sukienkę. Usta pociągnął krwistoczerwoną szminką. Tak, uwielbiał tą szminkę. W dodatku doskonale maskowała zdradziecki fiolet martwej twarzy. Posadził ją na kanapie w pokoju i jeszcze przez chwilę na nią patrzył. Zaczął się zastanawiać, co powinien teraz uczynić. Zapuszczony ogród był jedynym miejscem, które przychodziło mu na myśl. Jako miejsce dzikie, tajemnicze i magnetyczne. Dokładnie takie, jak ona. Pasowała tam. Była brakującym elementem krajobrazu. Musiał oddać coś światu, aby zachować równowagę.

Przekradał się zatem w objęciach nocy i gęstej mgły, ze sztywnym ciałem w rękach i narzędziem na plecach. Przeskoczył przez siatkę, ułożył Ją na trawie i wbił łopatę w mokrą ziemię. Kopał zapamiętale, co jakiś czas ocierając nerwowo czoło rękawem swetra. Spoglądał na Jej fioletową twarz, co jakiś czas przyklękając i ujmując Jej dłoń. Kiedy spojrzał w dół i nie widział niczego poza odmętem czarnej ziemi, uznał że dotarł do mety. Jeszcze raz na nią spojrzał. Jeszcze raz ujął jej dłonie. Złożył ją wtedy, jako brakujący element natury, do tego prowizorycznego nagrobku. Potem długo i cierpliwie ukrywał ją pod ziemią, a gdy ostatnia grudka powróciła na swoje miejsce, dotknął ziemi i przyklęknął. Nie pamięta powrotu do domu; do dziś nie wie, czy nawet ją kiedykolwiek opłakiwał.

Przecież sam był winien.

***

Nie potrzebowała tutaj nikogo ani niczego. Najlepiej było jej samej, kiedy leżała na trawie, jadła prosto z krzaka maliny i obserwowała płynące po niebie obłoki. Miała już poranione palce od dobierania się do kryjących się owoców; niecierpliwie rozgniatała je w dłoniach i spijała razem z malinowym sokiem własną krew. Miała jednak coraz mniej siły; kiedyś wymykała się tu wieczorami i wracała zanim ktokolwiek zauważył jej nieobecność. Teraz przychodziła tu rano, by późnym popołudniem, odpocząwszy, powrócić powoli do domu. Tylko tutaj była sobą; tylko tutaj brak włosów nie wzbudzał sensacji; tylko tu miała ochotę jeść maliny i patrzeć w przyszłość. Tutaj pozbywała się myśli o nadchodzącym końcu. Nie przyprowadziła tutaj nikogo, kto mógłby potem tutaj przychodzić i wspominać milczące wieczory. Była typem samotnego podróżnika; cokolwiek odkrywała, pozostawiała zawsze dla siebie. Nienawidziła dzielić się tym, co pokochała. O ile przecież miała kiedyś wielu przyjaciół i dzieliła miłość swojej matki razem z piątką swojego rodzeństwa, nie mogła zdobyć się na pokazywanie ludziom miejsc, które przyciągały ją z tajemną siłą. Ogród, a właściwie ten jeden jego zakątek, pod starą jabłonią, był jej miejscem na ziemi. Odkryła je przez przypadek, gubiąc się długo i namiętnie w poszukiwaniu najmłodszej siostry. Siostry nie odnalazła, za to zagubiła się sama, spędzając noc oparta o chropawy pień drzewa i raniąc palce malinowymi kolcami. Teraz przychodziła tu nie mówiąc nic nikomu; było jej wolno tak jak wiele rzeczy wybacza się tym, którzy odchodzą.

A ona z każdą godziną gaśnie.

***

Kiedy znudziło się jej odliczanie dni, podziwianie gry światła wpadającego przez witrażowe okienko, powolne próby wstawania i upadki, nastąpił cud. Kiedy po półtora roku nierównej walki z nowotworem choroba odpuściła, nie była wcale taka szczęśliwa. I tak przecież wszyscy wiedzieli, że to zaatakuje z powrotem. Powróciła do domu podziurawiona jak durszlak od kroplówek, zastrzyków, wlewów i wejść centralnych. Była wrakiem człowieka; wypranym z uczuć i emocji, spoglądającym na życie przez pryzmat roku spędzonego w izolatce, dla którego świat jest tylko czarny albo biały. Kiedy leżała przez trzy dni nie wstając nawet z łóżka, zbiegała się do niej cała rodzina. Kiedy zjadła pół kanapki, wszyscy byli w dobrym humorze. Od tamtej pory cokolwiek czyniła, robiła to wyłącznie dla swoich bliskich. Po raz pierwszy wybrała się pod starą jabłoń po kryjomu, nocą, kiedy wszyscy spali. Wybiegła boso, w koszuli nocnej w lipcową, parną noc. Gdzieś w oddali grzmiało, kiedy biegła przez pola raniąc nogi ostrymi kłosami zboża. Dopadła swojej jabłoni jak dawno niewidzianego kochanka; objęła ją i łapczywie wdychała zapach zdrewniałego łyka. Położyła się na chłodnej trawie, błądząc palcami w gęstwinie mchu, korzeni i obciążonych owocami malinowych gałązek. Wpatrywała się w bezkresne niebo, słuchała szelestu poruszanych leniwie wiatrem liści i chłonęła atmosferę, dzięki której żyła. Uderzyły pierwsze krople deszczu, spijała je powoli z warg i obserwowała zasnuwający się chmurami nieboskłon. Podniosła się i wracała, niczym unosząca się nad ziemią zjawa, do miejsca które nazywała swoim domem.

Właściwie mogłaby zostać na zawsze pod tą jabłonią.

***

Każdy dzień był tutaj podobny do poprzedniego, a jednak zawsze wnosił coś nowego. Nieważne czy podczas porannego obchodu odkryła, że rozkwitł nowy pąk róży, czy też znalazła kolejny powód dla którego nie wróci do miasta. Tego dnia ruszyła z sekatorem w malinowe zarośla, które niebezpiecznie rozpleniły się w dzikiej części ogrodu. Gdyby nie to, że babcia od zawsze uwielbiała maliny, wycięłaby to wszystko do zera i posadziła tam jakieś gustowne kwiaty. Nie znosiła podziurawionych kolcami palców i drobnych owoców z pakietem w postaci robaczków w środku. Rzadko chadzała w tamte strony; nie lubiła bawić się w porządkowanie krzewów więc unikała tego jak ognia. Uzbrojona w grube rękawice i gumowce za kolana zabrała się do pracy. Wtedy też obok starego drzewa mignęła jej kolorowa sukienka. Zdjęła rękawice, cisnęła je obok saperki i sekatora na ziemię, po czym obeszła jabłoń dookoła.

- O matko! – krzyknęła, przyklękając przy dziewczynie. Ofiara, poczuwszy na swojej szyi lodowate dłonie Amelii z piskiem powstała do pionu. Po chwili zbladła i teatralnie osunęła się po pniu na ziemię – Ta, jasne. Mdlej mi jeszcze. Halo. Mhm. Halo, wstawaj.

- Że jak…Jezu, kto pani jest? – spytała dziewczyna, otwierając oczy i odsuwając od siebie dłonie kobiety. Usiadła, opierając się o drzewo i pocierając nerwowo nadgarstek. Poprawiła zsuwającą się z głowy chusteczkę i rozmasowała kark.

- Nie jestem pewna kto powinien o to spytać…

- No przychodzę sobie tutaj. Nie dewastuję. Leżę sobie. Niech mi pani zostawi te maliny.

- Amelia…

- Róża. Niech mi pani zostawi te maliny. Dużo czasu mi nie zostało, to chociaż sobie pojem, posiedzę i mi będzie miło.

- Poczekaj, poczekaj, nie nadążam…chodź, zrobię nam herbaty, usiądziemy i porozmawiamy – mruknęła skołowana kobieta, podając dłoń nieznajomej. Weszła do domu, gdzie panował przyjemny chłód. Zimą przeklinała grube mury, ale latem były zbawienne. Nastawiła wody do obitego czajnika i podpaliła gaz.

- Zielona, czerwona, czarna?

- Zielona.

- Z…

- Z czymkolwiek – odpowiedziała szybko dziewczyna, rozglądając się ukradkiem po wnętrzu. Kuchnia była pokojem przechodnim; za jednymi z uchylonych drzwi widziała starannie pościelone łóżko, szafkę nocną i otwartą walizkę. Drugie drzwi prowadziły do ciemnego, wąskiego pomieszczenia. Nie mogła się jednak dopatrzeć wewnątrz żadnych mebli. Kuchnia była wyłożona przyjemnie trzeszczącymi przy chodzeniu deskami; całość utrzymana była w jasnych, pastelowych kolorach. Amelia wyciągnęła z szafki dwa beżowe kubki w białe grochy i postawiła je na stole. Właściwie wszystko w tym pomieszczeniu trzeszczało, wydawało dziwne dźwięki bądź skrzypiało. Tak jakby żyło własnym życiem. To jeszcze bardziej utwierdzało Różę w przekonaniu, że jest to miejsce magiczne. Już po chwili, oczywiście z uroczym skrzypnięciem, Amelia zasiadła naprzeciw niej.

- No. To opowiadaj.

***

- I tak trafiłam tutaj. No fajnie masz w tym ogródku, fajnie. Nie wycinaj mi tych malin.

- Nie wytnę. To będzie twój kawałek tego ogrodu, twój własny. Możesz zrobić z nim co tylko zechcesz – powiedziała Amelia, bawiąc się uszkiem od kubka. Spojrzała jeszcze raz na dziewczynę. Wyglądała jak zwyczajna nastolatka; może kiedy zdjęła chusteczkę i siedziała przed nią teraz tak jakby naga i bezbronna, opadła z niej cała przeciętność. Teraz widziała w błękitnych oczach nie zadumę, ale bezgraniczny smutek i żal do świata, w ruchach nie ostrożność, ale lęk przed konsekwencjami każdego kolejnego gestu.

- Dobra, idę. Czekają na mnie pewnie w domu i się martwią.

- Przyjdź…

- Nie no, przyjdę. Co mam lepszego do roboty. Tyle co leżeć w tej trawie i myśleć. Dzięki za herbatę, niezła.

- Przychodź kiedy chcesz. Będę czekać.

- Jasne – odpowiedziała, po czym wstała i odwróciła się w drzwiach. Niepewnie skinęła jej głową, nałożyła chustkę na głowę i wyszła na werandę. Zaczerpnęła świeżego powietrza i ruszyła przed siebie. Amelia obserwowała ją jeszcze przez dłuższą chwilę; dziewczyna jakby unosiła się nad ziemią i lekko płynęła jak kolorowa zjawa przez pola zbóż w stronę swojego domu. Westchnęła, zebrała kubki do zlewu i zapatrzyła się przez okno. Zbliżała się burza.

***

Obserwował ją od dłuższego czasu. Była pasjonująca w tym jak mocno poświęcała się pracom przy ogrodzie; mogłoby się wydawać, że wstaje rano tylko po to, by móc znów zająć się swoim kawałkiem świata. On też miał swój kawałek świata; nie opuszczał go prawie nigdy, chyba że naprawdę musiał. Przykładowo, gosposia zapomniała o kawie. Albo coś równie idiotycznego. Do pisania książek nie potrzebował wychodzić na zewnątrz. Obserwował cały świat przez okno i na podstawie tego, co zauważał na tym wąskim kawałku świata opierał swoje powieści. Ostatnio nie napisał ani słowa. Choć bardzo chciał. O. Pojawiła się. Gwałtownie wstał, zrzucając z blatu kubki i puste kartki papieru. Podszedł do okna. Była śliczna. Uwielbiał w niej absolutnie wszystko od stóp począwszy na kosmykach włosów skończywszy; słońce zdawało się świecić tylko w jednym kierunku i kierować idealne snopy promieni wprost na jej ciało. Boże, jak on ją kochał. Nigdy z nią nie rozmawiał; nie miał pojęcia kim jest z zawodu ani czy lubi czytać książki. Porzucił swoje podstawowe kryteria dla tej kobiety i to było najistotniejsze; po raz pierwszy w życiu znalazł kogoś, przy kim nawet ignorancja w kwestii literatury nie byłaby przeszkodą.

Znał tylko jeden sposób, w który mógłby się do niej zbliżyć. Kupił najpiękniejszy kwiat, jaki zobaczył w sklepie. Zapakował go najlepiej, jak mógł.

I ruszył na spotkanie swego przeznaczenia.

***

Siedziała na kanapie z kolanami pod brodą i skubała nerwowo wystającą ze swetra nitkę. Trzasnęły drzwi; poruszyła się i z lękiem spojrzała w stronę korytarza. Do pokoju wszedł młody funkcjonariusz i usiadł przy niej.

- Wszystko w porządku. Znalezisko nie jest zbyt ciekawe, ale wiele wyjaśnia. Ma pani wielkie szczęście, że uszła z tego z życiem – mruknął, ujmując jej dłoń.

- Tak, bardzo się cieszę. Zakopcie ten potworny dół i zapomnijmy o tym.

- Będzie pani musiała jeszcze złożyć zeznania.

- Opowiedziałam to wszystko już trzy razy. Nie wiem co chciałby pan jeszcze usłyszeć? Co było najbardziej ekscytujące? Może to, jak mi przyłożył donicą a potem rzucił się na mnie z nożem? Sama nie wiem…

- Przepraszam. Ja…hmm, przyjedziemy później.

- Tak, też myślę że to najlepsze rozwiązanie. Trzymacie go…no…nie wiem, na uwięzi? Macie go czy uciekł…

- Jest już w areszcie. A…byłbym zapomniał. Jakaś młoda dama czeka w kuchni – dorzucił, wychodząc na zewnątrz. Amelia rzuciła sweter na podłogę i ostrożnie się podniosła. Wciąż szczypały ją nadgarstki, dopiero zaczynały boleć potłuczone żebra i biodro. Róża siedziała na krześle i bezmyślnie patrzyła się w dal.

- Niezła jazda – powiedziała, zauważając Amelię. Kobieta usiadła po drugiej stronie i skryła twarz w dłoniach – co to w ogóle za psychol?

- Nie wiem – wymruczała, odsuwając twarz od swoich rąk. Zapach sterylnej gazy, jodyny i spirytusu nie był zbyt zachęcający – podobno mieszkał naprzeciw i odkąd się tu wprowadziłam mnie obserwował. A tak w ogóle, tyle czasu tu mieszkasz, może będziesz coś wiedzieć. Pamiętasz coś o jakimś morderstwie kilka lat temu? Chociaż nie…wtedy byłaś jeszcze chyba zupełnie mała…

- No niezupełnie. Miałam piętnaście lat kiedy podobno ktoś tam zamordował kobietę. Potem chodziło sto tysięcy wersji, oczywiście kto kogo spotkał pod sklepem to dorzucał swoje trzy grosze i wyszła naprawdę ciekawa historia. Ogólny wydźwięk był taki, że dziewczynę zadźgali, zakopali i tyle.

- I nadal tu przychodziłaś, wiedząc że za moim domem ktoś się rozkłada?

- Nie no, wtedy to nie miałam pojęcia o tym ogrodzie. A zresztą co mi to szkodzi. Moja jabłonka sobie stoi i już. Mam z tobą zostać?

- To znaczy?

- To znaczy siedzieć. Ja tak mogę do rana.

- Zostań.

***

Ranek nadszedł nagle, niespodziewanie, z bólem głowy, potłuczonymi kubkami po herbacie i fusami na stole. Róży już nie było. Długie rozmowy o życiu, powrót do domu o czwartej nad ranem. Czy nie tak wyglądały jej nastoletnie lata? Chciałaby cofnąć czas. Przeżyć wszystko raz jeszcze, ale o wiele bardziej intensywnie. Teraz żyła tak, jak chciała. Teraz żyła tak, jak marzyła. Spokojnie, ale realizując swoją pasję. Realizowała nakreślony gdzieś plan; była tylko pionkiem w czyichś rękach i nie miała wpływu na to, co zdarzy się jutro. Odsunęła gęstą firanę, otworzyła okno i wpuściła do środka lodowate, poranne powietrze. Nie widziała nic oprócz szarej ściany deszczu. Usiadła na krześle, podciągnęła kolana i objęła je ramionami. Wzdrygnęła się kilka razy z zimna, chwyciła z podłogi narzutę i owinęła się nią. Dochodziła piąta nad ranem i gdzieś w oddali na pewno wschodziło słońce. Właśnie zaczął się tylko kolejny dzień; wystarczyło wyjść na zewnątrz by poczuć go całym ciałem.

Jedna rozmowa uświadomiła jej tak wiele; że ma wszystko. Nie potrzebowała zaharowywać się na śmierć, doprowadzać do wycieńczenia i z radością patrzeć na złote karty kredytowe. Przez kilka ostatnich dni wzbogaciła się o doświadczenia zbierane przez niektórych w ciągu całego życia; przeżyła emocje tak skrajne, że teraz trudne do wyobrażenia. Potargały ją psychicznie sytuacje nagłe i niespodziewane; scaliły długie, spokojne i rozedrgane jednocześnie rozmowy. Pamięcią wciąż powracała do sytuacji dni poprzednich, niektóre starannie zacierała, inne chciała odtworzyć z jak największą dokładnością.

Była zdumiona.

Dla niej, kiedy miała tych kilkanaście lat, nie liczyło się nic więcej poza dobrą zabawą. Nie chciała nawet rozmawiać z ludźmi z którymi czasami włóczyła się po klubach nie sypiając po kilka dni; liczyły się wyłącznie niewyraźne wspomnienia. Teraz zrozumiała, że dane jej było przeżyć najwspanialszy okres jej życia, a to, że go zmarnowała i żałuje tego, niczego nie zmieni. W końcu i tak powinna cieszyć się tym, co dostała. Cieszyć się z szans, które minęły i być może nigdy już nie powrócą. Zapamiętać jak najlepiej lata beztroski i rozkoszy.

***

Rozdzierała powietrze płaczem. Biegła przez deszczową noc, raniąc stopy ostrą trawą i kalecząc dłonie przy rozgarnianiu dzikich krzewów przy siatce. Łzy na jej twarzy mieszały się z deszczem, zwiewna sukienka przylepiła się do bladego ciała, a krew wsiąkała leniwie w wilgotny materiał. Upadła na ziemię i na klęczkach przedzierała się przez zarośla. W końcu dopadła jabłoni, czule ją objęła i zsunęła się na ziemię. Mokre źdźbła łaskotały ją w nagie ramiona. Niebo nad nią rozciągało się szeroką połacią bezkresnego granatu na którą ktoś rozsypał srebrny, migoczący pył. Korony poruszających się w rytm nieznanej melodii drzew rozmazywały się jej przez spływające z oczu łzy. Czuła jak cała nasiąka deszczem, nocnym namiętnym powietrzem i zapachem mokrej natury. Było to swego rodzaju przyciąganie graniczące wręcz z obsesją; budziła się o czwartej nad ranem z myślą, że po prostu musi się znaleźć tam, pod jabłonią, mając na wyciągnięcie ręki swoje krzewy malin. Wyskakiwała wtedy z łóżka, ubierała się w to, co akurat miała pod ręką i wybiegała w ciemną noc. Zapominała o chusteczce; biegła przed siebie zachłystując się chłodnym powietrzem. Gubiła kryształy łez, które nie pozostawiały po niej żadnych śladów na zmoczonej deszczem ziemi. Była tak lekka, że nie pozostawiała śladów stóp na swojej drodze; zupełnie jakby unosiła się nad ziemią.

Chciała wydłużyć ten moment jak najbardziej. Chciała, by trwał w nieskończoność.

Ale wiedziała, że zbliża się do nieuchronnego końca.

***

W sumie nie mogło przydarzyć się jej już nic gorszego, bo po własnej śmierci przynajmniej nie musiałaby tak cierpieć. Znała topografię nieba nad tym kawałkiem ziemi już na pamięć; od trzech dni odchodziła od niego kilkakrotnie tylko na parę kroków. Tak jakby wyprano ją z ludzkich odruchów; pozbawiono emocji i nadziei na lepsze jutro. Nie skrzywdził jej tak ani fanatyk z nożem, ani problemy osobiste; dopiero śmierć tak młodej i mądrej osoby ugodziła w nią z całą siłą. Pozbawiła ją na chwilę oddechu i teraz musiała długo, długo odpoczywać aby dojść do siebie. Nie była na pogrzebie. Wytłumaczyła jej to już wiele razy, zarówno przed tym jak odeszła, jak i teraz, że naprawdę nienawidzi tej ceremonii. Wolała leżeć tutaj.

Jakie to zabawne, że jeszcze kilkanaście dni temu uważała, że sam ogród daje jej olbrzymią radość. Nie dawał jej nic oprócz błędnego poczucia, że jest tutaj tak potrzebną. Była potrzebną; ale kwiaty nie mówiły do niej i nie uświadomiły jej jak wielkie ma szczęście, mogąc żyć. Doceniła dar, który kiedyś marnowała.

Żałowała tylko jednego.

Że osoba, która jej to pokazała, musiała odejść.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Dziękuję! :)
© 2010-2016 by Creative Media