Go to commentsW kręgu zła - 5
Text 5 of 6 from volume: W kręgu zła
Author
Genrehorror / thriller
Formprose
Date added2010-12-24
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2374

Dokładnie o godzinie 14.53 Quentin wychodzi na… Co to właściwie jest: parking czy droga szybkiego ruchu? Samochody osobowe mijają go w wielkim pędzie. Od czasu do czasu jakiś przystaje, zabierając po drodze wskakujących do niego – w biegu – pasażerów.

– To nieprawdopodobne, do czego ludzie są zdolni, by nie wydać jednego euro na parking – zaśmiewa się chłopak pod nosem, obserwując wyjątkowo puszystą kobietę, ładującą się w wielkim pośpiechu na tylne siedzenie samochodu męża.

Na widok iskier sypiących się spod jej buta po plecach przebiegają mu ciarki. W czasie gdy kierowca nabiera prędkości, jego pasażerka, zawieszona na drzwiach auta, wciąż „wystaje” na zewnątrz połową swego pokaźnego ciała. Widać jednak, że nie jest to ich pierwszy raz, bo już na drugim zakręcie puszysta Włoszka wpada do środka, zatrzaskując z łomotem drzwi rodzinnego wehikułu.

– Istny cyrk – szepcze Quentin, rozglądając się dookoła.

Jakiś facet z wąsami, wychylony przez boczną szybę samochodu, macha do niego ręką. Wprost niewiarygodne, że w tej pozycji, udaje mu się wciskać pedał gazu. Podjeżdża do stojącego przy krawężniku Anglika i z piskiem opon hamuje. Zanim Quentinowi udaje się wyrwać z szoku, Włoch już zamyka bagażnik białego, błyszczącego auta, z zapakowanym do środka plecakiem chłopaka.

Na samochodzie widnieje napis TAXI, ale to wcale nie uspokaja Anglika, nieprzyzwczajonego do tutejszych obyczajów. Z nadzieją rozgląda się jeszcze, szukając jakiegoś przystanku autobusowego, ale po dwóch sekundach (mając wciąż przed oczami scenę z kobietą) woli wsiąść posłusznie do środka. Lepiej dać się oskubać z „paru” wymienionych już na euro funtów, niż szorować podeszwami lub twarzą po asfalcie.

Pierwszy raz jakaś panna kosztuje go więcej niż kilka postawionych drinków, kolacja czy badylowate kwiatki. Oby ta kasa nie była wyrzucona w błoto.

Taksówkarz, wyrywając chłopaka z zadumy, stwierdza włoską angielszczyzną:

– Ty nie być Włoch! Ja to jestem widzący. Pierwszy raz w bella Italia?

– Nie wiem, czy taka „bella”, bo na razie byłem tylko na lotnisku. Zresztą słońce za bardzo oślepia, żeby dało się cokolwiek zobaczyć – odpowiada Quentin, ale nawet nie łudzi się, że facet coś zrozumiał.

– Certo, certo… Gdzie jedziemy? – słyszy w odpowiedzi.

Quentin podaje kierowcy kopertę, na odwrocie której widnieje – w miejscu adresu zwrotnego – adres Franceski. Dostał ją od niej we wrześniu. W środku była kartka urodzinowa wygrywająca Happy birthday. Dziś tak się spieszył, że nawet nie miał czasu przepisać nazwy ulicy i numeru domu na osobną kartkę.

– Rovigo! Allora andiamo a Rovigo!

– Byle szybko… – odzywa się Quentin.

– Certo, certo! – uśmiecha się taksówkarz pod nosem. – Go-dzi-na i tro-chę drogi – sylabizuje, zerkając we wsteczne lusterko.

Po kilku sekundach milczenia zaczyna pogawędkę:

– Pan z Ameryki?

– Nie… – odburkuje chłopak przymierzając się do krótkiej drzemki i dając tym samym do zrozumienia, że nie ma ochoty na pogaduszki.

– L’Inghilterra?

– Nie…

– A skąd? – nie daje za wygraną kierowca.

– Z Anglii – odpowiada Quentin, mając nadzieję, że teraz facet da mu święty spokój.

– No przecież mówiłem L’Ingilterra!

Chłopak przewraca oczami, a taksówkarz kontynuuje:

– Ach… też ładny kraj. Nie tak jak nasz, ale ładny. Co pan tu robić? Interesy? Kobieta?

– Ani jedno, ani drugie – chłopak nie chce wyjawiać powodu swej wizyty w Italii.

– Aaaa, czyli jednak miłość. Włoszka? Na pewno jest piękna! Nasze kobiety są najpiękniejsze na świecie!

Quentin chce się odciąć, mówiąc, że pewnie dlatego mężczyźni w tym kraju bardziej niż w innych bzykają na boku, poniewierając przysięgę małżeńską, ale w ostatniej chwili gryzie się w język.

Od Franceski słyszał o słynnym śródziemnomorskim temperamencie. Nie zamierza obrażać kierowcy taksówki. Kto wie, do czego ten jest zdolny. Uniesiony honorem może zrobić coś głupiego – zastrzelić, wyrzucić na środku autostrady? W tym kraju mafii wszystko jest możliwe.

– Od razu wiedziałem, że pan nie być Włoch! – mężczyzna przypatruje się Quentinowi.

– Taa… – żachnął się Anglik.

Swoją drogą, co to ma znaczyć, że nie wygląda na Włocha? Wprawdzie nie ma brylantyny we włosach, ale wrażenie na kobietach robi nie mniejsze niż Casanova w swoim czasie.

Quentin często się zastanawiał, dlaczego babki już na samą myśl o facetach z południa są gotowe na wszystko. Zwykli nażelowani pajace. Włoszki to co innego – te ich szczupłe, seksowne, opalone ciałka, długie, czarne, rozpuszczone włosy, opadające na plecy. To jest to! Zdecydowanie pod tym względem przebijają Angielki – choć to akurat dla nich raczej żaden komplement.

Kobiety z Wysp są z reguły tak brzydkie, że gorsze od nich mogą być już tylko Niemki, a i to nie jest takie pewne. To tłumaczy, dlaczego Quentin zawsze przestrzega jednej zasady, wychodząc na imprezy: nie rozgląda się w klubie za panienkami, dopóki nie pochłonie dwóch albo trzech piw. Potem wszystkie kobiety, nawet Angielki, stają się względnie ładne.

Francesca… Ona ma wszystko, czego Quentin szuka w kobiecie, oczywiście takiej na parę nocy. Wybrał ją, dał jej szansę na bliskie poznanie, a ona go od tak odrzuciła. To niewybaczalny błąd. Jej upór tak bardzo działa mu na nerwy, ale z drugiej strony… jest w jakiś sposób pociągający. Co gorsza, sam sobie nie umie tego wytłumaczyć.

Quentin zamyka oczy. Nie jest wymarzonym rozmówcą dla przeciętnego Włocha. Milczy, a po kilku minutach, wystawiony na promienie słoneczne, zasypia w taksówce. Tym samym staje się wymarzonym pasażerem – bezbronnym, nieznającym drogi…

– Che bella vigilia! – szepcze pod nosem taksówkarz. Zerka przy tym na taksometr, po czym skręca w kierunku obwodnicy.

Po około siedemdziesięciu minutach drogi Quentin z odciśniętym na twarzy wzorkiem sportowej bluzy, którą ułożył sobie wcześniej pod głową, pyta:

– Daleko jeszcze?

– Parę minut i my być na miejscu – odpowiada Włoch życzliwie. W rzeczywistości jest średnio zadowolony, bo miał właśnie skręcić w kolejną objazdówkę, a tak… nic z tego. Trzeba trzymać się właściwej drogi, bo oto na tablicy widnieje napis: Rovigo – 3 km.

Jadą tak, w milczeniu – Quentin po wysłaniu kilku SMS-ów do kumpli podłącza do telefonu słuchawki i na jakiś czas zatapia się w świat, zgranej na wmontowanym weń odtwarzaczu mp3, muzyki.

Po pewnym czasie zerka na zegarek. Szesnasta piętnaście.

– Długo jeszcze będzie mnie pan obwozić po tych przedmieściach? – pyta zniecierpliwiony.

Mężczyzna, choć nie rozumie dobrze treści wypowiedzianych przez Anglika słów, to wyczuwa jego podenerwowanie i w ciemno odpowiada:

– My już prawie być na miejscu. Jeszcze tylko trochę ulic.

Quentin wygląda przez okno. Nie do wiary. Widzi rzędy niewysokich budynków ustawionych wzdłuż wąskich uliczek, którymi taksówkarz przeciska się bez najmniejszych problemów.

– Jesteśmy prawie na miejscu??? – pyta z niedowierzaniem, choć słowa są skierowane bardziej do niego samego.

– Certo! – odpowiada wąsaty kierowca.

Zatrzymują się. Kierowca otwiera bagażnik i wyjmuje z niego plecak. Stawia na ziemi i czeka, aż Quentin wysiądzie. Jednym tchem wypowiada – tym razem bezbłędną angielszczyzną – należną sumę, po czym pakuje się do samochodu, nie wydając nawet reszty. Najpewniej te paręnaście euro uznaje za napiwek. Nic dziwnego, że odjeżdża zadowolony.



***

Quentin stoi jeszcze przez chwilę na opustoszałej ulicy. Spogląda na trzymaną w dłoni kopertę, porównując zapisany na niej adres z tym widniejącym na skrzynce na listy. Wszystko się zgadza. Choć trudno w to uwierzyć, to właśnie stoi teraz na wprost domu Franceski.

Budynek jest duży, a właściwie ogromny i… zupełnie nie przypomina jego własnego domu w Londynie. Ten ma na oko około dwustu pięćdziesięciu metrów kwadratowych, może więcej, podczas gdy jego… nawet nie warto wspominać. Na tle tego wszystkie mieszkania w centrum Londynu wyglądają jak małe klitki. Na szczęście, w przeciwieństwie do Franceski, może się pochwalić stosunkowo bliskim sąsiedztwem Królowej, choć to chyba niezbyt duże pocieszenie, przy tysiącach funtów, jakie płaci za mieszkanie co rok. O wiele bardziej wolałby długi, szeroki podjazd, taki jak ten, rozpoczynający się bezpośrednio za bramą. Tak, o takim nawet całkiem dobrze usytuowany Anglik może tylko pomarzyć.

Nagle na tyłach obserwowanego domu słychać jakieś poruszenie. Serce podskakuje mu w jednej chwili do gardła.

– Co ci strzeliło do łba, żeby tu przyjechać? – mówi do siebie, uderzając ręką w czoło – Chłopie, masz jeszcze czas się wycofać! Zrób to teraz!

Jakby na przekór wewnętrznemu głosowi naciska przycisk dzwonka umieszczony na skrzynce pocztowej. W jego głowie kumulują się różne myśli: Czy otworzy Francesca? Co jej powie? Czy ona go pozna? A on ją? Może jest tak bardzo podobna do siostry, że…

W oknie nad garażem uchyla się firanka i wygląda zza niej twarz. Jest mała, więc to pewnie któreś z dzieci. Quentin czuje, jak pot spływa mu po plecach. Już prawie nie pamięta, jak się nazywa… a one – dzieciaki? Wie, że jest ich trójka – dwie dziewczynki i chłopiec, a może odwrotnie… Nie… chyba nie.

Słychać szczęknięcie otwieranej bramy. Quentin nieśmiało wkracza na teren posesji. Rozgląda się dookoła.

– Boże, jeszcze mają duży ogród – szepcze, wstępując na pierwszy ze schodków prowadzących do domu.

Otwierają się drzwi i wychodzi przez nie bardzo postawny mężczyzna.

– Buongiorno! Posso aiutarla?

Obok niego natychmiast pojawia się mała dziewczynka z paluszkiem w buzi, uważnie przyglądająca się nieznajomemu.

Quentin, próbując zachować spokój i wrodzony luz, zbliża się do drzwi, po czym mówi swą londyńską angielszczyzną:

– Witam, jestem Quentin, znajomy Franceski. Przyjechałem ją odwiedzić.

Zamiast tak samo wyluzowanej odpowiedzi spotyka go jeszcze bardziej świdrujący wzrok faceta, którego jedna pięść jest niemalże wielkości głowy Quentina. Olbrzym mówi coś do dziewczynki, wpychając ją do domu, a sam zamyka drzwi, przysłaniając wejście całym sobą. Dziewczynka nie zamierza jednak przegapić ani sekundy widowiska i już po chwili przygląda się Anglikowi, wyglądając zza tego samego co wcześniej okna.

Trzeba przyznać, że Quentin nie spodziewał się takiego przywitania. Wprawdzie ułożył w głowie kilka scenariuszy, jak ten, że Francesca, z rozwianymi na wietrze włosami, zbiega po schodach i rzuca mu się na szyję, ale nie brał pod uwagę tego, że stanie oko w oko z człowiekiem-bykiem… nieznającym angielskiego. W dodatku Włoch, ukrywszy dziecko za zamkniętymi drzwiami domu, sprawia wrażenie gotowego na wszystko w obronie rodziny.

Quentin przełyka ślinę i zaczyna od początku, tym razem bardzo powoli, starając się połączyć angielski ze znajomymi włoskimi słowami, których w całym słowniku ma może z pięć, góra dziesięć:

– Jestem Quentin. Nie mówić włoski. Ja jestem przyjaciel Franceski. Gdzie ona jest? Ty być Mario, tak? Francesca mi mówić o twoja rodzina…

Mężczyzna stojący przed Anglikiem nieco rozluźnia mięśnie karku, słysząc tę wypowiedź. Wyciąga rękę przed siebie i palcem wskazującym pokazuje Quentinowi drogę prowadzącą do garażu. Quentin nawet nie zamierza protestować. Schodzi po schodkach i staje w wyznaczonym miejscu.

– Aspetta qui un attimo! – mówi olbrzymi mężczyzna, po czym nie spuszczając z przybysza oka, zmierza do sąsiedniego domu, którego wejście oddalone jest o nie więcej niż dziesięć metrów.

– Włoska gościnność! Szlag by to trafił – burczy Quentin pod nosem.

– Cosa? – olbrzym zatrzymuje się i spogląda w jego kierunku.

Chłopak machnięciem ręki daje do zrozumienia, że nie mówił nic ważnego, po czym stara się wykrzesać z siebie możliwe sympatyczny uśmiech, co w tej chwili graniczy niemal z cudem.

Stoi w bezruchu. Kilkakrotnie przeszła mu przez myśl ucieczka, ale zdaje sobie sprawę, że to nie jest najlepszy pomysł. Nie po to przebył taką drogę, żeby czmychać teraz spod samego domu niczym pies z podkulonym ogonem. Poza tym bramę zatrzasnął za sobą, gdy wchodził na podwórze. Jeszcze zanim by do niej dobiegł, facet, przypominający nacierającego nosorożca, na pewno rozgniótłby go w drobny pył. Co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości.

Naturalnie Quentin nie jest tchórzem. O nie! Wprawdzie stara się omijać sprzeczki w nocnych klubach (chroniąc swą buźkę przed zniekształceniem), ale gdy ktoś wykazuje wyjątkowo silną wolę do wdania się z nim w bójkę, nigdy nie odmawia. Zawsze jednak ocenia realnie swoje szanse. Tutaj takowych dla siebie nie widzi. Niby facet jest jeden, potężny i przez to na pewno nie tak zwinny jak Quentin, ale mimo wszystko może chować jakiegoś asa w rękawie – zwłaszcza gdy w grę, przynajmniej potencjalnie, wchodzi obrona rodziny. Nie wiadomo też, ilu jemu podobnych może za chwilę wybiec z sąsiednich domów z zamiarem unieszkodliwienia intruza.

Quentin czeka. Po dziesięciu, może piętnastu sekundach drzwi otwiera jakaś mała blond dziewczynka. Rozmawia przez chwilę z barczystym mężczyzną, dobijającym się wcześniej do ich drzwi. Spogląda na Quentina, po czym po krótkiej wymianie zdań znika za drzwiami domu. W tym czasie olbrzym, stąpając ciężko, zmierza w kierunku stojącego wciąż przy garażu Anglika.

Jeszcze nie zdążył się zbliżyć, a drzwi ponownie się otwierają i na schodach pojawia się całkiem młoda i ładna kobieta. Podbiega do nich ze szczerym uśmiechem na ustach.

Quentin nie wie, czy może się już choć odrobinę ruszyć, ale widok szczupłej kobiety w obcisłym fiołkowym golfie i tak samo dobrze przylegających jeansowych spodniach natychmiast uruchamia jego męskie zmysły. Powoli zaczyna się odprężać.

– Buongiorno! – mówi kobieta. – To znaczy dzień dobry – poprawia się i choć mówi po angielsku, to słychać odrobinę włoskiego akcentu. – Mam na imię Beatrice. Pan Mario – tu pokazuje na mężczyznę o kształtach potężnego zapaśnika – jest moim sąsiadem. Niestety nie zna angielskiego, a chciałby się dowiedzieć, kim pan jest i co pana do nas sprowadza.

– Buongiorno! – odpowiada Quentin, starając się wywrzeć jak najlepsze wrażenie na tej bardzo sympatycznej damie. – Jestem Quentin Hughes. Mieszkam w Londynie. Niestety ja – dla odmiany – nie znam włoskiego. Jestem przyjacielem Franceski. Znamy się tylko przez internet, ale od października nie daje znaku życia, więc postanowiłem ją odwiedzić. Wiem, że to może nie najlepszy moment, bo jest Wigilia i święta… ale nie chciałem już dłużej czekać. Może Francesca wspominała coś o mnie… – dodaje nieśmiało, choć w głębi duszy jest przekonany, że dziewczyna pochwaliła się swoim uroczym angielskim kolegą.

Tłumaczka bardzo szybko wyjaśnia Mario zaistniałą sytuację. Ten dopiero teraz wyciąga dłoń i wita się z nieoczekiwanym gościem:

– Mario – mówi krótko, ściskając rękę londyńczyka i blokując mu tym samym na moment dopływ krwi do palców.

– Quentin – odpowiada chłopak, modląc się o zelżenie uchwytu.

Mario i jego sąsiadka wymieniają jeszcze kilka zdań, z których przynajmniej połowa sprawia wrażenie kłótni, po czym kobieta zwraca się uprzejmym tonem do Quentina:

– Niestety Mario nigdy o panu nie słyszał. Francesca ma bardzo wielu przyjaciół, a wśród nich kilku z Londynu. Żaden z nich nie jest jednak z całą pewnością… panem. Proszę więc wybaczyć Mario jego oschłość. On nie należy do zbyt wylewnych, a niezapowiedzianych gości traktuje z wyjątkową rezerwą.

– Co pani powie? – żartuje Quentin.

Kobieta opowiada mu sympatycznym uśmiechem, mając na tyle przyzwoitości, by nie tłumaczyć ostatniej wypowiedzi swojemu sąsiadowi.

Quentin nieprzerwanie zgina i prostuje palce prawej ręki, przywracając w niej krążenie. Po głowie krąży mu tylko jedno:

A to dopiero! Nawet nie raczyła o mnie wspomnieć rodzinie. A podobno mówią sobie wszystko. Podła kłamczucha! A tak się chwaliła, że nie ma takiej rzeczy – ważnej w jej życiu – o której Cristina czy Mario by nie wiedzieli. A ja to co – klocek Lego? Jak to możliwe, że oni mnie nawet nie znają? Dlaczego nawet słówkiem im o mnie nie wspomniała? Za kogo ona się uważa?

– Jeśli jednak – kontynuuje angielsko-włoska tłumaczka – jest tak, jak pan mówi, a nie widzę powodów, by panu nie wierzyć, to możecie razem teraz do niej pojechać. Mario i Sara właśnie się do niej wybierają – wskazuje w stronę barczystego faceta i małej kruszynki, zakładającej buty przed wejściem.

– Z wielką przyjemnością… – odpowiada Quentin, choć wcale nie uśmiecha mu się podróż nie wiadomo dokąd z bullmanem i jego bachorem. – Jeśli tylko nie sprawię problemu… – dodaje uprzejmie wbrew swym wewnętrznym odczuciom, bo właśnie teraz najchętniej rozerwałby Francescę na strzępy, a potem… nie, to nieprawda. Wtedy nie mógłby się z nią kochać, a przecież właśnie po to przyjechał tutaj w dzień Wigilii – dziki seks i rozstanie – taki jest plan.

Mario usłyszawszy tłumaczenie od sąsiadki, machnął tylko ręką na znak, że to żaden problem, i udaje się do garażu po samochód.

Po chwili brzydki jak wynaturzony delfin, granatowy fiat multipla wytacza się i staje pod bramą. Mała dziewczynka wskakuje na kolana taty i nie zważając na jego genitalia, przepycha się na tylne siedzenie auta. Towarzyszą temu stękanie i śmiech obojga.

Jezu! – myśli Quentin, mając wrażenie, że to jego własne krocze ucierpiało podczas tej przepychanki, po czym zajmuje miejsce obok kierowcy i wszyscy udają się na spotkanie z Francescą.

Po około pięciu minutach milczącej jazdy Mario włącza prawy kierunkowskaz i skręca na parking przed dużym budynkiem.

– To jest szpital? – pyta Quentin nieśmiało.

– L’ospedale – odpowiada Mario krótko.

W jakim języku by tego nie wypowiedział, to stojące w pobliżu karetki mówią same za siebie.

Quentin powoli przełyka ślinę.

– Szpital? Co my tu robimy? – pyta jak zwykle po angielsku.

Mario spogląda w jego stronę. To samo robi Sara, nieustannie maltretując swój kciuk w buzi.

– No tak – poprawia szybko Quentin. – Przecież Francesca studiuje medycynę – że też od razu o tym nie pomyślał.

– Francesca… medycyna – próbuje natychmiast tłumaczyć, widząc zdziwione miny obojga Włochów.

Quentin w tej chwili po prostu marzy, by znaleźć się u boku dziewczyny.

Wysiadają z samochodu. Mario mówi coś szybko do Sary, po czym bierze ją na ręce.

– Andiamo! – mówi wskazując Quentinowi główne wejście do szpitala.

Chłopak potakuje głową na znak, że wie, o co chodzi, i wszyscy udają się w wyznaczonym kierunku. Idą do windy. Nawet nie muszą długo czekać, bo właśnie podjeżdża. Wchodzą do środka.

Anglik ponownie zastanawia się, jak zareaguje młoda pani doktor na jego wizytę. Będzie speszona czy z radości wskoczy na niego, oplatając nogi wokół jego bioder, nie zważając na ludzi dookoła. Może zaproponuje jakieś ciche i ustronne miejsce. Cóż, pewnie na to drugie będzie jeszcze musiał poczekać przynajmniej do jutra.

Wysiadają z windy. Idą długim korytarzem. Co chwilę ktoś ich zagaduje. Quentin pozwala sobie jedynie na głupkowate uśmiechy, zaś Mario wita się życzliwie z każdym napotkanym. Sprawia wrażenie przesympatycznego człowieka, zupełnie innego niż ten, z którym Quentin miał „przyjemność” rozmawiać jeszcze parę minut wcześniej.

Mario niewątpliwie nadmienia też o towarzyszącym mu londyńczyku, bo każdy spogląda, mierząc Quentina wzrokiem od stóp do głów, przez co chłopak czuje się jak rasowy koń na wyprzedaży. Brakuje tylko, by odsłonili wargi i zaczęli oglądać zęby.

Dochodzą wreszcie do sali na końcu korytarza. Mario przytrzymuje Quentina za rękaw. Przyciska swoją dłoń do jego piersi i ustawia go pod ścianą jak przedszkolaka.

Chłopak stoi jak wryty. Powoli docierają do niego fakty:

Francesca… szpital… Francesca… brak odpowiedzi na maile… szpital. Coś musiało się jej stać! A on, głupi, myślał…

Nie do końca uformował tę myśl, kiedy drzwi od sali numer piętnaście otwierają się i wychodzi nadal ssąca kciuk Sara, a za nią Mario. Klepnięciem w ramię zachęca Quentina, by wszedł do środka. Ze środka dolatuje muzyka.

W tej chwili Quentin ma ochotę uciec jak najdalej stąd. Co on sobie wyobrażał? Przyjechał tutaj na małe bara-bara, a tymczasem będzie musiał siedzieć przy chorej, udawać, jak mu przykro… i w ogóle. To znaczy naturalnie jest mu przykro, ale wypadki chodzą po ludziach, jak to się zwykło mówić, więc… Co jej właściwie jest? Złamana ręka, noga?

Waha się przez moment, unikając przenikliwego wzroku Mario. Ten jednak stanowczym i zapierającym dech w piersiach klepnięciem pomaga mu dokonać wyboru.


***


– Cześć – mówi Quentin spłoszonym głosem.

Został praktycznie siłą wepchnięty do wnętrza sali oświetlonej jedynie pulsującymi wykresami szpitalnego monitora.

– Pewnie się mnie nie spodziewałaś… Co słychać? – pozostając ze mną sam na sam, znów odzyskuje pewność siebie.

Serce łomocze mi jak szalone. Bardzo chciałam go poznać, ale nie tu i teraz. W dodatku nawet nie mogę go dotknąć. Wiem, że jest bardzo przystojny – za bardzo – bo tacy potrafią tylko bałamucić kobiety. Szkoda, że mój mózg wciąż działa jak kiedyś. O ile prościej byłoby leżeć w śpiączce i nie zdawać sobie sprawy z tego, co mnie otacza. Od wczoraj wyliczam w głowie te wszystkie rzeczy, których zostałam brutalnie pozbawiona, a dziś przyjeżdża on… i dodatkowo uświadamia mi, że już nigdy nie zaznam dotyku męskich rąk na ciele, nie mówiąc już o uprawianiu seksu. Ta myśl przywołuje oczywisty już dla mnie fakt, że nigdy nie będę mogła mieć dzieci, a to z powodu usuniętej po wypadku macicy. Jestem pustą w środku, nędzną imitacją kobiety, która nawet nie kontroluje moczu i kału. Smród i pieluchy, to wszystko, co mogę zaoferować mężczyźnie.

– Witam… Tylko ty mogłeś zadać tak głupie pytanie, ty nadęty bubku! – odpowiadam zgryźliwie, „wdzięczna” za uświadomienie mi kolejnych ograniczeń.

Podchodzi do mnie powoli. Widać, że jest zaskoczony moją reakcją. Jestem przekonana, że nie tego się spodziewał. Ciekawe, ile się już zdążył dowiedzieć o wypadku. Pewnie czuje się osaczony – na korytarzu Mario, czekający tylko, by rzucić mu się do gardła, bo z tego, co mi nadmienił, Quentin nie zrobił na nim dobrego wrażenia. Tutaj z kolei ja i brak wyjścia ewakuacyjnego – co najwyżej okno, ale z czwartego piętra… W najlepszym wypadku skończyłby jak ja – sikając pod siebie.

Żaden facet nie chce żyć z kaleką. Kobiety są pod tym względem bardziej elastyczne i skłonne do poświęceń. Wiem, że po tej niefortunnej dla nas obojga wizycie nie będzie mnie już chciał znać. Nie ma więc sensu zdobywać się na obłudną radość wywołaną jego przybyciem. Już jutro będzie obściskiwać jakąś seksowną lalunię w jednym z londyńskich pubów, co ma sprawne ręce i nogi, zapominając o traumatycznych przeżyciach dzisiejszego dnia, związanych oczywiście z moją osobą.

– Mogłabyś odpowiedzieć coś milszego lub chociaż: hej, jak się masz? – przybliża się nieznacznie, a następnie zatrzymuje tak, by pozostać wciąż w cieniu i tym samym nie widzieć mojej twarzy.

Pewnie dawkuje sobie tę wątpliwą przyjemność przebywania ze mną sam na sam. Pewnie chce być przygotowany na to, co zobaczy. Ciekawe, co już wie. Nie zdążyłam spytać o to Mario.

– Zaczniemy od początku… pomijając tym razem nieprzyjemne kawałki? – zarządza Quentin.

– Oczywiście, czemu nie… – sztucznie zmieniam ton głosu na „miły”, ale w taki sposób, by od razu wyczuł moją niechęć do kontynuowania tej rozmowy.

– Więc jeszcze raz: witam! Jak się czujesz?

Chyba jednak nie wyczuł…

– Dobrze, a ty? – odpowiadam.

– Ja też dobrze, choć jestem trochę zmęczony podróżą. Ty chociaż możesz sobie wygodnie poleżeć i poleniuchować – pozwala sobie na drobny żarcik, widząc, że przystałam na wcześniejszą propozycję uprzejmej rozmowy. Trochę bardziej ośmielony znów nieznacznie przybliża się do łóżka.

Jak można być takim palantem! Łzy prawie zaciskają mi gardło, ale zdobywam się na odpowiedź:

– A tak… właśnie leżę tu… i odpoczywam… i tak już od trzech miesięcy i, co lepsze, zanosi się, że będę się tak dalej relaksować do końca moich dni. Istna sielanka, ale co ja będę tak o sobie gadać…

Quentin chyba nie jest do końca pewien, czy zrozumiał to, co usłyszał. Mimo to zbliża się, gotów spojrzeć mi w oczy, tylko… Gdzie one są? Odskakuje od łóżka jak oparzony.

– Co się stało? – dłoń Quentina wędruje do jego własnej twarzy, jakby sprawdzając, czy „to” nie przeniosło się na niego.

– Aaaa, to! Eee, to nic, ale mów, co u ciebie – odpowiadam spokojnie.

– Co… ci… się… stało? – cedzi słowa, łapiąc w międzyczasie oddech.

Znów podchodzi i z nieukrywanym wyrazem niedowierzania i po części obrzydzenia długo mi się przygląda.

– Eee tam, już mówiłam. Machnęłabym też ręką na znak, że to nic takiego, ale tak się już rozleniwiłam, że jakoś nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą, a szkoda… bo na kopach bym cię stąd wyniosła! – diametralnie zmieniam ton – na pełen złości, narastającej we mnie, odkąd usłyszałam diagnozę lekarską.

– Boże… – Quentin pospiesznie obiega wzrokiem me ciało przykryte prześcieradłem.

Może i wydawało mu się trochę dziwne, że nawet nie uniosłam się, choć odrobinę, na jego widok, ale widać ta myśl wciąż krąży wewnątrz jego pustej czaszki, poszukując bezskutecznie mózgu. Jak to możliwe, żeby być takim kretynem? Pewnie chciał sobie uprzyjemnić święta małą ucztą seksualną, a wyszło, jak wyszło. Jest żałosny. Ja jestem żałosna.

Quentin otwiera usta, chcąc coś powiedzieć, sądząc pewnie, że tak wypada, a tymczasem z ust wydostają się jedynie ciche jęki. Ma totalną pustkę w głowie (jak już wcześniej zauważyłam). Gdzie jest ten wygadany facet z naszych nocnych pogaduszek „na necie” i mogących ciągnąć się godzinami rozmów telefonicznych?

– Jeśli się już napatrzyłeś, to zapraszam do wyjścia i życzę przyjemnej podróży powrotnej, oczywiście mniej męczącej – zamykam oczy, nie mogąc nawet odwrócić głowy.

Po mej twarzy ciekną łzy.

– Idź już… – szepczę jeszcze.

Quentin jeszcze na korytarzu czekał na możliwość ucieczki, więc teraz po prostu wybiega, nie oglądając się za siebie. Po drodze chwyta leżący na podłodze korytarza plecak i kieruje się do windy. Czuje na plecach wzrok stojących przed salą Mario, Sary i dwóch pielęgniarek. Nic go to nie obchodzi. Rzuca okiem na zegar. Jest 16.42. Jeśli dopisze mu szczęście, jeszcze dziś znajdzie się w samolocie i za parę godzin zapomni o tym koszmarnym miejscu.

– It’s shit! All is shit! „Bella Italia”! – mruczy zgryźliwie pod nosem. – Kiedy przyjedzie ta cholerna winda?

Quentin przestępuje z nogi na nogę, aż w końcu postanawia zejść schodami. Każde z czterech pięter pokonuje niemalże w dwóch susach. Ma ciemno przed oczami. Powietrza, potrzebuje powietrza!

Ja w tym czasie, z twarzą mokrą od łez, jestem skazana na „beztroskie” leżenie i słuchanie piosenki Michaela Boltona, która właśnie wydobywa się z głośników radia.

– Wszyscy faceci to świnie! Wszyscy są tacy sami! – mówię, zaciskając zęby.

„ Mówiłem, że cię kocham, ale kłamałem…” wtóruje mi głos z radia.

– Właśnie… i jeszcze o tym śpiewają! Wszyscy mężczyźni to obłudni kłamcy! Zasrani popaprańcy! Niech ktoś to wyłączy! Mario! Mario!

Do sali wpadają Mario z Sarą.

– Wszystko w porządku? – pyta, dotykając mojej dłoni, jakby zapomniał, że i tak nic nie czuję.

– Nic już nigdy nie będzie w porządku… już nigdy… – odpowiadam, nie przestając szlochać.

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media