Go to commentsZnajomi skądinąd
Text 5 of 27 from volume: Miejska etnografia
Author
Genrenonfiction
Formarticle / essay
Date added2021-04-25
Linguistic correctness
Text quality
Views849

ZNAJOMI SKĄDINĄD

Patrzę wstecz na swoje dorosłe 3 dekady z dużą górką. Na te lata, w czasie których – gdy byłem sam na sam z takimi dylematami – podejmowałem takie, a nie inne decyzje. Tym podawałem rękę, a tamtych nie zauważałem, odwracałem się do nich plecami. Nie mam w pamięci – wyparcie nie miało tu miejsca – takich sytuacji, że zaciskałem pięści przeciw komuś. Szkoda mi było mojej energii, by kogoś nienawidzić i zwalczać. Któryś z myślicieli powiedział, że to nie przyjaciele świadczą o tobie, ale wrogowie, których się dorobiłeś. Tak, mam takich znajomych, którzy nie chcą ze mną gadać , ale nie mam problemu z tym, by stać do kogoś plecami, bo nie boję się, że ktoś mi na nie napluje, albo uderzy od tyłu ( dosłownie i w przenośni), bo ja nie widzę. A znam tego i tamtego, z wzajemnością, bo dziś wielokrotnie wielu przyznaje się do znajomości, ale bez wzajemności. I znam takich, których ścieżki życiowe teoretycznie nie miały prawa przeciąć się z moją. To tacy znajomi skądinąd. Bo poznał nas punk.

Takich połączeń jest wcale sporo, ostatnio zauważyłem je w środowisku hodowców gołębi. Oni się znają, odwiedzają – ten dyrektor, menadżer, a ten prosty rab, ale mają wspólny temat i na tym terenie są sobie równi. Dziś, w dobie internetu, to raczej nie dziwi, ale  jak nawiązywaliśmy znajomości między sobą w latach ’80? Bo wielu mam takich znajomków, z którymi nie wychowywałem się na jednym podwórku, nie chodziłem z nimi do szkoły i nie hodowałem gołębi, a że oni mieszkają na drugim końcu Polski – ale nie byliśmy harcerzami, ani działaczami jakiejś gównianej młodzieżówki, którzy spotykali się na odgórnie organizowanych spędach – to skąd? Zapoznał nas ze sobą punk.

Już nie pamiętam dokąd i po co jechaliśmy z Radkiem. Był 89 rok. Stoimy na wylotówce z Piły, ja macham, bo bardziej neutralny mam wygląd, a Radek z irokezem na głowie siedzi w rowie. Godzina mija, mnie ręce bolą, efektu żadnego, więc: Radek, teraz ty próbuj! I Radek wychodzi, macha, pierwszy samochód staje, a kierowca mówi: ja też tak kilka lat temu wyglądałem, dlatego się zatrzymałem.

Dobra, pamiętam dokąd – Hyde Park ( taki punkowy rave, tym razem zorganizowany na terenie tego słynnego poligonu). Tak, przyjechała milicja gazikiem w liczbie dwóch funkcjonariuszy – żeby rozgonić tą imprezę. I usłyszeli: będziecie szurać, to dostaniecie wpierdol i stąd nie wyjedziecie.

Ale Piła – 89 rok i kto o tym wie? – wygląd Radka, my w centrum miasta, miejscowi nas zaczepiają. Irokez=punk ( wtedy). Rozmowa: jedziemy na Hyde Park – gdzie śpicie? – nie  wiemy – to chodźcie do nas, do klubu. I tak trafiamy do „Kulturki”, o której nawet w punkowych zinach się co najwyżej zaczynało wspominać. Ten klub zresztą przejęli niewiele miesięcy wcześniej, a ziny podawały info z dokładnością do miesięcy kilku, albo lat wtedy. Ci, którzy mieszkali blisko, wiedzieli. Ale gdzie Piła, a gdzie Kielce?

Spotykam potem tych ludzi z Piły gdzieś w Polsce, przy różnych okazjach. Spotykam tych z Częstochowy, Poznania, Gdańska. Nie znamy się ze szkoły ani z podwórka. I nie jesteśmy hodowcami gołębi. Przenocuj mnie – nie ma sprawy, a te spotkania mają miejsce w czasach przedinternetowych. W obcym mieście jakiś dach się znajdzie. Dla swoich, pokrewnych. Dawałem schronienie, bo mogłem, bo ktoś mnie poprosił – zdarzyło mi się. I sam tego doświadczałem – dach, nocleg u kogoś gdzieś w Polsce. Tak, trzeba zaufać komuś – prawie, albo całkiem – obcemu. Bo wpuścisz go do siebie pod dach, a jak on/ona się zachowa?


Crow piękną jest kobietą, a jako osiemnastolatka była po prostu zjawiskowa. A że mieszkała w Kielcach, to zakochany w niej pan z Gdańska tu przyjeżdżał. Bardzo mi się ta historia podoba, ale nie dowiedziałem się z niej  - takie gmeranie – gdzie oni się poznali, że on się w niej zakochał? Bo przecież nie wirtualnie. Nie – harcerze. Czyli żeby się zakochać trzeba się wpierw zobaczyć. Gdzie i jak? W tym siermiężnym prylu?


Z kolegami z Buska połączyły nas szkoły. I z innych, okolicznych miast też. Oni znali tych z Częstochowy, inni z Kielc lubili się z Sosnowcem. Ogórek zakolegował się z orszakiem zakochanego z Gdańska. Jakieś kasety docierały z Krakowa. Myśmy się spotykali, myziali, bo czuliśmy swą czuizmość. To w dużej mierze opierało się na tym, że byliśmy mniej więcej ( najczęściej) w podobnym wieku. I przyszedł taki moment, że ilość znajomych skądinąd zaczęła rosnąć w postępie geometrycznym. Skoro znaliśmy tych, to w pewnym momencie poznawaliśmy ich znajomych skądinąd i jeśli było miło, ciekawie, to zacieśnialiśmy te relacje.

Wtedy posługiwaliśmy się epistolografią. Czasem dzwoniliśmy do siebie – z takich telefonów stacjonarnych, najczęściej z kręconą tarczą. Wiem, że SB czytało nasze listy – potem robił to UOP – ale my nie pisaliśmy o obalaniu ustroju, ale słuchaniu punk rocka. Jeszcze w pierwszej połowie lat ’90 Szkielu ( „Gnom zine”) – niby przez pomyłkę – zamiast do swojej skrytki pocztowej, dostaje klucze do skrytki „Lokomotywy Bez Nóg”.

Z czym wam się kojarzy punk? Te pijane obdartusy, wywołujące burdy, naćpani klejem? Czy te wszystkie znajomości mogłyby się rozwinąć, gdyby pan A postanowił pojechać do pana B z innego miasta, aby łoić żury albo kirać klej? Owszem, ale byłyby to dwa, trzy spotkania, bo prędzej czy później jeden albo drugi nawywijali by na takim gościnnym występie coś takiego, że przy kolejnej wizycie odbiliby się od drzwi. Takiej relacji nie da się kontynuować. Punk nas zatrzymał przy sobie, bo było całe mnóstwo pretekstów, powodów, istotniejszych niż wspólne łojenie żurów.

Ktoś organizował w nieodległym mieście koncerty, na których spotykało się znajomych z dość odległych miast. Ktoś wydawał zina, którego chciał dystrybuować nie tylko w swoim mieście. Wreszcie pojawili się tacy, którzy wydawali muzykę, jakiej nie było wtedy w radiu ani w tv ( tak naprawdę się pojawiała, ale tylko w śladowych ilościach) na najpopularniejszym wówczas nośniku, czyli kasecie magnetofonowej. To był obieg poza cenzurą i, co też istotne, spoza tego binarnego układu, jaki wtedy istniał. Z daleka od komuny ( poza koncertami, bo w większości przypadków miejsca, gdzie można je zorganizować, sprzęt nagłośnieniowy, były pod kontrolą, więc w tej sytuacji już cenzura i oko SB szeroko otwarte i czujne) i opozycji. Ta była wtedy świętojebliwa i nielegalny koncert w jakiejś salce katechetycznej czy innym egzotycznym miejscu, więc wszystko co wiązało się z młodzieńczą radością i tym wkurwem na tamtą rzeczywistość – nie siedzimy na krzesełkach cierpliwie słuchając, też było poza ich granicami akceptacji, bo kojarzyło im się z satanizmem, a więc nadzorujący, opiniujący ksiądz też mówił: nie. Bo on myślał, że to krecia robota komuny – ci zaś, przy okazji w klubie myśleli, że to kościelna dywersja… Jeśli nie za pierwszym razem, to przy drugiej takiej sytuacji. Od połowy lat ’80 ziny i kasety krążyły  i poszerzały ludziom perspektywy. T Love chwali się czasem, że to oni wydali pierwszą niezależną kasetę w 1986 bodajże. Ja wtedy takich spotkałem kilka i to była wściekła muzyka z brutalnymi tekstami. Opozycja kreowała wtedy gitarowych bardów w powyciąganych swetrach. Kaczmarski i koledzy byli ciekawi, też ich słuchałem, ale byli tacy oferujący bardziej wyraziste treści, a zamiast niuansowania i zawoalowanych przekazów, proste: Nie, wypierdalać komuchy!

Stałem jedną nogą tu, drugą tam. Czytywałem „Przegląd Wiadomości Agencyjnych”, a obok tego ziny, „Homka”, „A capellę”. Wojtek Kurzątkowski poprosił mnie kiedyś o jakąś gazetkę punkową. Przyniosłem mu „A capellę” – był rozczarowany, bo nie chciał czegoś co mówi o walce z władzą, tylko z innych pozycji, tylko punkowego zina, który pisze o hard core punk. Chciał „QQryku”, „Azotoxa” albo „Anteny Krzyku”. Opozycyjnych periodyków znał wiele…


A i oczywiście, że to było znaczące zjawisko – ten punk – no to wzbudziło zainteresowanie różnych emanacji państwa. Nie zdziwiłbym się, gdyby agenci STASI przesłuchiwali kasety polskich punk bandów sprawdzając, czy nie jest to zapowiedź jakiejś antyniemieckiej ruchawki.

Pisała o tym prasa. Jest kilka kultowych artykułów. W kieleckim tygodniku kulturalnym „Przemiany” ukazał się artykuł o  lokalnych punks, umiejętnie cytując ich wypowiedzi, plus komentarz niemile patrzący na nich plus pokazanie ich palcem – w PRASIE! Narobił ten artykuł. Jego autorem był nadredaktor  lokalnego dziennika „Słowo Ludu”. Wiecie kim był taki typek piastujący takie stanowisko? To wytypowany przez prylowskie władze redakcyjny cenzor.

Był też tekst z „Kobiety i Życie”, na środku – to prestiż – o skinach z Warszawy, z fotkami – no, malowniczy to oni byli na pewno choć wtedy wyglądali jak punki, fragmenty rozmów z nimi. Patrząc na nich i patrząc z dzisiejszej perspektywy, to muszę tej pani co to napisała oddać szacunek. Wtedy – porozmawiać z takimi młodzieńcami! Bicie, rabunki i wymuszenia – otwarcie się do tego przyznawali….

W Kielcach znane było zdjęcie Zuza, kucającego, z białym szczurem na głowie, a odzianego w pisklakową skórę -  na ramieniu napis DEKRET – z miesięcznika „Mój Świat”: okładka - !

Pamiętam też artykuł o punkach z tygodnika „W służbie narodu” ( potem  ten tekst widziałem chyba jako cytat z raportu SB z Jarocina w jakimś albumie IPN) – że łączą się w załogi, a te w brygady, a te… - organizacja jak w organizacjach militarnych!  O hipisach w tej gazecie też czytałem, równie dziwne rzeczy , też podpisane tym samym nazwiskiem. Jeszcze do niedawna pan Pęczak występował w mediach jako socjolog – bez info o tym, że tą socjologię trenował w latach ’80 na zlecenie SB.

Telewizja pokazała kilka reportaży, albo nagrała kilka kapel. Widziałem w tv Zwłoki, Dezertera… , a trafiłem na nie, bo oglądałem jakieś konkretne programy, w których prawdopodobieństwo wystąpienia punk było wyższe niż przeciętnie. Punk w latach ’80 to było tak potężne zjawisko, że trudno było go pominąć milczeniem, samą swą potęgą punk wyłaził różnymi szparami w mediach. Ale kiedy już ciśnienie było tak duże, że trudno milczeć, mówiono źle, z różnym poziomem negatywnego nastawienia.


Punk to nie tylko papa na grzbiecie, irokez na głowie i agresywna muzyka. Początek w Polsce to ziny, a w nich kolaże i pierwsze komiksy ( ten Jasiu, morderca nauczycielek, wyglądający jak młodociany Zygmunt Broniarek z gazetki TZN Xenny). Ten początek to grafika, czyli logo kapeli – coś, co potem ktoś wyrysuje na plecaku czy zeszycie szkolnym. Potem było zaprojektowanie okładki kasety. Masz być wyrazisty i inny od innych. Potem pojawiły się naszywki, a na nich oprócz logo zespołu jakaś grafika. A ta mocna i wyrazista.

Nazwa kapeli albo logo – jak to TZN Xenny albo Crass albo Ex. A potem pojawiły się płyty, a do nich robiono okładki. A potem wkładki, plakaty. Polska tego nie doświadczyła – albo o tym nie wiem, ale te aspekty plastyczne bywały tak mocne, że … Znani artyści się angażowali, robili dla. H. R Giger ( ten, który zaprojektował obcego dla filmu „Obcy. 8 pasażer Nostromo.”) dał swój obraz dla Dead Kennedy’s – znany jako „krajobraz z penisami” – i amerykańscy faszyści zniszczyli zespół procesami. Giger zrobił też okładkę dla Celtic Frost: diabeł strzela z procy zrobionej z krzyża Jezusem. Liternictwo i grafiki – od razu widać, że to punk. Wspominałem, że noszę na plecaku telewizor Infekcji, na którym robotnik ukrzyżowany na trybie od maszyny?

W Kielcach Dziobek  na początku lat ’80 robił dziwne plakaty i rozwieszał je w mieście.

No i najbardziej niesamowita historia. Słyszałem opowieść o tym, że  - bo ktoś te znaczki/ przypinki też  projektował – noszący znaczki Dead Kennedy”s dostawali w ryj. Bo jacyś faszyści uznali, że punk to brytyjskie bandy, to kanon obowiązujący, a ci z Ameryki i na dodatek tacy inni? Takich też się spotykało, że punk jest odtąd dotąd, a to co wystaje dalej jest poza granicami akceptacji. Byli tacy wśród nas: reggae nie, hard core nie, bo to metal, tylko taki i taki punk. Homogeniczność wśród tych innych. Tylko irokez, skóra i glany.

Prosta grafika – duże A w kółku – jako symbol punk. Używali tego nawet ci, którzy z wolnościową retoryką się nie zgadzali. Z niszowych środowisk punk wypromował ten symbol. Potem doszedł kołomir. Też wypromowany – bo malowany nagle wszędzie –przez punk.



Czy służby specjalne państwa powinno interesować, czy wolisz szybsze, czy wolniejsze rytmy? Czy tajna policja powinna wiedzieć, czy wybierając buty, wolisz glany czy zamszaki? Większości ludzi wydaje się, że nie, ale funkcjonariuszom tych służb wydawało się inaczej. Chyba każde miasto doświadczyło takiego impulsu, gdy służby zaczynały prowadzić działania rozpoznawczo wywiadowcze, inwigilację.  A jednocześnie dorabiano punkom mordy. Dystansowanie się od ówczesnej opozycji nic nie znaczyło.

W Kielcach takim impulsem było samobójstwo jednego z załogantów – a w te rejony trafiali tacy wrażliwi, niestabilni emocjonalnie. Śledztwo w tej sprawie, zarejestrowanie poprzez wylegitymowanie kolegów zmarłego, oszacowanie tego środowiska, to początek jego inwigilacji. Odtąd – bo prezentowano punków jako chuliganów – przy okazji włamania do kiosku, rozjebania ławki na osiedlu, podpalenia kosza, wzywano tych znanych organom na przesłuchania, bo skoro był włam do kiosku, to pewnie oni to zrobili.  Te punki.

Pod koniec lat ’80 subkulturami, w tym punkami, w Kielcach zajmował się starszy wiekiem funkcjonariusz milicji. W latach ’90 – może pan przeszedł na emeryturę – jego miejsce przejęła Jolanta Mias. Policja oficjalnie zaprzecza, by pani Jolanta była ich pracownikiem, ale interesowała się służbowo tym, czy lubimy taką czy inną muzykę, czy preferujemy takie a nie inne ubiory. Miała z pewnością dostęp do druków ścisłego zarachowania, pieczątki, którymi je ostemplowywała, a dyżurny na wejściu do komendy na Śniadeckich wpuszczał delikwenta, któremu ona wystawiała wezwanie na przesłuchanie.  Tak, Jola ( a myśląc o niej przypominam sobie szlagier Defektu Muzgó „Jolka, głupia Jolka”) oczywiście wzywała i inwigilowała wszystkich jak leci: punki, skini, chwasty, metalowcy… Bo ty groźny jesteś jak jesteś inny i wystajesz z tłumu, więc służby państwowe są zmuszone cię kontrolować i inwigilować. Stać mnie – bo to między innymi ja na to pracowałem.  Nawet jeśli myślisz inaczej, uważasz to za duperelę, to nasze państwo myślało, że punk jest potężny i punków trochę się bało. I funkcjonariuszy, by ich obserwować oddelegowało.


Sam dziś zachodzę w głowę myśląc jak to było – jak te wieści się wtedy rozchodziły? Nikt tych koncertów nie reklamował. Ktoś mówił: tu i tu, o tej godzinie będzie koncert. Pojawiały się kapele, pojawiała się publika. Bardzo dziwne miejsca. Przyzakładowe domy kultury, festyny miejskie, osiedlowe domy kultury, a gdy poziom organizacji jakiegoś lokalnego środowiska wskoczył na wyższy poziom, to były już takie nielegalne gigi jak Hyde Parki organizowane przez WiP. I pierwsze punkowe nielegale. Początek lat ’80 to koncert Czterech Liter na dachu wieżowca w Kielcach – to może tylko legenda, ale malownicza. Ale już Czad Piknik z 89 – tam już hard core – w Cykarzewie Starym… Tam byłem. I tu też poczta pantoflowa. A impreza w sadzie i scena na ganku leśniczówki. Nadzór, Ustawa o Młodzieży, chyba początkująca Schizma, chyba HCP…

W „papierni” gra Masakra i Dekret? Jedziemy i koncert naprawdę się odbywa. W klubie studenckim „Pod Krechą” organizujemy z Tomkiem Bombą koncert Tzn Xenna i plakatówkami malujemy chyba 3 plakaty rozwieszone potem gdzieś w mieście. Biletów sprzedanych jest prawie 150, a do tego wchodzi kilku znajomych zespołów, no i my. Ludzi spotykanych notorycznie na takich koncertach znało się co najmniej z widzenia. Z większością z nich co najmniej dwa zdania się zamieniało, ale często kończyło się to poważniejszą interakcją towarzyską typu na przykład picie wina, a więc rozmowa/ prezentacja: kto ty jesteś i co robisz.

W ogóle zespoły były jak sztandar, wokół którego gromadzili się ludzie. Nawet jeśli nie podobała ci się lokalna emanacja punk rocka, to ten zespół był reklamą lokalnego środowiska. Kiedy taki band jechał gdzieś w Polskę, to na grany przez nich koncert mieli prawo wprowadzić swoich znajomych – „osoby towarzyszące”. Sam z tego korzystałem. Kilka razy. Używając pojęć z nieprzystającego do tego show biznesu, przywoziło się swoich fanów. Bez ekscytacji, ale jeśli grali nasi koledzy, to szło się na taki koncert. Albo wsiadało się w pociąg i jechało się tam z nimi. Jadę do Jarocina? – koledzy z Dekretu poprosili mnie o odebranie ich kasety demo z JOK –u. Tak, mogę to dla was zrobić.

Kielce zaprezentowało kilka znaczniejszych bandów. Enola Gay obsługiwała jako suport pierwszą dużą trasę Lady Pank – w naszym regionie. Bywałem z Dekretem tu i tam, byłem też na jednym z ich zadziwiających koncertów – punk był wtedy potężny naprawdę, aż tak, że wybory lokalne Miss Polonia zyskały oprawę muzyczną w postaci występu Dekretu. Dwa wydarzenia, które wtedy i dziś zupełnie się ze sobą nie kojarzą. Bywałem na koncertach WKG w różnych miejscach, choć to nie moja odnoga punk, ale to moi koledzy. Die Dusche i Chleb – bo brat w składzie, ale muzyka taka, że hej! Pierwsza Diecezja Pancerna. The Nails. Pantex. Masakra. Pere La Chaise. Jakim Prawem. KLS. Paragraf X. Masakra. Rolling Tomato. Erekcja Non Stop Serwis. Teraz na czele kroczy Pijacka Banda. Tak na szybko te zespoły pamiętam.


Punk przyciągał różnej maści odmieńców. Chciałeś być inny, ale nie tak by tworzyć homogeniczne środowisko. Skini byli akceptowani, dopóki nie zaczęli rozwalać tego środowiska od środka. Rynek jeszcze raczkował – choć w 89 roku w sklepie w Jarocinie widziałem na wystawie pieszczochy ( wątpię, by lokalny kuśnierz je wykonał – bardziej prawdopodobne było, że wstawili te skonfiskowane/ ukradzione punkom akcesoria milicjanci) , więc odzieży i gadżetów nie można było kupić, więc każdy radził sobie sam. Efekt?: spotykałeś tych ludzi i ten miał glany, tamten buty narciarskie, zomowskie skutery albo zamszowe trzewiki – najpopularniejsze były rumuny, czyli sznurowane robocze trzewiki ( 10 dziur), ale solidniej wykonane były kubanki ( 7 dziur). Skóry motocyklowe, prochowce, dżinsowe kurtki, robocze waciaki. Na głowach łyso, irokezy, diszczery, dredy, albo jeżyki. I skoro każdy sam, na własną rękę, to każdy inny, ale zarazem dość wyraziście wystający z tłumu ulicznego. I oczywiście za taki wygląd można było dostać w ryj od osiedlowych żuli, którzy stali na straży poziomu moralnego społeczeństwa.

Tak, zdarzali się wariaci. Po co kolega, który spadł nagle w Kielcach, woził ze sobą granaty?

Większość w latach ’80 i ’90 miało przed sobą w perspektywie zasadniczą służbę wojskową – w skrócie mówiąc: przejebane. To nie była zaszczytna służba, to był syf. Większość starała się różnymi sposobami z tego wymiksować, uniknąć. Studia albo syn od dawna w domu nie bywa i nie wiadomo gdzie jest. Ale byli i tacy, którzy owszem, owszem dali się nabrać na tą „zaszczytną służbę wojskową”, po której chłopiec staje się mężczyzną. Ale wtedy prawdziwym mężczyzną był ten, kto miał kategorię A1, ale do wojska nie trafiał. To miara tolerancji i zachowań w tym środowisku, że Ż. nie doznał ostracyzmu środowiskowego, gdy ujawnił, że chce do „czerwonych beretów” ( to nie nazwa dopalacza, ale wojsk powietrzno desantowych). Wojna, mundur i kałach w ręce jako marzenie punka? To się nie klei, ale tak myślał Ż. Trafił do OC i koledzy z załogi śmiali się z niego, ale nie został odtrącony. Tu każdy dziwny miał swoje miejsce.

W latach ’80 wielu spotykało się przedstawicieli mniejszości seksualnych. Wszędzie odrzucani, a tu tolerowani. I wielu z zaburzeniami psychicznymi. Ze skłonnościami do autodestrukcji. Oprócz kreatywnych jednostek lądowali tu wtedy ludzie z dysfunkcjonalnych, zaburzonych rodzin. Gdybym miał zrobić przegląd kolegów i koleżanek pod tym kątem, to z całej punkowej ekipy, z którą się kolegowałem, jakoś nie widzę normalnych. Albo byli popsuci przez rodziców albo bóg dotknął ich swoim brudnym paluchem i nie dało się być normalnym.

Nie spotykam często kolegów ze szkoły. Ale spotykam kolegów z punk. Wtedy byli to albo popsuci albo rozwydrzone dzieciska albo wściekli biedni.  Dziś, gdy ich spotykam, są nauczycielami, menadżerami, zdarza się, że są menelami. Wielu z nich już nie ma. ALE – słyszę często: znam go, był punkiem. I  co z tego? Takich, którzy wskoczyli w punk na chwilę, było wielu, bo impreza, nonszalancja, ale wielu było też takich, którzy postanowili tak smakowite zjawisko wzbogacić i to im się udało. Ludzi, których spotykam na koncertach, widuję w mieście – ten jest urzędnikiem, tamten jest wójtem, a ten pracuje w RPZ w  odblaskowej kamizelce. Spotykamy się na koncertach.

Po prostu muzyka ponadklasowa.

Są wszędzie. Niektórzy się tego dziś wstydzą, wypierają, ale inni, przy spotkaniach pytają: a pamiętasz ten koncert? W którą byś się nie odwrócił spotykasz tych, którzy przeszli przez punk i on odcisnął na nich ślad. Bycie innym. I nieufność w stosunku do oficjalnego dyskursu – czy to płynącego od władzy, czy od opozycji.




  Contents of volume
Comments (5)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Och, taka nieścisłość - "Przemiany" były miesięcznikiem.
avatar
Różnie definiowany taki czy inny punk jako zjawisko społeczne jak ten Feniks cyklicznie z popiołów wciąż powraca /i powraca/ nie dlatego, że to taki jakiś wyjątkowy cud i fenomen, a dlatego, że jego istotą jest odwieczny bunt młodych, zawsze skierowany przeciwko dyktaturze starych.

Z irokezami, z glanami, nowymi formami przekazu, nowym hermetycznym slangiem, nową muzyką, krzykliwą innowacyjną innością itd., itd. po kilku/kilkunastu latach goli swojego tęczowego irokeza, depiluje tatuaże, zakłada szpilki i zostaje ojcem/matką, czyli...

staje się kopią własnych starych Starych - z powrotem blaknie i nieuchronnie wtapia się w tłum.

A tekst jak zwykle u Autora znakomity. Bogaty materiał na świetną monografię
avatar
Młodym gniewnym lat koronawirusa świat co prawda nałożył maseczki, ale przecież nie zamknął ust. Jako nowe pokolenie na pewno dadzą wyraz swemu efemerycznemu "buntowi" i "odrębności", które ludzkość testuje od zarania dziejów.

"Mówić inaczej" nie oznacza "mówić coś innego". Per saldo to powielanie jest jedynym zajęciem kolejnych generacji
avatar
Dziś na ulicy widać poważne matrony w ramoneskach, z ufarbowanymi na różowo czy bordowo włosami albo facetów w garniturach z irokezem na głowie - to punkowa estetyka, którą przejęła kultura masowa. Mnie to bawi, bo pamiętam.
avatar
Co generacja, to jakaś wyraźnie inna odrębność, która po jakimś czasie nieuchronnie kończy tym, że... zaczyna z powrotem wtapiać się w tłum. Taki już na starcie bardzo wizualnie inny, nowatorski, zbuntowany "papcio Chmiel" z jego narwanym Tytusem czy jeszcze jakiś jeden z drugim inny Mick Jagger już po dekadzie przestawali się wyróżniać właśnie dlatego, że - zamiast iść w samodoskonalenie -popłynęli na swoim, przyznajmy, chwytliwym, ale, co tu gadać, o g r a n y m samograju.

To, co w każdej młodości tak nieśmiertelne

- ciekawość świata i otwartość na ludzi -

zwykle obumiera już po dekadzie,

i zaczyna to, co wszędzie i zawsze: dreptanie w kółko
© 2010-2016 by Creative Media