Go to commentsCzęść I
Text 1 of 5 from volume: Carthan
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2012-02-07
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2757

Dzień dobry, Rox.

Chłopak otworzył oczy. Skrzywił się, gdy światło poranka zaświeciło mu prosto w otwarte szeroko źrenice.

- Cholerne sny… - mruknął sam do siebie.

Która godzina…? Ósma rano. No, dajcież spokój! Obrócił się plecami do świecącego słońca i usiłował powrócić do spokojnej krainy snów, ale nic z tego. Zmełł przekleństwo i zwlókł się z łóżka.

W domu panowała cisza. Rodzice byli w pracy, a rodzeństwo zapewne gdzieś się wybrało. Był sam. I znowu wstawał rankiem, zupełnie niewyspany! Ruszył do kuchni i nastawił wodę na kawę.

Chłopak był wysoki, ciemnowłosy i miał błękitne oczy. W tym roku stuknęło mu siedemnaście lat, był spokojnym młodzieńcem, który lubił się wyspać. Wołali na niego Rox. Sam już nie pamiętał dlaczego, ale przykleiło się to do niego jak rzep do psiego ogona, więc przy tym został, zresztą nie było przecież takie złe.

Dzień dobry. Dobre sobie. Chłopak prychnął. Jak to często mu się zdarzało, śniły mu się wydarzenia, których był nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem. Nikomu nigdy o nich nie mówił z dwóch, prostych powodów. Nikt by mu nie uwierzył, że to prawda, a za upieranie się przy swoim trafiłby do psychiatryka.

Magia istnieje. Smoki istnieją. Nie tutaj, ale gdzieś w pobliżu. Niedaleko, na wyciągnięcie ręki…

Zjadł kanapki, które posmarował masłem. Nie miał ochoty na nic bardziej wyszukanego. Umył się szybko, choć dokładnie, ubrał w lekkie rzeczy. Był ciepły lipcowy dzień, wakacje w pełni. Teraz dylemat, gdzie konkretnie się wybrać…

Wyjrzał za okno. Słońce stało wysoko na niebie, zalewając złotym blaskiem całą okolicę. Rox lubił ten widok. Westchnął. Potem dostrzegł mały, czarny punkcik na horyzoncie. Samolot, pomyślał, zbywając go. Powrócił do niego po kilkunastu sekundach, kiedy okazało się, że nie zmieniał wcale toru lotu, lecz rósł. Leciał prosto na niego! Helikopter, zbył go znowu. Sięgnął po leżący w pobliżu pilot do odtwarzacza stereo, włączył go. Chwilę szukał jakiejś przyjemnej piosenki, potem znowu rzucił okiem na okno.

- Oż w mordę - mruknął. Pilot wypadł mu z ręki. To nie był ani samolot, ani nawet cholerny helikopter. To był smok, wielki jak jasna cholera czarnołuski gad! Powinien ucieszyć się, że go widzi. Dlaczego jakoś nie było mu do śmiechu?

Minęły dwa lata. Dwa, długie lata, odkąd widzieli się ostatni raz. Wielka bestia wylądowała w jego ogrodzie. W tej chwili Rox modlił się tylko, żeby smok nie uszkodził jakichś kwiatków. Mama chyba by go zamordowała. Nie smoka, oczywiście, tylko Roksa. Chociaż... Cóż, bestia też chyba nie byłaby bezpieczna. Nie zwlekając, chłopak poszedł do ogrodu. Nogi lekko mu drżały. Czego oczekiwać? Tyle czasu… A może lepiej wziąć broń…? Jaką, cholera, broń?! I na kogo?! Na NICH?!

Podszedł z wymuszonym spokojem do smoka. Czarny łeb zbliżył się do niego, czujne oko przyglądnęło się przez chwilę, a nozdrza wciągnęły jego zapach. Spali mnie, pomyślał Rox. Zionie ogniem raz, a porządnie, a ze mnie zostanie tylko trochę popiołu.

- Boisz się mnie, Rox! - zauważyła smoczyca, mówiąc wesołym głosem.

- Kto by się ciebie bał, Iridio! - Chłopak wyszczerzył się wrednie, acz nieco wymuszenie. - To przecież tylko kupa łusek, pazurów i miotacz ognia. Nic specjalnego. - Nie wytrzymał. Uścisnął mocno szyję smoczycy. - Żesz was cholera jasna, tęskniłem.

- My nie mniej.

Ciemnowłosy chłopak ze skoczył z grzbietu Iridii, uśmiechając się.

- Carthan! - Rox uścisnął mocno jego przedramię, jak mieli w zwyczaju. Zaraz potem zdał sobie sprawę, w jaki sposób tutaj dotarli. Rox patrzył nieprzytomnym wzrokiem to na Carthana, to na Iridię.

- Czy wy w ogóle zdajecie sobie jakąkolwiek sprawę z tego, co zrobiliście? - wyszeptał. Zaraz potem podniósł głos. - Przelecieliście przez pół miasta jak ostatni idioci! Wiecie, co tu za piekło się rozpęta?! Smok w Krakowie! Wezwą niewiadomo kogo, żeby was dorwać!

Przerwał, świadom swojego wybuchu. Carthan patrzył na niego ze skruchą, Iridia wręcz przeciwnie, z wyzwaniem. Rox westchnął. Byli jego przyjaciółmi, chcieli tylko go odwiedzić, skąd mieli wiedzieć, w jakie bagno ich to wciągnie? Sam Rox też za nimi tęsknił i nie raz chciałby znów przeżyć tę epicką przygodę, co dwa lata temu, ale... Czy na pewno? Znalazł dziewczynę, na której mu zależało. Był spokojnym gościem, niezłym uczniem, miał sporo dobrych znajomych i kilku przyjaciół, dla których dałby sobie rękę uciąć, i z wzajemnością. Czy byłby w stanie to wszystko porzucić na rzecz bajek, magii i jedynej-słusznej-wojenki?

Z drugiej strony, czyż stojący przed nim też nie zaliczali się do jego najbliższych przyjaciół? Rox westchnął.

- Przepraszam was, ale... To naprawdę zbyt niebezpieczne. Jeśli ktokolwiek was znajdzie, cała wasza magia na nic się nie zda. Umrzecie z pewnością, a ja będę mógł tylko bezradnie się na to patrzeć. Nie chcę tego. Proszę was o to jako przyjaciel. Dla waszego dobra, wróćcie do Delluin.

- Nie, Rox - powiedziała Iridia. - To nie jest możliwe.

Co niby nie jest możliwe? Wlecieliście, to chyba jesteście w stanie wylecieć, nie?

- W Delluin źle się dzieje. Potrzebna nam każda pomoc, jaką zdołamy znaleźć. Zdołali nas tutaj wysłać, by poprosić cię o pomoc. Rox, nie możemy wrócić bez ciebie!

- Nie jesteście w stanie, czy po prostu nie chcecie?

Cokolwiek chciał powiedzieć Carthan, urwał, gdy usłyszał dziwny hałas, którego doświadczał pierwszy raz w życiu. Rox wytrzeszczył z przerażeniem oczy. To był huk wirnika helikoptera. Jakkolwiek pragnął teraz ukryć smoczycę, nie było to zwyczajnie możliwe.

- Kuźwa, dlaczego... - jęknął.

- Rox...? - rozległ się głos dziewczyny za ich plecami. - Co tu się dzieje? Kim oni są?!

- Przyjaciółmi - odparł krótko chłopak. Wszystko się teraz sypało, a zaraz to samo będzie czekało jego związek. - Eliza, skarbie, naprawdę mam teraz wielki problem na głowie.

- Widzę. - Jego dziewczyna błyskawicznie załapała, w czym rzecz. - Nie ma, jak ukryć smoka. Zresztą, na to już za późno.

Miała, oczywiście, rację. Wojskowy helikopter wynurzył się zza linii pobliskich drzew. Dało się słyszeć syreny w oddali. Wkrótce tu będą. Nie jest źle, stwierdził w końcu Rox. Jest tragicznie, gorzej niż w najgorszym momencie podczas wyprawy w Delluin, gdy miał piętnaście lat.

- Jak to działa, zgodzę się i już, możemy wracać? - dopytywał się coraz bardziej spanikowany Rox. Czasu było coraz mniej.

- Tak mi mówili. Wszyscy musimy się złączyć w dotyku.

Wozy należące do Wojska Polskiego podjechały pod dom. Wypadli z nich żołnierze uzbrojeni w karabiny. Carthan momentalnie wyciągnął miecz.

- Rzuć to! - warknął Rox. Uniósł powoli ręce. - Carthanie, rzuć Annlisa ziemię, Iridio, nie atakuj! Inaczej wszystkich nas zabiją!

Eliza poszła w ślady swojego chłopaka, unosząc ręce. Carthan wkrótce do nich dołączył, uprzednio upuściwszy miecz. Rox wsunął pod niego stopę. Żołnierze zbliżali się niepokojąco szybko. Wkrótce nie będzie żadnych szans.

- Na mój znak... - Rox przeszedł na Szare Słowa. - Łapiesz miecz i do Iridii. Rozumiesz?

- Jasne.

- I słowo daję, Carthanie, zapłacisz mi za to. - Zwrócił się do Elizy, już po polsku. - Nie będzie mnie jakiś czas, skarbie.

Nie czekając ani chwili dłużej, podrzucił stopą miecz Carthana. Znak był aż nazbyt wyraźny. Chłopak chwycił go i dorwał się do Iridii na ułamek sekundy przed Roksem. Nie wiedział, jak zareagowali żołnierze, rozbłysło światło, oślepiając go, a potem już leżał na miękkiej trawie Taurdilu. Przez krótką chwilę się krztusił, zemdliło go. Przewrócił się na bok i zwymiotował te nieszczęsne kromki z masłem, które zjadł na śniadanie. Usłyszał gardłowy charkot Iridii. Smoczyca się śmiała.

- Coś cienki jesteś, Rox. Kiedyś byś tak nie zareagował.

- Stul dziób - odparł. Po prawdzie, to był jedyną osobą, której takie odzywki do Iridii - nawet całkowicie przyjacielskie - uchodziło na sucho. Nawet Carthan by za to oberwał.

- Gdzie jesteśmy? - zapytała Eliza, rozglądając się ciekawie.

- A co ty tu, do jasnej cholery, robisz?! - Rox wytrzeszczył oczy. Jakby nieplanowana wizyta w Delluin wystarczająco go nie denerwowała.

- Myślałeś, że zostanę tam sama? Takiego, skarbie. - Dziewczyna napuszyła się. Rox otarł usta, wstał.

- Niech wam będzie - mruknął w końcu. - To moi dobrzy przyjaciele, Carthan i Iridia. A wy, poznajcie moją ukochaną, Elizę.

- Witaj w Taurdilu, Mieście Elfów, Elizo. - Carthan z uśmiechem rozwarł ramiona.

- Hura - przerwał mu Rox widząc, że prowadzi do dłuższej mowy. - Mógłbyś łaskawie wskazać nam drzwi? Nie wydaje mi się, by moja dziewczyna chciała i mogła tutaj zabawić...

- To ci się źle wydaje - odparła. - Elfy! Najprawdziwsze elfy! I zapewne krasnoludy też tu żyją, i... i...

- To może powiem prosto z mostu: Nie widzi mi się wasza magiczna wojenka, Carthanie. Nie widzę w niej miejsca dla siebie, a tym bardziej dla Elizy. Wybacz mi, przyjacielu, ale nie mogę. Przyznaj po prostu, że wciągnęła cię w to Melanis, żeby tylko jeden z Wielkich Wybranych się pojawił i naprawił to, czego sami naprawić nie umiecie! - Rox gestykulował melodramatycznie, wyrzucając wszystko w twarz przyjaciela.

- Iariel - poprawiła go Iridia tonem sugerującym, że im przykro.

- Iariel. Jeszcze lepiej. Błysnęła oczami i już, nie ma odwrotu, królewska córka prosi!

- Rox, daj spokój - poprosiła Eliza. - Rozumiemy, że jesteś zły, ale widać mieli ważny powód, skoro to zrobili. Uspokój się!

- Jak mam być spokojny, skoro oni wciągają mnie w te swoje posrane gierki i każą zabijać, bo tak im się zachciało?!

Wtedy to Carthan z takim impetem strzelił mu w zęby, że Roksem aż zakręciło w miejscu. Chwycił się za obolałą szczękę i popatrzył na ciemnowłosego przyjaciela.

- Nie mam takiej mocy, by wysłać cię do domu. Starszyzna cię wysłu... - Urwał, gdy Rox w odwecie wjechał mu mocnym prawym podbródkowym, aż Carthana odrzuciło. Jęknął przeciągle.

- Nareszcie jakiś mocniejszy argument od tej paplaniny. - Rox uśmiechnął się pewnym siebie uśmiechem, rozcierając dłoń. - Już myślałem, że ostatnie dwa lata zrobiły z ciebie niezłą cipę, ale chyba się myliłem. Prawy sierpowy wciąż masz krzepki.

- Twój prawy podbródkowy też jest dalej niczego sobie. - Carthan stanął w pozycji. - Chcesz się bić, Kamyczku? Dawaj!

- Tylko na to czekałem! Od dawna miałem ochotę obić ci pysk!

Eliza przyglądała się temu wszystkiemu ze zdumieniem na twarzy. Jej chłopak właśnie bił się na jej oczach ze swym długo niewidzianym przyjacielem.

- Nie powinnyśmy im przerwać? - zwróciła się do Iridii. Smoczyca zachichotała.

- Po co? Przecież to zabawne, jak takie dwa ludki ze sobą walczą.

Eliza chciała zaprotestować, ale zawahała się. Iridia miała rację. Obaj, mimo że raz po raz dawali sobie w zęby, uśmiechali się.

- To ich sposób odreagowania. Nie martw się, szybko im przejdzie.


Obaj wyglądali wręcz tragicznie. Na ich twarzach zasychała krew z rozcięć, oczy wyglądały jak śliwki, ale nie uleczyli się za pomocą magii. Rox powiedział, że mu to niepotrzebne, więc Carthan stwierdził, że nie będzie gorszy.

Gdy obaj byli względnie spokojni i leżeli na trawie, ktoś do nich podszedł. Zapewne jakiś przepiękny elf, wnioskując po radosnym pisku Elizy. Przez chwilę Rox miał ochotę przypomnieć jej, kto jest jej chłopakiem, ale odpuścił.

- Uspokoiliście się już? - Elf pochylił się nad nimi. - Wyglądacie tragicznie.

- Dzięki, ty też. Co słychać, Sargil? - Rox uśmiechnął się lekko, chociaż był tak poobijany, że równie dobrze mógł to być pełen pogardy i przerażenia grymas.

- Królowa cię oczekuje, Rox. Czeka, aż skończycie się awanturować.

- Pójdę, błysnę okiem, a nuż mnie puści przed kolacją. - Zaśmiał się cicho.

- Na to bym nie liczył. Chodź. I ty także, młoda damo. - Popatrzył na Elizę. Dziewczyna uradowała się wyraźnie, choć nic nie powiedziała. Dopiero Rox przygasił ją odrobinę, patrząc na nią wymownym, karcącym spojrzeniem. Eliza uspokoiła się nieco, potem przykleiła się do boku chłopaka, chwytając go za rękę. Rox objął ją drugą. Przynajmniej miał tu swoją bratnią duszę. Nie może być znowuż tragicznie!

Dotarli do dużej polanki, gdzie przesiadywała przeważnie Melanis. Elfka podniosła wzrok, gdy Sargil zapowiedział parę, a potem błyskawicznie się ulotnił. Z doświadczenia już wiedział, czym kończą się przeważnie rozmowy Roksa i Melanis.

- Rox. - Królowa elfów popatrzyła na chłopaka. Musiał przytrzymać swą ukochaną, bo ogarnęła ją prawdziwa euforia.

- Melanis - odparł chłopak. - Jakież to niesamowite problemy macie, jakąż to świętą wojenkę?

- Mniemam, że najpierw powinieneś nas sobie przedstawić - rzekła elfka. Rox zagryzł wargę. Właśnie zarzucono mu, że nie umie się zachować.

- Wybacz - rzekł w końcu. - Poznaj więc Elizę, moją lubą. Elizo, oto Melanis, królowa elfów i pani Taurdilu.

- To dla mnie zaszczyt, Wasza Wysokość - rzekła Eliza cicho, skromnie.

- Ale nie przesadzaj. Nie jesteśmy jej poddanymi, jedynie przyjaciółmi. No, moja dobra, elfia przyjaciółko, co się dzieje?

- Pozwalasz sobie na zbyt dużo, Rox - rzekła Melanis, nawet się nie skrzywiwszy. - Jak zawsze, zresztą. Wyglądasz okropnie. Znowu pobiłeś się z Carthanem i nie przyjąłeś magii leczniczej. Nie wiem, czy Iariel miała rację, sprowadzając cię tu.

- Słuchaj, naprawdę nie jestem tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli. Ty, twoja czcigodna córeczka i Carthan wciągnęliście w to i mnie, i Elizę, więc z łaski swojej mów, w czym rzecz albo wysyłaj nas migusiem na drugą stronę zwierciadła. Jak się rozmyślę, to nie będzie odwrotu.

- Nie jestem w stanie wysłać cię z powrotem, Rox. Przykro mi.

- Świetnie, kolejna... - mruknął chłopak.

- Posłuchaj, Rox. Wiem, że ci się to nie podoba, że wciągamy cię w to wszystko bez twojej zgody, ale dobrze wiesz, jak to jest. Wcześniej byłeś tutaj ponad pół roku i jakoś nie paliłeś się do powrotu do swojego świata.

- Kochana, wtedy, to ja leżałem sobie spokojnie w szpitalu w śpiączce. Przez całe, cholerne pół roku. - Rox skrzyżował ręce na ramionach. - Nie miałem dziesiątek spraw na głowie, jak teraz. Od rodziny począwszy. Myślisz, że co, zniknę sobie na kolejne pół roku, będą się martwić jak jasna cholera, a ja sobie potem przyjdę i powiem im `Wybaczcie, miałem do wykonania niezmiernie ważną misję, pomagały mi elfy i smoki`. Nie piszę się na to.

- Jak mówiłam, nie jestem w stanie…

- Tak? To powiedz mi to Szarymi Słowami. Powoli i wyraźnie. Śmiem sądzić, że znam ten język prawie tak dobrze, jak Carthan. - Umilkł, a Melanis nie powiedziała ani słowa. Rox uśmiechnął się lekko. - Niech mnie, nie jesteś w stanie? Dlaczego mnie to nie dziwi?

- Potrzebujemy cię, Rox, potrzebujemy cię nawet bardziej niż podczas walki z Alhildem. Tamten był przewidywalny, chociaż szalony. Potężny, ale, mimo wszystko, byliśmy w stanie go pokonać, prawda?

- Skończ chrzanić, Melanis! - wrzasnął w końcu Rox. Eliza aż podskoczyła. - Nie denerwuj mnie bardziej, bo w końcu wpadnę w szał. Powiedziałem, mów, o co chodzi.

- To dobry pomysł, tak się odzywać do królowej? - zapytała go cicho Eliza. Rox wzruszył ramionami.

- Przyzwyczaiła się. Zresztą, mam to gdzieś. Znowu będziemy się z Carthanem tłukli po połowie kontynentu w poszukiwaniu jakiejś starożytnej bzdury i walczyli, z kim popadnie.

- Słyszałeś kiedyś o czymś takim, jak Serce Ciemności, Rox? - zapytała Melanis w końcu - ku wielkiej uciesze chłopaka - zmierzając ku sednu sprawy. Nie czekając, aż ten odpowie, kontynuowała. - Tak, według legend, nazywano Władcę Demonów. Otaczała go ciemność i mroczna armia. A on był w jej centrum.

- Niech zgadnę, w Delluin pojawiły się demony - mruknęła Eliza. Melanis skinęła głową.

- To o wiele poważniejsza sprawa niż wcześniejsza wojna. Jeśli zawiedziemy, Delluin nie zmieni władcy, jak to mogło być wcześniej. Teraz cały kontynent może ogarnąć wieczny mrok…

- Dobra, dobra, chwytam, ubić demony. - Rox przymknął oczy i uniósł dłonie. - Czy jeśli nam się to uda, będziemy mogli w spokoju, niedręczeni przez kogokolwiek, wrócić do domu?

- Oczywiście.

Rox westchnął. Klepnął lekko Elizę w ramię.

- Chodź, musimy się przygotować. Potem powie nam resztę.


Carthan i Sargil uderzali mieczami z niesamowitą prędkością i siłą. Dało się słyszeć tylko szczęk żelaza i świsty kling. Rox usiadł pod drzewkiem, Eliza zaraz do niego dołączyła, obserwując walkę. Szybko się znudziła, nie bardzo będąc w stanie odróżnić poszczególnych ataków. Rox przypatrzył jej się. Delektował się samym jej wyglądem, długimi, brązowymi, rozpuszczonymi włosami, orzechowymi oczami...

- Co, mam coś na twarzy? - zaniepokoiła się dziewczyna. Rox uśmiechnął się i pocałował ją w usta.

- Nie, skądże - powiedział cicho.

- Popatrz, Sargilu, jakie zakochane gołąbeczki. - Carthan skrzywił się ironicznie. - Nie gzić mi się tu! Rox, gdzie masz miecz?

- Ostatnio jak go widziałem był w kawałkach po walce z Alhildem - mruknął niezadowolony chłopak.

Carthan zastanowił się, a potem rzucił mu swój miecz, Annlis.

- Chcesz, żebym walczył z Sargilem? Uważasz, że to w porządku? Człowiek, aczkolwiek Wybrany, kontra elf? - Machnął mieczem kilka razy, na próbę. Annlis był dopasowany do Carthana, ale Rox uważał, że da sobie z nim radę. Stanął naprzeciw elfa. - No dobra, jak tam sobie chcesz. - Zaatakował pierwszy. Tempo nie było aż tak zabójcze, jak podczas walki Carthana, ale przecież Rox był tylko człowiekiem.

- Carthanie... - zaczęła Eliza, gdy chłopak usiadł obok niej. - Mógłbyś mi pokrótce opowiedzieć, co stało się dwa lata temu?

- Co tu opowiadać. Wpadł Rox, uratowałem mu tyłek, wprosił się do kompanii, okazał jednym z legendarnych Wybranych i pomógł mi zabić Alhilda, króla terroryzującego Delluin. To nie jest wcale krótka opowieść. Poproś Roksa, niech sam ci opowie jak znajdzie czas, bo ja tym wyjaśnieniem nie liznąłem nawet epickości tej historii.

- A o co chodzi z tymi Szarymi Słowami... I kim jest Iariel? Rox coś o niej wspomniał...

- Szare Słowa to język magii. Dzięki niemu jestem w stanie jej używać. Poza tym, jako że magia nie kłamie, mówiąc Szarymi Słowami ty również nie jesteś w stanie skłamać. Może służyć zawiązywaniu przysiąg. A Iariel to elfia księżniczka, córka Melanis. W tej chwili jej tu nie ma. - Carthan uśmiechnął się. - Rox pewnie znowu dostałby od niej w zęby. Lubią się wzajemnie drażnić, chociaż łączą ich przyjacielskie stosunki. Rox zresztą lubi drażnić wszystkich i nigdy nie ugiął kolan absolutnie przed nikim. To naprawdę niesamowity człowiek. Powinnaś być szczęśliwa, że trafiłaś na niego.

- Jestem. - Eliza uśmiechnęła się lekko. - Rox potrafi używać magii?

- Cóż, nie jest to taka magia, jaką używam ja... Ale owszem, coś tam specyficznego umie zrobić.

Eliza nie zadawała więcej pytań, chociaż Carthan widział wyraźnie, że ma ich wiele. Skupili się na oglądaniu walki, która zresztą nie była jakoś szczególnie ciekawa. Sargil nie dawał z siebie wszystkiego, by Rox miał jakieś szanse. Co było ciekawsze, człowiek wyglądał, jakby go to nudziło. W końcu odskoczył od elfa.

- To żałosne, Sargilu - powiedział Rox. - Upokarzasz mnie przez sam fakt, że nie walczysz ze mną jak równy z równym. Zrobimy tak: Założę się, że cię pokonam.

Carthan uniósł brwi.

- Coś nowego. Rox nigdy nie pokonał Sargila - szepnął do Elizy.

- Zgoda - rzekł Sargil. - Jeśli wygram, publicznie uznasz moją wyższość.

- Nie zgodzi się - rzekli Eliza i Carthan razem. Rox uśmiechnął się.

- W porządku. Jeśli wygram ja, nauczysz Elizę walki mieczem.

- Przyjmuję twoje warunki - powiedział Sargil w Szarych Słowach.

- I ja przyjmuję twoje - rzekł Rox, przybierając pozycję. Carthan i Eliza wpatrywali się w to szeroko otwartymi oczami. Obok, z zakrwawionym pyskiem, wylądowała Iridia wracająca z polowania.

- Coś mnie ominęło? - zapytała.

- Rox wyzwał Sargila na pojedynek - wyjaśniła jej Eliza. Smoczyca mruknęła tylko jakiś niepochlebny dla Roksa epitet i położyła się obok swojego towarzysza.

Rox bardzo dobrze wiedział, że teraz Sargil będzie chciał skończyć walkę jak najszybciej. Elf, myślał Rox, zbierając w głowie informacje na jego temat. Męczy się wolniej, jest szybszy i ogólnie sprawniejszy od człowieka. W dodatku on zgodził się na beznadziejny warunek. Jeśli przegra, a to jest bardzo prawdopodobne, zostanie publicznie ośmieszony. Cóż, dobrze wiedział, na co się pisze i przyjął tego konsekwencje. Uśmiechnął się do siebie. Przecież wiesz, co potrafisz, Rox. A potrafisz wiele.

Sargil rzucił się na niego. Tak, jak spodziewał się Rox, elf nie wstrzymywał się. Człowiek sparował atak, chociaż nie bez trudności, co Sargila wcale nie zdziwiło. Był to jednak jedynie podstęp. Rox zaatakował od dołu, trzymając półtoraręczny miecz w lewej dłoni. Żeby wygrać będzie potrzebował pomocy swojej magii. Nie uważał wcale, że to nie w porządku. Sargil był elfem i przez sam fakt przynależenia do tej, a nie innej rasy był silniejszy. Zresztą, cholera jasna, on używał magii po prostu egzystując. Na tym opierało się jego życie.

Rox odtrącił miecz przeciwnika, a potem uderzył go w szczękę z pięści. Zdumiony Sargil chwycił się za twarz. Nie atakował. Jego błąd. Rox dodał do kolekcji mocny kopniak w twarz, aż elfa zamroczyło. Sargil legł na trawie, ale widać było, że zaraz wstanie. Rox tymczasem odwrócił się do równie zdumionego jak Sargil Carthana.

- Twój miecz ma beznadziejne wyważenie! - powiedział, zirytowany. Jednym zdaniem zmieszał Sargila z błotem sugerując, że nie może się wykazać. A przecież jak na razie wygrywał. Carthan uśmiechnął się.

- No, bo to MÓJ miecz! - odparł.

Sargil tymczasem zaatakował ponownie. Rox musiał odskoczyć. Zrobił szybki przewrót w tył przez ramię. Ciął od dołu, prostując się. Sargil z łatwością zablokował atak. Rox dźgnął go jednak w brzuch. Zabezpieczony magicznie miecz nie zrobił mu większej krzywdy, ale elf zgiął się w pół.

- Trup - powiedział spokojnie Rox. Odprężył się. Nie musiał nawet używać swych nadnaturalnych zdolności. Czyżby jego umiejętności tak bardzo wzrosły przez te dwa lata...? Taka jest moc Wybranego?

- Naprawdę, Elizo... - zwrócił się Carthan do dziewczyny. - Masz naprawdę niesamowitego chłopaka.


- Pierwsze demony pojawiły się w Hederarth. - Melanis wskazała palcem na mapie miasto daleko na wschodzie. - Nie było ich przesadnie dużo, ale wystarczająco, by zabić wszystkich mieszkańców.

- Ile? - zapytał Rox.

- Około sześćdziesiąt demonów.

- Faktycznie, niewiele. - Rox wywrócił oczami. - To całkiem konkretna liczba jak na stwory ciemności.

- Trudno nam to zweryfikować. Wracając: po tym demony kontynuowały ekspansję na zachód - kontynuowała Melanis. - Jak na razie zatrzymały się kilkadziesiąt mil przed Ausardem. Wysłałam tam grupę wojowników z Iariel na czele, ale demony nie poruszają się dalej. Chociaż to kwestia czasu, nim zaatakują. Krasnoludy mają małe szanse, bo armia kreatur powiększyła się o dobre kilka setek.

- Krasnoludy są więc w czarnej dupie - mruknął Rox.

- Mamy im pomóc? - zapytała Eliza.

- Nie. Braam są w drodze do Ausardu, dojdą tam lada dzień. Dadzą sobie radę.

- Braam? - zapytała cicho Eliza swojego lubego.

- Takie trochę Uruk-Hai, przynajmniej mi się tak kojarzą. Są naszymi… sprzymierzeńcami. W pewnym sensie.

- Co więc mamy zrobić? - zapytał Carthan.

- Będziecie musieli udać się za morze.

Zapadła nieprzyjemna cisza.

- Ta podróż zajmie nam ze trzy miesiące - jęknął Rox. - Pięknie, pewnie spędzę tutaj kolejnie pół roku, jak nie dłużej. Czego niby mamy szukać?

- Smoków. Są tam, to pewne. Chociaż nie muszą być skore do pomocy.

- Przecież smoki wyginęły - wtrąciła posmutniała Iridia. – Zostałam tylko ja.

Melanis skinęła głową.

- Owszem, wyginęły, ale tylko w Delluin. Gdy wrócicie, pomyślimy, co zrobić dalej.

- Dwie sprawy. Po pierwsze... - Rox wskazał dłonią na swoją dziewczynę. - Po pierwsze, Eliza z nami nie idzie.

Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.

- Dlaczego? - wykrztusiła.

- Rox ma rację - przyznał Carthan. - Musimy cię wyszkolić, byś miała jakiekolwiek szanse w ogóle przeżyć. Nie pójdziesz z nami. Nie na tę wyprawę.

- Druga sprawa: Potrzebuję broni. Miecza, najlepiej elfickiej roboty, żeby nie dało się go zniszczyć. Ostatnim razem Alhild by mnie przez to zamordował.

- No, ale dzięki temu Carthan zdołał go zabić - mruknęła smoczyca.

Melanis wyciągnęła ręce przed siebie i wymamrotała zaklęcie. W jej dłoni materializowała się pochwa z ukrytym mieczem. Rox patrzył na to z mieszaniną podziwu i radości. Miecz był lekki, ostry i zakrzywiony. Po prostu japońska katana. Królowa elfów wręczyła miecz chłopakowi.

- Dziękuję. - Wyszarpał klingę z pochwy, machnął nią kilka razy. Miecz był idealnie wyważony. - Jest piękny. - Przypatrzył się ostrzu i uśmiechnął się. - Nie było prościej go po prostu przynieść zamiast tracić siły na przywołanie?

- Zależało mi na czasie, Rox. To zapłata za pomoc dwa lata temu. Nie zdołaliśmy nawet przekazać ci podziękowań. Niech ci służy.

Rox z krzywym uśmiechem wsunął klingę do pochwy i przywiązał sobie miecz do paska. Zapłata. Oczywiście. Potrzebował broni, to mu ją dali, a te podziękowania dodali z braku laku, na odchodne. Już on ich znał.

- Kiedy wyruszamy? - zapytał Carthan. Rox wzruszył ramionami.

- Jeśli chodzi o mnie, to choćby i już.

- Proponuję wam jutrzejszy ranek. Wypoczniecie, potem polecicie na Iridii - podsunęła Melanis. Rox stwierdził, że ma rację. Eliza za to westchnęła cicho.

- Zazdroszczę wam. Też chciałabym się przelecieć...

Carthan zaśmiał się serdecznie, potem zerknął na smoczycę.

- W czym problem? Wskakuj!


Rox obudził się wraz ze wschodem słońca. Zmełł przekleństwo, pogładził dłonią policzek, wyczuwając nieprzyjemną szczecinę. No cóż, teraz się nie ogoli, a nie będzie prosił Carthana, żeby ten użyczył mu swojej magii. Moc Roksa nie pozwalała mu na takie rzeczy. On mógł wykorzystywać swoją właściwie jedynie do walki. Chłopak jęknął cicho. Teraz wstanie, zje trochę kiełków, bo jedzenie mięsa u elfów to zbrodnia (Carthan przyznał im rację, według Roksa, kretyńsko), a potem czeka go kilkadziesiąt godzin lotu na grzbiecie Iridii do portu. Przez morze nie przelecą bez odpoczynku, a zatrzymać się nie będą mieli gdzie, więc nie ma wyjścia - zostaną skazani na podróż statkiem. Pewnie kilka tygodni w jedną stronę. Jeszcze trochę czasu zajmie im dotarcie do smoków i przekonanie ich do Jedynej Słusznej Sprawy. Chłopak skalkulował sobie wszystko w myśli i znów jęknął. Chyba naprawdę zajmie im to ze trzy miesiące.

Eliza pewnie by się nie obraziła, gdyby ją obudził, żeby się pożegnać. Potrzebował kogoś, kto by go wsparł nie, jako Wybranego, który ma obowiązek zrobić to i to, ale jako zwykłego człowieka, któremu wcale a wcale się tego robić nie chciało. Szlag. Dlaczego to wszystko spotykało jego? Był cholernym pechowcem. Jeśli nie wiecznie tylko szkoła i szkoła, to walka i walka. A to walnie w niego samochód, a to dziesiątki tysięcy ludzi chce go zadźgać, bo przez ten cholerny wypadek trafił tutaj i na tę konkretnie stronę, a nie inną. Właściwie jedyne szczęście, jakie go spotkało to Eliza.

A Carthan? - zapytał sam siebie. A Iridia? Iariel, Melanis, Helmerel, Amvida? To także pech i wielkie nieszczęście?

Rox zawsze był pechowcem, pesymistą i cynikiem, ale dobrze wiedział, że jego przyjaciele byli ponad tym wszystkim. Oni byli zawsze przy nim, na nich mógł polegać. I co, ma im się za to nie odwdzięczać?

Był rozdarty. Z jednej strony przymusili go do tego i miał prawo być zły, z drugiej oni byli jego przyjaciółmi i jeśli potrzebowali pomocy, miał pieprzony obowiązek im jej udzielić!

- Jeszcze śpisz...? - Eliza zastała go siedzącego na łóżku i wpatrującego się w swoje stopy. Uśmiechnęła się. - Nad czym tak myślisz, skarbie?

Dziewczyna usiadła obok niego i pocałowała go na powitanie.

- Zastanawiam się - odrzekł cicho - czy mam szczęście, czy niewiarygodnego pecha, że jestem, kim jestem.

Chciał usłyszeć jej opinię, chociaż wiedział raczej, jaka ona będzie.

- A za jakiego się uważasz? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, zaskakując tym Roksa. - Dla mnie nie ma czegoś takiego jak pech albo szczęście. Przecież sam nie wierzysz w przeznaczenie. Dlaczego więc wierzysz w to, że z góry będzie ono złe lub dobre? To się wyklucza.

Rox stwierdził, że przy odrobinie chęci Eliza byłaby w stanie nauczyć elfy swojej ideologii. Wcale by się nie zdziwił, gdyby po powrocie zastał bajzel w Taurdilu, a Elizę w jego centrum jako królową. Objął ją ramieniem. Przez chwile tak trwali, nie odzywając się. W końcu dziewczyna szturchnęła go lekko.

- Chodź, Carthan czeka na ciebie z Iridią, pewnie zdążył ją osiodłać - powiedziała. - Wiesz, im szybciej polecicie, tym szybciej będziecie z powrotem.

Miała rację i chłopak wiedział o tym bardzo dobrze. Razem zeszli z zawieszonego wysoko na drzewie mieszkania na dużą polanę. Carthan opierał się o swoją towarzyszkę, wpatrując się z krzywym uśmiechem w Roksa i Elizę.

- Nareszcie. Ile można na ciebie czekać, Rox? - Zaśmiał się w irytujący sposób.

- Iridio, proszę, zrób mi tę przyjemność i zjedz go - poprosił Rox z błagalnym spojrzeniem. Smoczyca wyszczerzyła wszystkie swoje zębiska w - tego akurat Rox był pewny - uśmiechu.

- No, panowie, na nas czas.

Rox objął Elizę, potem pocałował ją w usta.

- Podróżujcie bezpiecznie - rzekła.

- Na to nie licz, ale wrócę z pewnością - zapowiedział jej ukochany uroczyście. - Do zobaczenia, kochanie.

- No, jazda, nie mamy całego dnia! - Carthan siedział już w siodle. Podał Roksowi dłoń. Ten podskoczył, uprzednio wskoczywszy na bok Iridii, złapał rękę Carthana i usadowił się w siodle za nim. Iridia złożyła się, a potem jednym susem jak pocisk wystrzeliła w powietrze. Rox zmarniał. Carthan zerknął na niego przez ramię, potem uśmiechnął się.

- Co, Rox, niedobrze ci?

- Żebyś nie marudził, jak ci tapicerkę zapaskudzę - burknął Rox.

Iridia miała naprawdę zabójczą szybkość, o wiele większą niż dwa lata temu, chociaż równie dobrze to Rox mógł mieć takie wrażenie. Nigdy nie znosił najlepiej latania. W każdym razie, do krańca puszczy dotarli odrobinę przed zmrokiem, co naprawdę było niezłym wyczynem. Iridia znalazła otoczoną drzewami polanę wystarczająco dużą, by mogli się tam wygodnie rozłożyć. Rox był na ziemi jeszcze nim smoczyca wylądowała. Jeszcze nigdy nie powitał z taką radością głupiego kawałka stałego gruntu. Chyba się starzeje.

Carthan wybrał się na poszukiwanie drewna na ognisko, a Rox z kolei poszedł poszukać strumienia, który rzekomo miał gdzieś tu płynąć. Przynajmniej orientację w terenie miał bardzo dobrą i był pewien, że się nie zgubi. Zresztą, nawet jeśli, to rozpali ognisko, Iridia wyczuje dym i go znajdą.

Kilka minut minęło, nim usłyszał szmer wody. Uśmiechnął się lekko i podążył w jej kierunku. W końcu znalazł strumień w niewielkim korycie. Zszedł do niego, zadowolony. Może znajdzie jakiegoś zwierza na kolację? Carthan przeszedł na wegetarianizm, ale Rox i Iridia mogli w ten sposób zaoszczędzić trochę zapasów.

Chłopak łyknął krystalicznie czystej, lodowatej wody i odsapnął. Tego mu brakowało w jego świecie - czystej wody, co do której nie trzeba było się zastanawiać, czy padniesz na twarz z powodu toksyn i zanieczyszczeń, czy też z powodu chemicznych środków, które rzekomo miały tę wodę w jakiś magiczny sposób oczyścić. Gdy się napił, uzupełnił zawartość bukłaków. Przez cały dzień wypili naprawdę sporo wody, co było zdumiewające, zwłaszcza, że przecież oni nic nie robili, a tylko Iridia leciała praktycznie bez wytchnienia.

Ściemniało się naprawdę szybko. Rox zamknął bukłak i, przewiązane sznurkiem, zarzucił sobie na barki. Gdy się rozejrzał, dostrzegł samotną sarnę, przypatrującą mu się badawczo. Uśmiechnął się do siebie. Ale fart! Kolacja się napatoczyła! Teraz tylko się pospieszyć, póki jeszcze w ogóle cokolwiek można zobaczyć.

Wyciągnął z pochwy na prawej goleni nóż myśliwski, podobny do tych używanych przez wojsko w jego świecie. Powolutku, krok po kroku zbliżał się do sarny... Jeszcze dziesięć metrów... Siedem... Pięć...

Wtedy coś niebywale wielkiego rzuciło się na zwierzę, przygwoździło je do ziemi i rozgryzło szyję. Potem zabrało się do jedzenia, pomagając sobie wielgachnymi, szponiastymi łapami. Rox zbladł ze strachu. Uświadomienie sobie faktu, że miecz został przy Iridii wcale nie poprawiło mu samopoczucia. Usiłował nie drgnąć. A nuż ten zwierz się naje i sobie pójdzie? W ogóle, co to niby jest?! Coś takiego nie żyło tam, skąd pochodził.

Bestia podniosła łeb i spojrzała na niego czerwonymi, widocznymi doskonale w ciemności oczami. Rox spróbował użyć swojej magii, zrobić cokolwiek, ale nie był w stanie. Nie wiedział, czy to przez fakt jego przerażenia, czy cokolwiek innego. To nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że nie był w stanie chwycić się swojej ostatniej deski ratunku.

Kolacja się napatoczyła, pomyślał ponuro chłopak. Szkoda tylko, że to ja będę tą kolacją.

Spokojnie, Rox, dasz radę, wmawiał sobie. Jesteś uzbrojonym Wybranym, dzikie zwierzę to nie jest trudny przeciwnik.

Najpierw popatrzył sceptycznie na trzymany w dłoni nóż, a potem znowu na przyglądającą mu się bestię. Zrobił powolny krok w tył, nie przestając patrzyć się w jej oczy. Stwór warknął groźnie. Rox zorientował się od razu, że zwierz zmienił priorytet kolacji i skubnie sobie deserek.

W tym momencie deserek dał nogę. Miał cholerną nadzieję, że jego nieprzeciętna przecież prędkość zdoła ocalić mu życie. Wystarczyłoby tylko, żeby dotarł do Iridii. Nawet taka bestia nie może równać się z dorosłym smokiem.

Rox wyraźnie słyszał charkotliwy oddech bestii, biegnącej tuż za nim. Prawie czuł smród toczący się z zakrwawionej gęby. Nigdy nie był w tym dobry, ale teraz skupił w tym całą swoją wolę i wysłał myślowy okrzyk w każdą stronę świata w nadziei, że ktoś go usłyszy.

- Na pomoc!

Przebłysk światła. To Carthan, rozpalił ognisko! Są tam! Tylko kawałeczek, Rox, jesteś w stanie to zrobić! Napiął mięśnie, zmusił się do ostatniego, morderczego wysiłku.

Wpadł na polanę, zrobił jeszcze kilka kroków i nogi się pod nim ugięły. Upadł ciężko. Bestia miała teraz do niego łatwy dostęp.

Tak samo jednak, jak Carthan i Iridia. Smoczyca błyskawicznie wzleciała w powietrze, a Carthan zablokował zwierzę za pomocą miecza, z którego nie miał nawet czasu zdjąć pochwy. Mocował się chwilę z bestią, a potem na monstra spadła ciężko Iridia, atakując pazurami. Bestia ryknęła przeraźliwie i wierzgnęła, zrzucając z siebie smoczycę, potem pomknęła do lasu.

Rox wpatrywał się w to, urzeczony. Miał wrażenie, że jest w jakimś półśnie, nie był zdolny rozróżnić jawy od fikcji. Krew szumiała mu w uszach, adrenalina wciąż krążyła w żyłach, płuca paliły żywym ogniem przy jakiejkolwiek próbie złapania oddechu. W końcu zdobył się na zaczerpnięcie potężnego haustu powietrza. Przed jego oczami pojawił się Carthan, mówił coś. Rox nie słyszał go, ale rozszyfrował ruch jego ust. `Jak się czujesz?` Chłopak nie miał jednak siły wydobyć głosu z krtani.

- Rox, jak się czujesz? - zapytał w końcu Carthan, kierując pytanie prosto w głąb jego umysłu.

- Co to, do cholery, było? - odparł pytaniem na pytanie. Gadanie w myślach było o wiele prostsze, gdy już mu ktoś siedział w głowie, jak teraz Carthan. Jego przyjaciel położył mu dłoń na ramieniu i oddał trochę swojej mocy. Roksowi ulżyło znacznie, podziękował mu skinieniem. - Co to było? - zapytał znowu, tym razem na głos.

- Trudno rzec, nie widziałem nigdy czegoś takiego. - Carthan podał mu dłoń i Rox wstał, wciąż ciężko oddychając. - Miałeś niewiarygodnego farta, że udało ci się mu zwiać. Przewrócił Iridię, wiesz, jaka to musi być krzepa?

- Wolałbym się tego nie dowiadywać. Ledwo żyję, nie mam siły zrobić kroku. Nieźle mnie drań wymęczył.

Rozejrzał się wokół. Bukłaki wciąż miał na barkach i szybko się ich pozbył. Przy okazji wypił kilka dużych łyków i odetchnął. Jego nóż leżał w pobliżu. Ucieszył się, że go nie zgubił. Otrzymał go dwa lata temu od Iariel. Nie wziął go co prawda do swojego świata, ale i tak uważał go za jeden ze swoich ulubionych przedmiotów, wręcz skarbów. Fakt, może nie raz i nie dwa zdarzało im się z Iariel pogryźć o jakąś mniej lub bardziej głupią rzecz, ale i tak byli przyjaciółmi. Podarunek od przyjaciela, który był świadom, co jego właściciel z nim zrobi, chociaż wcale tego nie popiera. Ta broń była dla Roksa najcenniejszym prezentem. Iariel bardzo dobrze wiedziała, w jakim celu wykorzystuje się nóż myśliwski. Ciekawe, czy miała wyrzuty sumienia za wszystkie zwierzęta, które Rox zabił tym narzędziem?

- Dziękuję wam - powiedział w końcu Rox. - Po raz kolejny ocaliliście mi życie.

- Przecież byśmy cię nie zostawili w potrzebie, nie? - Carthan uśmiechnął się. - Od tego są przyjaciele. Ty dla nas zrobiłbyś to samo.

- Zastanawia mnie tylko, dlaczego nie użyłeś swojej mocy? Z mieczem czy bez, z pewnością zdołałbyś tego stwora przegonić.

Iridia trafiła w sedno. Rox westchnął ciężko.

- Nie byłem w stanie. Próbowałem, ale... - Westchnął. - Może Wybranym można być tylko raz, a ja już swój limit wykorzystałem?

Carthan zmartwił się. Rox nigdy nie miał problemów z użyciem swojej magii, przywoływał ją, gdy chciał. Ale jeśli to prawda...

- Nie poddawaj się, Rox - powiedziała Iridia. - Pokonałeś Sargila bez jej pomocy, więc wciąż rośniesz w siłę. Zresztą, nawet jeśli nie jesteś już Wybranym, to wciąż jesteś naszym cwanym, niesamowicie groźnym przyjacielem.

- Żeby tylko nie okazało się, że wasz przyjaciel polegnie przypadkiem, bo nie może polegać na swojej obronie, która była dla niego w walce najważniejsza. Wystarczył mi ruch dłoni, by strącić strzały lub zablokować czyjś miecz.

- Jesteś zbyt wielkim pesymistą, Rox. Idź spać, a jutro rano spróbujesz przypomnieć sobie, jak panować nad mocą. Dobranoc. - Carthan położył się na trawie, plecami do ognia.

- Carthanie... - zaczął Rox.

- Dobranoc! - powtórzył Carthan, przerywając mu. Rox uśmiechnął się lekko.

- Dobranoc - odrzekł i poszedł w ślady przyjaciela. Zasnął niemal natychmiast.


Obudził się o wschodzie. Z niejakim zadowoleniem stwierdził, że Carthan i Iridia śpią jeszcze. Rox chwycił za bukłak i zwilżył gardło. Pamiętając wczorajszą sytuację, przywiązał do pasa swój miecz. Tym razem nie da się zaskoczyć w ten czy inny sposób. Skierował się nad strumień, gdzie szybko się umył. Zrobił, co musiał w krzaczku, po czym, w pełni wypoczęty, przeciągnął się. Uśmiechnął się lekko. Dostrzegł sarnę. Zupełnie, jak wczoraj. Sięgnął po nóż.

- Tym razem będziesz moja - zapewnił ją. - Nie odbierze mi cię.

Powoli zbliżył się do zwierzęcia. Sarna zastrzygła uszami i popatrzyła na niego z wyrzutem. Już chciała odbiec, ale Rox zareagował błyskawicznie, rzucając w nią celnie swoim nożem. Ostrze utkwiło sarnie w szyi. Padła praktycznie na miejscu. Rox podszedł do niej i jednym ruchem zakończył jej cierpienie.

- Wybacz, lecz taki już jest ten świat - szepnął do niej. - Możesz się pocieszyć, że będziesz śniadaniem bohaterów.

Rox zaciągnął martwe zwierzę na polanę. Nie miał z tym trudności, jego siła też była nadzwyczajna. Spostrzegł się, że Carthan jeszcze śpi. Uśmiechnął się do siebie, potem zapalił ogień, oporządził mięso i zaczął je piec. Spory udziec z sarny, na wypadek, jakby Carthan miał ochotę, a miał nie będzie, a Iridia zadowoli się całą resztą. Usiadł przed ogniem, a potem zamknął oczy. Niektórzy nazwaliby to medytacją i pewnie wiele by się nie pomylili. Rox potrafił skoncentrować się na absolutnie wszystkim. Jeśli chciał, w każdym miejscu i o każdym czasie. Czuł wtedy, że ma pełną kontrolę nad sobą i swoim ciałem. Czuł, że świat nie ma przed nim tajemnic.

Iridia się obudziła, wyczuł. Poczuła zapach pieczonego mięsa. Wkrótce obudzi Carthana. To nieważne.

Rox skupił się na sobie samym. Jego magia nie miała źródła, początku. Po prostu istniała. A teraz jej nie ma. Powoli oglądał coraz to kolejne fragmenty swojego umysłu, serca... Jedyne miejsce, gdzie nie miał wstępu, to jego dusza. Przyglądał się kolejnym zakamarkom swojego bytu.

- Cześć, Rox.

Chłopak otworzył nagle oczy. Głos w jego umyśle... Ale nie była to Iridia, która nigdy nie przeszkadzała mu w medytacji, a tymczasem zajadała surowe mięso z sarny, a także nie był to Carthan, który ledwo się obudził i jeszcze nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Ten głos... Pochodził z niego samego! Co jest, cholera jasna, rozdwojenie jaźni, czy jak?!

- Dzięki za śniadanko, Rox - powiedziała do niego Iridia. Chłopak uśmiechnął się.

- Mięso... - jęknął Carthan. - Czuję mięso...

- Zjadłbyś? Bo mam porcję dla dwóch. - Rox uśmiechnął się.

- Spadaj. Nie chcę mieć na sumieniu... Hm, sarny.

- Nie to nie, więcej dla nas - ucieszyła się Iridia.


Rox zmrużył oczy przed słońcem. Smoczyca zrobiła jakiś gwałtowniejszy zwrot i chłopak poczuł lekkie mdłości. Drażnili się z nim. Baardzo śmieszne.

- Rox, jak poznałeś się z Elizą? - zapytał ni z tego, ni z owego Carthan.

- Czemu pytasz? - zapytał Rox podejrzliwie. Carthan wzruszył ramionami.

- Mój samotny przyjaciel się zakochał w fajnej dziewczynie. Po prostu jestem ciekaw.

- W fajnej dziewczynie, powiadasz... - Roksa zawsze zdumiewał fakt, że w świecie iście z książki fantasy mówią w taki sposób. - Pamiętasz, w jaki sposób znalazłem się w Delluin?

- Potrącił cię samochód, cokolwiek by to nie było. W jakiś sposób, gdy leżałeś w śpiączce, zmaterializowałeś się tutaj.

- Zgadza się. Kiedy więc ten świr na mnie wjechał, to Eliza udzieliła mi pierwszej pomocy. Uratowała mi życie. Kiedy się obudziłem i się o tym dowiedziałem, momentalnie się z nią umówiłem. Ładna, mądra, podobne zainteresowania, chociaż na punkcie fantastyki ma większego hopla, niż ja. Pamiętasz, jak zareagowała na elfy. No i tak już jakoś wyszło. Jesteśmy razem i jest nam ze sobą dobrze. - Umilkł na chwilę, potem wyszczerzył się wrednie. - Iariel wciąż daje ci kosza?

- Zrezygnowałem kilka miesięcy temu. Cokolwiek bym nie zrobił, i tak nic mi to nie da. Zazdroszczę ci Elizy, Rox.

Przelatywali nad polami i miastami. Wszystko z góry wyglądało na niesamowicie małe. Rox nigdy nie leciał samolotem, ale był pewien, że i tak lot na smoku to nieskończenie lepsze przeżycie. Szkoda tylko, że reagował, jak reagował. Obstawiał po kryjomu na chorobę lokomocyjną, ale przecież nie powie o tym Carthanowi. Najpierw nie zrozumie, bo kto w świecie fantasy spotkał się z czymś takim, a potem go zwyczajnie wyśmieje. Wolał tego uniknąć kosztem niewielkich mdłości.

Zmrużył oczy, widząc czarną smugę na horyzoncie. Dym, ale jakiś... Dziwny. Niepokojący. Mroczny.

- Co to? - zapytał przyjaciela, chociaż znał już odpowiedź.

- Demony - odparła Iridia. - Zaatakowały jakieś miasto.

- Powinniśmy im pomóc! - Rox zaniepokoił się nie na żarty. - Iridio, leć tam!

- Znajdziemy dziesiątki trupów i masę demonów, Rox. To zły pomysł. Ofensywa tych drani postępuje o wiele szybciej, niż sądziliśmy.

- Carthanie, do jasnej cholery, mamy bronić ludzi przed tą zarazą! Jeśli jest choć cień szansy, że ktokolwiek przeżył, chcę to sprawdzić!

- Rox ma rację. - Smoczyca pomknęła w stronę dymu. - Poradzisz sobie, Rox?

- Nie martw się o mnie, tylko o demony. Wiele ich dziś zginie.

- I dokładnie o to mi chodzi.

Iridia zniżyła gwałtownie lot. Rox wyciągnął swój miecz. Był gotów do lądowania. Zeskoczył z siodła metr nad ziemią i wylądował spokojnie. Stał na głównym rynku miasta. Było ciche i opustoszałe. Czuć było zapach spalenizny i zgnilizny. Nie było jednak widać nikogo, czy to demona, czy człowieka. Ale na pewno miasto nie było puste. Ktoś tu był. Czaił się w mroku, w gryzącym, wszechobecnym, smolistym dymie.

Atak nastąpił bezszelestnie i gdyby nie ostrzegający wrzask Carthana, zapewne nie byłoby czego z Roksa zbierać. Zablokował atak szponiastych łap stwora. Odskoczył od niego i obejrzał go. Demon był czarny, miał krwistoczerwone oczy i nie miał nóg. Unosił się w powietrzu jak jakiś dżin. Rox ruszył na niego i ciął. Trafił bezbłędnie. Czarna krew trysnęła i potwór legł, martwy.

- Nie są trudne do zabicia - zakomunikował. - Nie wiem, dlaczego nie dali sobie z nimi ra... - urwał. - Dobra, już wiem.

Carthan spojrzał za swoje plecy, podążając za wzrokiem przyjaciela.

Demonów były dziesiątki, może nawet setki. Wszystkie zmierzały w ich kierunku, wypływając z każdego okolicznego domu, a w krótkiej chwili wszystko pokryła czerń.

- Nie jest źle - powiedział Carthan. -  Nas jest troje, licząc z Iridią. Ich jest... Raz, dwa, trzy, cztery... A, nie, tego już policzyłem...

- Myślę, że teraz najlepszy będzie plan W - stwierdziła smoczyca.

- Plan W? - zdziwił się Carthan.

- Wiać, i to migiem! - ryknął Rox. Demony zmierzały na nich z każdej możliwej strony. Nie ma mowy, żeby zdołali przetrwać walkę. Tak samo, zrozumiał w końcu Rox, nie ma mowy, by ktokolwiek przeżył w tym mieście.

Obaj rzucili się w stronę Iridii i wdrapali błyskawicznie na jej grzbiet. Wystartowała natychmiast. Rox modlił się, żeby demony nie miały jakichś ukrytych ataków dystansowych. Inaczej może być z nimi krucho.

Ale nie. Iridia wyrównała lot wysoko nad ziemią, a demony tylko wpatrywały się w to wszystko, bezradne.

- Na nie trzeba pokaźnej armii, inaczej możemy się do nich nawet nie zbliżać. - Roksa wyraźnie to nie ucieszyło. Może gdyby miał swoją moc, byłby w stanie...

Ale nie masz, uciął stanowczo. I tak musisz dać z siebie wszystko, więc nie marudź i rób swoje, jak tylko potrafisz! Chłopak westchnął cicho i z szelestem wsunął miecz do pochwy. A wydawało się, że to w czasach Alhilda wszystko było niespotykanie niebezpieczne. Wtedy przynajmniej nie był jak piąte koło u wozu. Co z tego, że potrafi świetnie walczyć? Został tutaj wezwany w związku ze swoją - jakby na to nie spojrzeć, potężną - magią, którą nie mógł się posłużyć. Nikt prócz Carthana i Iridii o tym nie wiedział. Ciekawe, co powiedziałyby elfy? Zapewne Sargil by go wyśmiał, a Melanis wysłała do domu. Bo i po co on tu? Żeby pałętał się pod nogami? Wybacz, Rox, to bajka dla dorosłych, nie potrzeba tu takich bezużytecznych dzieciaków!

Rox przygryzł wargę, wściekły. Sam siebie doprowadzał na skraj rozpaczy, ale - co gorsza - był w pełni świadom, że to wszystko to prawda. Nie jest w stanie im pomóc. Nie teraz.

Iridia wylądowała na łące, kilkadziesiąt metrów od chaty należącej do rolników. Słońce dopiero zaczynało zachodzić, ale nie widać było żadnego innego śladu ludzi w przeciągu wielu kilometrów (czy tam mil bądź staj, jak kto woli), a Iridia słusznie zauważyła, że gdyby udzielono im gościny, byłoby o wiele bezpieczniej i wygodniej.

Smoczyca nie zdążyła nawet złożyć skrzydeł, gdy doskoczyły do nich dzieciaki. Dwie dziewczynki i chłopiec, najstarsze mogło mieć może ze dwanaście lat. Wykrzykiwały coś radośnie. Nie co dzień widziało się smoka w Delluin. Na dobrą sprawę, to Iridia była jedyną przedstawicielką gatunku. Przynajmniej byli znani i ludzie wiedzieli, że nie ma co się ich obawiać.

- No, już, już, dajcie odetchnąć podróżnym, dzieci. - Ich matka przegoniła je z uśmiechem. - Wybaczcie im, są wciąż ciekawe świata.

- To bardzo dobrze! - Rox zjechał z Iridii. - Wyrosną z nich mądrzy ludzie.

- Mamy z mężem taką nadzieję. Chcielibyśmy, by któreś wciąż zajmowało się gospodarstwem, ale byłoby wspaniale, gdyby choć jedno otrzymało wykształcenie i dobrą pracę w mieście. Ale dość już o nas. Czym my, prości ludzie, możemy się przysłużyć  sir Carthanowi, Iridii oraz... Ciebie, panie, nie znam - powiedziała, patrząc ciekawie na Roksa. Dlaczego wcale go to nie dziwiło...? Był trzecią - po Carthanie i Iridii - najważniejszą figurą w tej cholernej krainie, gdy pomagał obalić tyrana... Tak bardzo chyba przez te dwa lata się nie zmienił? Nie zależało mu na sławie, ale byłoby miło, gdyby chociaż o nim wspomnieli.

- To sir Rox - wyjaśnił spokojnie Carthan. - Ostatnie dwa lata spędził w swym domu, daleko stąd. To dlatego go nie poznałaś, pani.

Cały Carthan. Stawiał chłopów na równi ze szlachtą. Normalnie by go wyśmiali, ale cóż, był kim był. Zresztą Rox w pełni podzielał jego podejście... Zaraz, moment!

- Od kiedy to ja mam tytuł szlachecki? - zdziwił się Rox.

- Amvida ci go nadała, jak cię nie było - powiedziała Iridia.

- To pewnie Helmerel strzeli mi krasnoludzkiego kielicha na wiwat i podziękowania mamy z głowy...

- Wracając do tematu... - Carthan popatrzył na przyjaciela znacząco. Zwrócił się znów do stojącej przed nim kobiety. - Chcieliśmy prosić o nocleg. Wyruszamy z samego rana i naprawdę bylibyśmy wdzięczni choćby i za kawałek podłogi. Wszystko jest lepsze od spania na ziemi...

Odezwał się, śpiący na smoczycy, mruknął w myślach Rox.

- Ależ oczywiście! - Kobieta uśmiechnęła się promiennie. - To naprawdę zaszczyt, gościć bohaterów Delluin. Tylko... Czy mogłabym mieć prośbę? - Rox zachęcił ją gestem. - Dzieci od zawsze marzyły o spotkaniu z sir Carthanem i Iridią. Czy zabawilibyście je, choć przez krótki czas?

- Oczywiście, pani. - Carthan skinął głową. - W ramach podziękowań za gościnę, zgadzamy się.

Rox westchnął cicho. Poczuł się nagle ignorowany.

Może to i lepiej? Będzie miał chwilę na spokojne zapoznanie się ze źródłem tajemniczego głosu z poranka.

Ściemniło się szybko i mąż gospodyni prędko wrócił do domu, witając szanownych gości. Rozpalili ognisko. Dzieci zajmowały się Carthanem i Iridią, a Rox usiadł spokojnie i przymknął oczy. Skupił się na swoim umyśle.


Stał na morzu bieli. Nigdzie nie było horyzontu. Było jasno, ale Rox nie widział swojego cienia. Był tu tylko on.

- Niezbyt to było miłe - odezwał się głos za jego plecami. Odwrócił się błyskawicznie. Dostrzegł samotną postać, wyglądającą identycznie, jak on sam. - Uciekać, gdy się człowiek chce przywitać.

- Ale ty nie jesteś człowiekiem - zauważył Rox. - Kim więc jesteś?

- Tego już musisz dowiedzieć się sam. - Jego sobowtór uśmiechnął się przyjaźnie. - Naprawdę nie wiesz, do czego jesteś zdolny, co? Tak samo, jak nie wiesz, dlaczego nagle utraciłeś część swej mocy.

- Może więc mi to wytłumaczysz? - zaproponował Rox.

- Chcesz iść na skróty. Nie powinieneś. Inaczej nigdy nie osiągniesz swojego potencjału.

- Jeśli jesteś głosem mojego rozsądku to wybacz, ale nie istniejesz od dwóch lat, odkąd rzuciłem się na batalię samobójczą.

- Teraz z kolei chrzanisz głupoty, Rox. Ale mam dla ciebie propozycję. - Wyciągnął ku niemu dłoń. - Pomogę ci stać się prawdziwym sobą, z odzyskaniem twojej mocy włącznie. Po prostu będziesz musiał mnie poznać. I nigdy, przenigdy się nie cofać.

Rox się nie wahał. Uścisnął wyciągniętą ku niemu prawicę.


Carthan przyglądał mu się badawczo. Od dziesięciu minut Rox nawet nie drgnął. Niby go to nie niepokoiło, ale bardzo ciekawiło. Co też działo się w jego głowie?

- Co się gapisz? - warknął nagle Rox, otwierając oczy.

- Jak wyglądasz, jakby śmierć cię na stojąco zastała i takiego zostawiła, to się nie dziw. Ta twoja... medytacja wcale nie wygląda najbezpieczniej. Jakbyś naprawdę miał zaraz wyzionąć ducha.

Rox machnął na przyjaciela ręką. Popatrzył na swoją prawicę, zacisnął ją kilka razy. Uśmiechnął się nieco. Sięgnął po miecz.

- Kiedy ostatnim razem walczyliśmy, Carthanie? - zapytał. Ważył przez chwilę miecz w dłoni.

- Sparring? Kawał czasu. Czujesz się na siłach? Nie zamierzam się wstrzymywać.

- I świetnie. Niech dzieciaki zobaczą, jak walczą zawodowcy. - Wyciągnął miecz z pochwy. - Bohaterowie Delluin.

Carthan stanął naprzeciw niego. W porządku, Roksowi udało się pokonać Sargila, co już jest zdumiewające, ale dla Carthana Sargil nie stanowił wyzwania. Był przecież arcymistrzem miecza, byle elf mu nie dorówna, a Rox... Mimo najszczerszych chęci i wszystkich swoich umiejętności, przybysz z Ziemi nie może dać mu rady. Carthan był tego świadomy, ale te sparringi zawsze sprawiały obu przyjemność.

Owszem, Carthan - tak samo, jak i Rox - mógł poszczycić się mianem Wybranego, ale każdy z nich miał zupełnie inne zdolności. Chłopak popatrzył na błękitne, stalowozimne oczy Roksa. Uśmiechał się. Czyżby miał jakiegoś asa w rękawie?

Rox zaatakował pierwszy, tnąc ukośnie od dołu. Carthan sparował cięcie bez trudności. Polak się odsłonił. Czy to mogło być aż tak proste? Chłopak zaatakował bok przyjaciela w odwecie. Zamarł.

Czy Rox właśnie osłonił się lekką, magiczną tarczą?

Nie miał czasu na roztrząsanie tego problemu. Rox wjechał mu butem w twarz z obrotu. Carthan był zmuszony się odsunąć. Rox, zadowolony z siebie i zdumionych westchnięć trójki dzieci, rozluźnił się i ułożył klingę wygodnie na ramieniu. Uśmiechał się.

- Tarcza? Odzyskałeś moc? - Carthan przygotował się do dalszej walki.

- Nie. Nie całkiem. Ale chyba jestem na dobrej drodze.

Tym razem pierwszy zaatakował Carthan. Rox uchylił się pod groźnie wyglądającym cięciem i natychmiastowo skontrował, jednak niecelnie. Skoczył na przyjaciela, lecz ten poprowadził go daleko w dal. Znów mieli czas dla siebie.

- Starczy, starczy! - wtrąciła się Iridia. - Jutro macie być wypoczęci, nie obolali po walce.

- Ledwo zaczęliśmy! - naburmuszył się Carthan jednak widok trójki ziewających ze zmęczenia dzieci uświadomił im, że smoczyca ma rację. Jak nie oni, to one. Westchnął i schował miecz. - A co z tobą?

- Urządzę sobie nocne polowanko. Nie martwcie się o mnie. Do rana wrócę. Miłej nocy.

Odleciała, szybko niknąc w mroku nocy. Carthan klepnął lekko przyjaciela w ramię, potem obaj weszli do chaty, gdzie gospodyni przygotowała im izbę. Podziękowali jej, potem położyli się na wełnianych materacach. Sen ogarnął ich błyskawicznie.

Kiedy Rox usłyszał jakiś hałas, mruknął coś pod nosem i przekręcił się na drugi bok. Pewnie Carthan musiał wyjść za potrzebą i w coś się walnął. Idiota, podsumował go w myślach.

Parsknięcie konia. Potem huk. Rox otworzył oczy i podniósł się błyskawicznie. Carthan nie ruszył się z miejsca, śpiąc spokojnie. Ale coś się działo. Coś zdecydowanie złego. Rox szturchnął przyjaciela kilkakrotnie, aż upewnił się, że się obudził.

Rox wstał i podszedł do okna. Wyjrzał przez nie. Dostrzegł dwóch jeźdźców na koniach, a także kilka osiodłanych zwierząt, na których nikt nie siedział. Widział broń, i to niemało. Zaspany Carthan przetarł oczy i popatrzył na Roksa.

- To napad - wyjaśnił cicho Polak. - Lepiej migiem się obudź.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Krzyk, wrzaski dzieci przeplatane z głosem bandytów, w końcu huk i oślepiające wręcz światło lampy. Przybysz wrzasnął coś do towarzyszy, potem siłą wypchnął obu przyjaciół do głównej izby, gdzie już kłębili się ich gospodarze i może z pięciu bandytów.

- Kim jesteście? - zapytał spokojnie przywódca bandytów. I Carthan, i Rox zdawali sobie doskonale sprawę, że ten spokój jest zwodniczy.

- Podróżnymi - wychrypiał Rox. - Wędrujemy od domu do domu z nadzieją, że ktoś nas przyjmie. Uciekliśmy z Urdell, tuż przed najazdem demonów. Nie mamy żadnych bagaży i kosztowności, nikt na nas nie czeka. Wypuść nas panie, błagam.

Carthan zerknął ukradkiem na przyjaciela. Rox dostrzegł w jego oczach błysk rozbawienia, ale też uznania. Rox świetnie udawał przerażonego wędrowca. Doświadczenie nabyte w szkole.

- Moi ludzie znaleźli broń. Miecze. To wasze?

Jasne, że tak, pomyślał Rox. Przeklinał sam siebie. To była broń elfickiej roboty, było to widać na pierwszy rzut oka. Nie można było powiedzieć, że była rzadka. Ona była niespotykana. Jeśli się przyznają, prawdopodobnie zostaną zabici. W końcu kto wie, kim mogą być, prawda? Uciekli z miasta przed demonami, a posiadają taką broń? Myśl, myśl, myśl!

Jest źle. Cholernie źle. Jeśli odkryją się zbyt wcześnie, prawdopodobnie rodzina gospodarzy zostanie zamordowana. Oni zdołają uratować siebie, ale nie ich. Chyba że…

Rox nie miał planu, zapewne nie miał go i Carthan. Ale miał jedną szansę. Wojownikowi wyszeptanie zaklęcia zajęłoby zbyt długo i byłoby od razu dostrzeżone.

Ale jego moc nie miała takich ograniczników. Tylko machnąć ręką.

Dostał siarczysty policzek od jednego z przybocznych szefa bandy. Stęknął krótko.

- Odpowiadaj na pytania! - warknął mężczyzna.

- Znaleźliśmy te miecze - powiedział cicho Carthan. - Znaleźliśmy martwych ludzi na drodze, wśród nich czarnego smoka. Wzięliśmy tę broń, żeby w razie czego móc w ogóle się bronić.

- Czarnego smoka? - wyszeptał drugi z przybocznych. - Carthan i Iridia nie żyją?

Oni serio są takimi idiotami, czy tylko udają? Okej, Roksa mogli nie poznać. Nie było go dwa lata. Zmienił się. Ale cholera, Carthana widywali o wiele więcej razy. Praktycznie każdy go znał.

- Co mogło być takie silne, by zamordować Wybranego? - zastanowił się głośno przywódca bandytów. A Rox tylko powtarzał sobie w myślach mantrę: `Nie śmiej się. Nie śmiej się. Nie śmiej się`.

- Nie dałby się niczemu - podsumował w końcu któryś z bandytów, których Rox nie widział. Stał za jego plecami, a on bał się poruszyć z mieczem przytkniętym mu do szyi. - Oni kłamią.

- Zapewne masz rację - przyznał lider. Skinął głową na mężczyznę, który stał przy starszej dziewczynce. - Zrób z nią porządek. Może się nauczą.

Tknij ją tylko, pomyślał Rox, a urwę ci jaja! On i Carthan wpatrywali się bezradnie, jak mężczyzna pociągnął za włosy przerażone dziecko, wyciąga je na środek izby, a potem unosi miecz.

- Masz rację - przyznał cicho Rox. - Nie wzięliśmy tych mieczy z ich zwłok.

Lider popatrzył na niego, ale miecz już opadał, celując prosto w szyję nieszczęsnej dziewczynki. Rox nie miał już czasu na zastanawianie się. Przymknął lekko oczy modląc się, by zadziałało, jak kiedyś. Machnął dłonią.

Rozległ się trzask. Miecz bandyty pękł na dwoje. Jego ostrze uderzyło w drewnianą podłogę. Nie polała się krew. Nikt nie zginął. Jeszcze. Rox odetchnął. Udało mu się. Ale to dopiero początek. Jeszcze nic nie jest rozstrzygnięte.

Carthan uderzył z łokcia przeciwnika stojącego obok niego. Ten skulił się, więc wojownik poprawił mocarnym strzałem w zęby. Rox tymczasem rzucił się do tyłu, przewracając tego za swoimi plecami. Gdy upadał, zdołał poczęstować go kopniakiem w twarz. Chwycił jego miecz. Carthan już trzymał broń.

- Nie ukradliśmy tej broni - powiedział spokojnie Carthan. - Jak więc myślisz, kim możemy być?

Lider rzucił się do ucieczki. Rzucili się za nim, ale pozostali w izbie bandyci znacznie ich spowolnili. Gdy się ich pozbyli, mogli tylko wpatrywać się w uciekające konie.

Ale Iridia nie miała takiego problemu. Twardo wylądowała przed końmi, ryknęła ogłuszająco. Kilka wierzchowców zrzuciło swoich jeźdźców, a z resztą smoczyca poradziła sobie nadzwyczaj dobrze. Rox i Carthan dobiegli do czołgających się niedobitków w kilkanaście sekund potem. Obaj wiedzieli, co muszą zrobić. O ile Carthana wcale to nie ruszyło, o tyle Rox przełknął nerwowo ślinę. Wpajali mu to przez długi czas, ale wciąż nie mógł się zdobyć na to, żeby z zimną krwią zabić człowieka. Co z tego, że robił to te cholerne dwa lata temu? To była wojna, konieczność. Co z tego, że zrobił to przed chwilą, tam, w chacie? To była samoobrona. Ale to, co mają zamiar teraz zrobić, to po prostu egzekucja. Przeciwnicy byli przerażeni, poddawali się, rzucili broń daleko od siebie.

- Nie możemy zostawić przy życiu tych, którzy chcą zabić nas lub nam sprzymierzonych - wyszeptał do siebie jedną z niepisanych, choć najważniejszych zasad Delluin. Muszą być ukarani i nie mogą mieć żadnej okazji do zemsty. To nie powinno tak działać. Popatrzył na mężczyznę, kulącego się może metr przed nim. Był bandytą, przestępcą, zasługiwał na śmierć.

Rany boskie, kto pozwolił mu wykonywać robotę należącą do Boga, kto pozwolił mu wybierać, kto ma żyć, a kto umrzeć?

Kto, do jasnej cholery, wciągnął go w to wszystko, w całe te bagno?!

Opuścił miecz na kark przeciwnika.


Rzucił zakrwawiony miecz w trawę. Nie miał zamiaru nawet na niego patrzyć. Był wściekły, sam nie wiedział na kogo bardziej. Na siebie czy Carthana, a może na kogokolwiek z innych ludzi, których znał, którym ufał i którzy praktycznie nakazywali mu zabijać. Rox spostrzegł, że jego koszula jest cała we krwi. Zdjął ją i też rzucił w bok. Jeśli miałby wybierać, w którym świecie miałby zostać na zawsze, miałby gigantyczny problem. Z jednej strony, jego dom, gdzie problemy cywilizacyjne XXI wieku dawały o sobie znać, a z drugiej - to. A on jeden pomiędzy nimi. Był silny, zdawał sobie z tego sprawę, był jedną z kluczowych postaci przewrotu, ale on nie miał tu nic do powiedzenia. Cholerny człowiek od brudnej roboty. Kiedy odzyskał moc - a już wiedział, że to tylko kwestia czasu, nim zdobędzie pełną sprawność - cieszył się. Teraz wcale nie był pewien, czy było się z czego radować.

- Rox? - usłyszał głos Carthana za plecami. - Co się dzieje?

- Nic - odparł szorstko, nawet nie racząc przyjaciela spojrzeniem. - Daj mi spokój.

- Znowu się zaczyna… - mruknęła Iridia. Rox nie zwrócił na nią uwagi, zatopiony w swoich myślach.

- Wtedy, w Taurdilu stwierdziłeś, że bałeś się, że zrobiła się ze mnie straszna cipa. - Carthan podniósł głos. - Teraz ja martwię się o ciebie. Rozumiem, że nienawidzisz zabijać. Też tego nie znoszę. Ale ja przynajmniej nie boczę się na przyjaciół bez powodu, cholerna cioto!

Rox popatrzył na niego. Carthan zamilkł, widząc ten morderczy wzrok.

- Uważasz, że my jesteśmy potworami, bo musieliśmy ich wykończyć - podjęła Iridia ryzykownie. - Że wszyscy mają cię za bezrozumną maszynkę do zabijania, która ma tylko zrobić to i to, a potem można ją wyłączyć i potem znowu uruchomić, gdy będzie potrzeba. Nikt nigdy nie powiedział ci `dziękuję` za całą twoją robotę i teraz, i wcześniej. Elfy dały ci miecz. Zdałeś sobie sprawę, że to ma być tylko i jedynie narzędzie prowadzące do zakończenia twojego zadania, a nie prawdziwa wdzięczność. Ludzie nadali ci tytuł szlachecki. A ty wiesz bardzo dobrze, że nic ci to nie daje. Nie mieszkasz tutaj, więc ziemia ci niepotrzebna, a z żadnych przywilejów korzystał nie będziesz. Nie liczysz też wcale na krasnoludy, bo kto by pamiętał, co zrobiłeś? I w końcu nawet przyjaciele nie powiedzieli ci prostego, głupiego `dzięki`, więc komu ufać?

- Ta, coś w ten deseń. - Rox znów ich zignorował i skierował się w stronę chaty. Zdawał sobie sprawę, że zachowywał się jak pannica emo podczas okresu, i że musi wziąć się w garść. Ale zwyczajnie nie był w stanie przebudzić się takim, jakim był wtedy, gdy walczyli z Carthanem ramię w ramię w imię wolnego Delluin. Przeszedł przez opustoszałą już izbę w chacie, gdzie wciąż leżały ciała i podłogę zdobiły plamy krwi, jednak poza tym była pusta. Położył się na swoim posłaniu i zagryzł wargę, prawie do krwi.

Kimżeś się, cholera, stał, Rox?


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media