Go to commentsCybul cz. 3
Text 3 of 6 from volume: Cybul
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2022-07-02
Linguistic correctness
Text quality
Views607

Rozdział 11 

Upał był niemiłosierny, można było odnieść wrażenie że pociły się różne stworzenia, nie tylko ludzie, również rośliny i niektóre budynki, właściwie to chyba wszystko się pociło, człowiek miał prawo poczuć się i dyszeć jak rozgrzany piec, i patrzył na drugiego człowieka życzliwie, jako na wspaniały nośnik cienia. 

Purpurowa struga blasku leżała na drodze, którą przemierzały osoby w strojach trudnych do odgadnięcia, gdyż odzież pokryła się pyłem i kurzem, którymi była obdarowywana przez wiejący ze wszystkich stron wiatr. Wiatr którego domem były pustkowia położone między dolinami i wyżynami, za którymi kobierzec szmaragdowych łąk odkrywał brunatnoczerwoną przestrzeń z rzadka porosłą kępkami krzewów lub kaktusami wyciągającymi do nieba swoje kolczaste ramiona. W małej piaszczystej dolince, w cieniu żółtej skały, w sąsiedztwie kilku samotnych szczytów o jałowych zboczach zbierali się ludzie, docierając również na miejsce od innej strony, labiryntem krętych małych kanionów wypłukanych niegdyś przez wodę. Spotkanie na takim odludziu mogło sugerować jego konspiracyjny charakter, który umykał na skutek trzasków przypominających wystrzały z karabinu, jak to zwykle bywa gdy do ogniska zostaną wrzucone kawałki kaktusa. Szczęśliwie na hałas nikt nie zwracał uwagi, gdyż w najbliższej okolicy poza umówionymi nie było nawet kojota z kulawą nogą. Pierwszą decyzję zebrani przyjęli zgodnie, że następnym razem lepiej będzie się spotkać i formować delegację  przed świtem, lub bez zbędnych ceregieli udać się bezpośrednio na miejsce docelowe, rezygnując zarazem z przesadnej może ostrożności. 

To był ważny dzień, takich zbiórek przedstawicieli różnych plemion było więcej. Rozsiana po różnych rezerwatach rdzenna ludność zamieszkująca terytorium okupowane przez USA, zwana potocznie Indianami nie miała zbyt wiele okazji aby spotykać się ze sobą. Plemiona koncentrowały się na swoich sprawach, a rady plemienne które miały pewną autonomię (choć poszczególne rezerwaty przez całe dziesięciolecia administrowane były w sposób arbitralny przez nadzorców tzw. superintendentów), często również własne prawo, nawet w kontaktach do których były zobligowane – z władzami stanowymi oraz Biurem do spraw Indian zachowywały powściągliwość. To nie może dziwić gdyż Biuro do spraw Indian przez szereg lat było częścią Departamentu Wojny . Dzicy biali ludzie którzy stworzyli Dziki Zachód i doprowadzili do wymordowania wielu prawowitych mieszkańców tych ziem też zbytnio takich kontaktów nie szukali, ich wielki amerykański wstyd sprawiał że to oni na tych spotkaniach odwracali wzrok, to oni pierwsi  wstawali i mówili: 

- No to mamy wszystko załatwione. 

Komisja Roszczeń Indiańskich (a wcześniej Sąd ds. Roszczeń) miała sporo pracy, wszak dzicy biali ludzie złamali wszystkie 371 traktatów zawartych z indiańskimi plemionami. Jednym z pierwszych Indian, którzy zajmowali się tymi sprawami był lekarz i pisarz z plemienia Lakotów -Ohiyesa. System prawny, choć niechętnie, choć stwarzając wiele przeszkód, musiał się tymi sprawami zajmować, szczególnie po tym gdy w 1924 roku wszyscy amerykańscy Indianie otrzymali prawa obywatelskie. Nieprzypadkowo jak przypuszczam w tym samym roku uchwalona została Ustawa o dzierżawie indiańskiej ropy (umożliwiając wydobywanie ropy, gazu ziemnego i innych surowców w rezerwatach bez ograniczeń czasowych). 

Nawet pojedyncze wygrane sprawy sądowe wyrobiły przekonanie, że daje to efekty lepsze niż opór zbrojny. Znalezienie słabych stron wroga to podstawa sukcesu. Nastał czas gdy indiańskie rady plemienne mogły swobodnie kierować roszczenia wobec rządu USA, a Krajowy Kongres Indian Amerykańskich (NCAI) , powstały w odpowiedzi na plany likwidacji rezerwatów,  skupiający przedstawicieli ponad 250 plemion starał się pilnować, aby już nigdy nie dawać się dymać. 

Dzicy biali ludzie mają jednak swoje sposoby, przewlekłe procedury sprawiały że wiele spraw nie zostało zakończonych do dnia dzisiejszego, a w tych zakończonych problemem była wycena i sposób naliczania odszkodowań jak również obciążanie Indian bardzo wysokimi kosztami postępowania. Jednak najcenniejsza była nauka, że system ma słabe strony które można wykorzystać, bo wielu Indian nigdy nie pogodziło się z obecnością okupanta na ich ziemiach. 

Od wielu lat trwała stagnacja. System zasiłków dawał wielu Indianom jakiekolwiek źródło dochodu, pracy było niewiele, a to w administracji rezerwatowej, w turystyce, w kasynach , no i niezmiennie w rzemiośle. Problemy z nałogami i z edukacją sprawiały, że udane życie poza rezerwatem nie było łatwe, no i jednak lepiej żyć ze swoimi. I mogłoby tak dalej być, życie mogłoby się toczyć swym torem gdyby nie znana od wielu lat przypadłość dzikich białych ludzi polegająca na niszczeniu. Planami budowy kolejnych gazociągów, ropociągów na terenach wielu rezerwatów oraz nadmiernej eksploatacji kolejnych złóż wywołali otwarte zaniepokojenie, protesty, manifestacje które nie przyniosły żadnych pozytywnych skutków a nawet reakcji. To wszystko przerodziło się w wieloplemienne oburzenie, sytuacja dojrzała do tego aby zwołać Zjazd międzyplemienny POW-WOW. 

Oficjalnym jego hasłem było: „Podróż w kierunku silnych społeczności plemiennych, uzdrowienia  i dobrobytu”, ale czuć było w powietrzu że chodzi o coś jeszcze. 

Na POW-WOW nie zostali zaproszeni przedstawiciele plemion zwanych Pięć Cywilizowanych Narodów, które słynęły ze znacznej zażyłości z władzami USA oraz z tego, że większość z nich zachowało znaczną autonomię polityczną, ekonomiczną i kulturową, jednym zdaniem: po prostu mieli lepiej niż inne plemiona. Wielu Czirokezów, Czikasawów, Czoktawów, Krików i Seminoli którzy wchodzili w skład Pięciu Cywilizowanych Narodów miało jednak swoje własne prywatne żale do USA  więc z wszelkimi aktami antyamerykańskimi sympatyzowali, niejednokrotnie sygnalizując możliwość podjęcia bardziej zdecydowanych działań. 

Najbardziej pokrzywdzone planami ingerencji w przestrzeń rezerwatów zostało najliczniejsze, liczące w drugiej połowie lat 90-tych xx wieku blisko 300 tyś. ludzi plemię Indian Nawaho. To od nich wyszła inicjatywa wspólnych działań oraz Zjazdu międzyplemiennego, na który zostali zaproszeni przedstawiciele wielu innych plemion, nie tylko tych zagrożonych bieżącą sytuacją. Kraj Nawaho leżał na terenie 3 amerykańskich stanów: Utah, Arizona oraz Nowy Meksyk , trzeba było więc postanowić do którego z nich zaprosić gości. 

- Może Arizona? – padła propozycja, która ostatecznie została zaakceptowana, jednak nie jednogłośnie, jak to często bywa przy trójpodziale władzy.  

Wybrano okolice Window Rock, przy Dziurawej skale. Nie wszyscy przedstawiciele Ludności Nawaho chcieli podejmować jakieś działania, wielu z nich od czasów 2 wojny światowej było mocno związanych z USA, na przykład za sprawą działań wojennych, w ramach których kilkuset Indian Nawaho pełniło w armii rolę szyfrantów wykorzystujących własny język. W 1982 roku zrobiło się wręcz słodko gdy prezydent Regan ustanowił z tego powodu 14 sierpnia Dniem Nawajskiego Szyfranta. Jednak nie została na dłuższą metę zastosowana zasada : „Dobrze jest, nie trza psuć”. Świadczyła o tym liczba delegatów przybyłych na Zjazd międzyplemienny POW-WOW. 

Słońce Arizony w dzień rozpoczęcia zjazdu paliło niemiłosiernie. 

Start części oficjalnej został poprzedzony wypaleniem Fajki Tajemnicy przez uczestników, było zatem pewne że omawiane kwestie nie przedostaną się do osób niepowołanych, pewność tę wzmocnili wysokiej klasy specjaliści od podsłuchów, których polecił Tommy `Hawk` Hill, pełniący obowiązki szeryfa miasteczka Twin Peaks. 

Rozpoczął Przewodniczący NCAI przemawiający w Kraju Ludności Nawaho dość łagodnie, przedstawił znaną wszystkim sytuację. Można było przypuszczać że część zebranych będzie niechętna zdecydowanym działaniom w obawie o utratę wygodnego życia, wpływów i stanowisk. W przemówieniu przewodniczącego dało się wyczuć niepewność, część zebranych o wojowniczym nastawieniu była zaniepokojona, ich obawy  zniknęły wraz z ostatnim wypowiedzianym zdaniem przez jednego z zastępców. 

- Ostatnie wydarzenia to jasny sygnał, że biały człowiek się nie zatrzyma, i krok po kroku będzie dążył do tego aby zniszczyć nasze ziemie, a w konsekwencji nas, trzeba się temu zdecydowanie przeciwstawić, muszą wreszcie zrozumieć, że są tu gośćmi, z każdą taką sytuacją coraz mniej akceptowanymi. Słucham Waszego zdania w tej sprawie. 

- Nawahowie całkowicie się z tym stanowiskiem zgadzają. 

Jednak potwierdziły się obawy, większość starszyzny była niechętna zdecydowanym działaniom, przeważały głosy stonowane, skłonne do działań dyplomatycznych. 

- Przekażmy władzom USA nasz wspólny mocny głos, nasze postulaty. 

Na zjeździe byli również obecni młodzi działacze Ruchu Indian Amerykańskich (AIM) słynący z braku kompromisów i rozwiązywania spraw po swojemu, znani z przypadków dążenia do realizacji celów z naruszeniem prawa i użyciem przemocy , często zdarzały im się starcia z policją, okupacje różnych miejsc, nieskrępowane i umiejętne posługiwanie się bronią, ale to nie wszystko, byli znani również z działań w ramach  ruchów antyglobalistycznych. Mieli kontakty na całej planecie. I wyraźnie niezadowolone miny. 

- Postulaty mogą zostać spełnione po stu latach, a i to wcale nie jest pewne – stwierdził Indianin Dżons, jeden z szefów AIM. 

Brak jednomyślności zaowocował tym, że delegaci niechętni zmianom opuścili Zjazd jeszcze w trakcie obrad. Pozostali postanowili szukać rozwiązań następnego dnia, a wieczorem udać się na część nieoficjalną zakończoną koncertem zespołu Blackfire –  złożonego z przedstawicieli rodziny Nawaho. Ich koszulki z hasłem: Indian wars never ended, wiele mówiły o ich stanowisku, słowa piosenek wypowiadały to, co wiedzieli wszyscy którzy pozostali na Zjeździe: 

… Jak zwierzę z bolesną duszą, wymykające się spod kontroli,… To nie jest koniec. 

Dopóki to się nie skończy, wciąż czekasz na skrzydłach  

To się nie skończy, dopóki się nie skończy . 

Czy wciąż śnisz?.... Bezpieczeństwo to nie wolność ! 

Czy czujesz to w duszy, na co czekasz? na co czekamy? 

Poza punk-rockowymi brzmieniami muzycy mieli również przygotowaną część występów z muzyką plemienną, którą poprzedziły słowa: 

- Każdy Żywioł ma inny dźwięk. 

Zabawa trwała do rana, a do otwartych umysłów napływały ciekawe pomysły. 

O wschodzie słońca zebrani zaczęli tańczyć Taniec Słońca. 

Indianie nigdy nie słynęli ze specjalnie mocnych głów, lecz ich widok o poranku kazał przypuszczać, że z pokolenia na pokolenie jest z tym coraz gorzej. Przy jednym z ognisk wciąż trwały jakieś śmiechy, ktoś złapał fazę na opowiadanie kawałów: 

- Chcecie, opowiem wam dowcip. 

- Ten o gąsce balbince? 

- Ależ wodzu, co wódz!      

Mały wódz o niepozostawiającym wątpliwości imieniu Wielki Niepokój wstał i wyraźnie roztrzęsiony udał się w sobie tylko znanym kierunku. 

- To ja przepraszam! – rzucił na odchodne. 

Również jego syn, o imieniu Przeogromny Spokój, wstał od ogniska. Był całkowitym przeciwieństwem ojca, co w plemiennej społeczności nasuwało pewne wątpliwości, często ludzie patrząc na nich stojących obok siebie zastanawiali się : Ale jak to jest możliwe? Nigdy nie opowiadał dowcipów, za to bardzo dobrze je słuchał. Niezwykła inteligencja i mądrość sprawiały, że wielu współplemieńców już od najmłodszych lat upatrywało w nim przyszłego przywódcę zjednoczonego Indian Country. 

Podeszli do niego Indianin Dżons oraz jeden z przedstawicieli Arapaho o imieniu trudnym do zapamiętania, który zakomunikował: 

- Manitu oczekuje nas w skalnej dziurze. 

- Wiem, dlatego wstałem – odpowiedział ze spokojem. 

Udali się w kierunku Dziurawej Skały, na miejscu coś tam wypili, coś tam zapalili, coś tam pomamrotali. 

Manitu przybrał formę kudłatego stwora który mimo ostrego słońca nie rzucał żadnego cienia. 

- Jak zwykle najebani ! – spostrzegł na „ dzień dobry” Manitu. 

- Nieeee, my tylko odrobinkę. 

- A później to wszyscy zdziwieni że Dzicy Biali ludzie im się wpierdalają na terytorium i stawiają makdonaldy, wysysają ropę i tłamszą na wszystkie możliwe sposoby – Manitu był wyraźnie w kiepskim humorze. 

- To naprawdę dobra nalewka była. 

- Złe siły chaosu na to właśnie liczą, przez to jesteście mniej czujni i łatwiej was zniszczyć. 

- No właśnie staramy się coś z tym zrobić, zdajemy sobie sprawę z zagrożenia. 

- Co radzisz Manitu. 

Wiatry wzmogły się. 

- To już nie jest tylko kwestia waszych plemion i waszej ziemi, złe siły chaosu niszczą całą planetę, a i na niej się nie zatrzymają, dlatego powinniście współpracować z innymi zniewolonymi i wykorzystywanymi społeczeństwami. 

- Jakby to powiedzieć, aż tak bardzo na innych społeczeństwach nam nie zależy. 

- Ale razem możecie stworzyć siłę która będzie w stanie się przeciwstawić. 

- Jak im się możemy przeciwstawić? 

- Największą ich siłą jest Wielka Drukarnia, pieniądze i całe zło które one wywołują. Kiedy wyeliminujecie z życia pieniądze to wtedy na ziemi znów zapanuje równowaga, będziecie mogli cieszyć się szczęściem i spokojem, no i zająć się tym do czego zostaliście powołani. 

- No ale jak żyć bez pieniędzy? 

- Przez setki lat żyliście bez pieniędzy, więc jakoś się da. 

- To by trzeba było cały system finansowy rozpieprzyć, jak to zrobić? 

Mimo zarośniętej , kudłatej twarzy widać było jak Manitu się uśmiecha. 

- W społeczności która może wam bardzo pomóc mówią w takich sytuacjach : Masz łeb i chuj, to kombinuj – poradził Manitu. 

Wiatry podniosły z ziemi piaski, nastąpiła mini burza piaskowa po której Manitu zniknął. 

Stali tak  jeszcze oszołomieni przez kilka chwil przy Dziurawej Skale nie wiedząc co począć, Indianin Dżons który miał jeszcze kilka butelek różnych nalewek nie ośmielił się zaproponować, rzucił tylko krótkie:  

- Trzeba opowiedzieć o tym starszyźnie. 

Wznowienie obrad nie przyniosło żadnych rozstrzygnięć. Młodzi również dostali głos, opowiedzieli o swoich przemyśleniach po spotkaniu z Manitu, w odpowiedzi usłyszeli jednak: 

- Musimy skupić się na sobie! 

- Musimy szukać innych sposobów! 

I inne takie. 

- Tylko nie podpisujcie żadnych traktatów – doradził przedstawiciel AIM. 

Starszyzna po kilku gniewnych wypowiedział znalazła się w miejscu, o którym można by powiedzieć że nic przełomowego w nim nie było, starszyzna nic sensownego nie wymyśliła. 

- Dobra, nie oglądajmy się na staruszków, to my jesteśmy przyszłością, więc zawalczmy o naszą przyszłość po swojemu – zaproponował Indianin Dżons. 

- Trzeba posłuchać Manitu, przeniknąć do świata finansów, i rozpieprzyć go – plan przedstawiony przez Arapaho wydawał się rozsądny i prosty. 

- To rozsądny plan – przytaknął Przeogromny Spokój – trzeba zacząć od dołu, od banków oraz instytucji finansowych, najłatwiej będą miały squaw, kasy, obsługa klienta, później coraz wyżej, tylko trzeba je wtajemniczyć, no a później przekonać. 

- Kobiety nie da się przekonać, ale można ją namówić – do dyskusji przyłączył się stojący w znacznej odległości Słyszący Różne Głosy, przedstawiciel plemienia Komanczów. 

Nakrycie głowy ze skóry wilka świadczyło o wielkiej odwadze i o tym, że nigdy nie opuszczał pola walki. 

Komancze uważani byli za bardzo wojownicze plemię. Przykładem może być wieloletnia, zwycięska wojna z Apaczami oraz powstrzymanie atakujących ich  Hiszpanów. 

Komanczów nazywano w wielu miejscach „diabłami”, „barbarzyńcami”, niegrzeczne dzieci straszono podobno w m.in. taki sposób: „Cicho, bo przyjdą Komancze”. Komancze walczyli z naporem białego człowieka najdłużej ze wszystkich Indian prerii. 

Minus był taki że Arapaho i Komancze nie byli w najlepszych stosunkach i patrząc na historię mieli naprawdę dużo powodów do wzajemnej niechęci. 

- Chyba mamy wspólne sprawy do załatwienia – mówiąc te słowa Słyszący Różne Głosy zatrzymał przez dłuższą chwilę wzrok na każdym z zebranych. Wzrok Arapaho dopuszczał możliwość współpracy. 

- No, z Komanczem to właściwie jesteśmy skazani na sukces. 

- Tylko jak ten temat ugryźć? 

- Chyba mam pewien pomysł – Indianin Dżons mówiąc te słowa uśmiechnął się najbardziej jak tylko się da – znam odpowiednią dziewczynę. Nawet jak operacja się nie uda, to tyle co ona im krwi napsuje, tym bankierom, zawsze będzie czymś na plus. Wykończy ich nerwowo , no i świat finansów upadnie samoistnie. 

- Masz nasze błogosławieństwo i pełnomocnictwo do prowadzenia rozmów, a jak dziewczyna jest tak jadowita jak mówisz, to poproszę jeszcze naszego szamana o jakąś odtrutkę na żmije, która powinna działać na wszystkie jadowite stworzenia – zaproponował Przeogromny Spokój. 

- No dobra, zobaczymy co z tego wyjdzie - Indianin Dżons nie miał jednak już zbyt pewnej miny, po szerokim uśmiechu nie było na twarzy śladu – kombinuj tę odtrutkę na wszelki wypadek. 

Women of All Red Nations (W.A.R.N., Kobiety Wszystkich Czerwonych Narodów) założyły kobiety, które uznały że ich problemy są niedoceniane i ignorowane (zarówno przez Indian, jak i przez władze). Dlatego postanowiły powołać odrębną organizację, która miała zająć się głównie problemami Indianek i innych dyskryminowanych kobiet z różnych grup mniejszościowych. Działaczki protestowały też m.in. przeciw prowadzeniu prób jądrowych na tubylczych ziemiach i sprzedawaniu przez władze korporacjom wody z indiańskich źródeł oraz skandalicznym sterylizacjom młodych Indianek w szpitalach bez ich zgody. 

W.A.R.N. z AIM nie było dotychczas zbytnio po drodze, dość powiedzieć że najczęściej oficjalnymi wydarzeniami na których spotykali się ich przedstawiciele były pogrzeby. Typowy brak porozumienia między organizacjami. 

Kruczowłosa Dżejn działała w W.A.R.N. od bardzo dawna , miała sporo do powiedzenia, była odważna, pomysłowa i cholernie kłótliwa, pełniła funkcję takiej jakby Dyrektorki organizacji. Z Indianinem Dżonsem łączyła ją burzliwa przeszłość i niespełniona miłość. Ale czy miłość może być spełniona tak do końca? W ich przypadku nie była spełniona nawet na początku. Właściwie to po ostatnich zdarzeniach Indianin Dżons miał już nie dzwonić, no ale skoro była ważna sprawa, i to ogólnoświatowa, to znalazł w sobie wystarczająco dużo siły aby podnieść słuchawkę aparatu w mocno sfatygowanej budce telefonicznej, i po kilku dłuższych oddechach wybrać odpowiedni numer. Czynność tę powtarzał w kolejnych tygodniach wiele razy gdyż niełatwo się było dodzwonić, pewnie Kruczowłosa Dżejn była zajęta tym co lubi najbardziej, czyli kolegowaniem się z jednym ze swoich niezwykłych kolegów, lub przyjaźnieniem z jednym ze swoich niezwykłych przyjaciół, ale Indianin Dżons był jednak dość uparty, nie mógł jednak tak zwyczajnie do niej pójść, no i któregoś dnia ten upór został nagrodzony, dodzwonił się. 

- Aaa, to ty – usłyszał w słuchawce niezbyt przyjaźnie nastawiony głos zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. 

- Skąd wiesz że to ja? 

- Nikt normalny o takiej porze by nie dzwonił. 

- A inni koledzy o której godzinie dzwonią? Pytam żeby wiedzieć na przyszłość, gdybym jeszcze kiedyś dzwonił w ważnej sprawie, i to ogólnoświatowej. 

- Sprawami ogólnoświatowymi to powinni się zajmować tacy, którzy potrafią odłożyć dumę na bok, odłożyć dumę i wygrać szczęście. A kolegami się nie interesuj, to ja dzwonię do nich jak mam sprawę, zresztą to tylko koledzy. 

- Na kolegów się tak nie patrzy, w taki sposób. Na mnie nigdy tak nie spojrzałaś. 

- Jak? 

- Tak serdecznie, tak ciepło, z takim entuzjazmem. 

Zapadła cisza, taki rodzaj niezręcznej ciszy podczas której Indianin Dżons uświadomił sobie, że są mężczyźni, z którymi kobieta może poczuć bliskość, ale są też tacy, z którymi może udać się w całkiem inną podróż. 

Przez jakiś czas w słuchawkach panowała ta cisza, przeplatana od czasu do czasu trzaskami niewiadomego pochodzenia. 

- Co to za sprawy ogólnoświatowe? – zapytała Kruczowłosa Dżejn, chyba jednak trochę zawstydzona. 

- Nie, wiesz, chyba nie będę Ci zawracał głowy. Po prostu pomyliłem się. 

- No powiedz. 

- Dobra, może kiedy indziej, jeszcze ten projekt najpierw dopracujemy. 

- No powiedz. 

- Przestań mnie męczyć. 

- Sprawy ogólnoświatowe? Nie sądzę aby twoja znajomość spraw ogólnoświatowych wykraczała poza zagadnienia związane z piłką nożną. Jakiś międzypaństwowy meczyk? Chcesz pożyczyć kasę żeby obstawić wynik u bukmacherów? 

- Nie denerwuj mnie! 

- A więc zgadłam. Meczyk z kumplami. 

- Nie wiem co masz do soccera i dlaczego brakuje Ci wyobraźni aby zrozumieć to, że ktoś może mieć taką pasję! 

I tak w miarę długo rozmawiali biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, trzask odkładanych równocześnie słuchawek poderwał do lotu ptactwo w obu częściach miasta.  

Brak porozumienia między organizacjami. 

Minęło kilka tygodni, zanim Indianin Dżons się uspokoił , oraz kilka kolejnych tygodni zanim dodzwonił się powtórnie. 

- Aaa, to znowu ty – usłyszał w słuchawce dobrze znany ton. 

- Dlaczego tak jest? Dlaczego nie potrafisz być dla mnie miła, nie mówię że jakoś specjalnie, ale tak zwyczajnie, jak powinno się być miłym dla drugiego człowieka? 

- To co to za sprawy ogólnoświatowe? – zapytała Kruczowłosa Dżejn miłym głosem. 

- Nawet gdy byliśmy razem… to chyba nie jest normalne, gdy kobieta woli smutek faceta a nie jego uśmiech. 

- No ale wtedy mogłam Cię pocieszyć. 

- Szkoda że tego nie robiłaś, albo niezwykle rzadko, no nic, było, minęło. W sprawie w której dzwonię możesz pomóc światu, nie mi, więc nie musisz mieć oporów i robić tych swoich min. 

- Dobrze, wysłucham Cię, spotkajmy się jutro o godzinie 17, wiesz gdzie. 

- OK. 

Pogoda tego dnia była okrutna, padał deszcz tak mocny że aż piszczały kałuże, jednak tuż przed godziną 17.40 , na chwilę przed tym jak Kruczowłosa Dżejn dotarła na miejsce spotkania, deszcz ustąpił, silny wiatr przestał wiać, dało się wyczuć atmosferę wyczekiwania, tak jak wtedy gdy nie wiadomo co się wydarzy, tylko drzewo które niejedno widziało delikatnie kołysało gałęziami, być może z radości, zupełnie nie przejmując się brakiem wiatru, wykorzystując jakieś sobie tylko znane alternatywne źródło zasilania , a być może powód był całkiem zwyczajny i była to radość wywołana obfitym deszczowym obiadem. 

Kruczowłosa Dżejn szła tym samym zwiewnym krokiem co zawsze, odgarniając włosy prawą ręką tak samo jak zawsze.  Indianin Dżons był wkurzony tak samo jak zawsze gdy się spóźniała, był przekonany że robi to specjalnie i wiedział że ciężko mu będzie odzyskać spokój, gdyby nie świat który potrzebował pomocy nie czekał by tak długo, już nie. 

Gdy ich spojrzenia się spotkały, znów sobie wszystko przypomnieli, jaki piękny był ich świat,  nawet mimo tych wszystkich nieprzyjemnych rzeczy, i jaka słaba ostatecznie okazała się ta miłość. Ludzie tak niedopasowani do siebie nie powinni się w sobie zakochiwać. 

Indianinowi Dżonsowi jednak poprawił się nieco humor, do stanu takiego jakby spóźniła się tylko 30 minut. 

- Miło że jednak przyszłaś. 

- Musiałam w domku jeszcze coś zrobić. 

Kruczowłosa Dżejn została wtajemniczona w szczegóły planu, który co tu dużo mówić niespecjalnie jej się spodobał. 

- Niszczyć pieniądze? Teraz, kiedy zarabiam kupę kasy? Nie ma mowy! 

- To długoterminowy plan, a do kupy kasy się nie przywiązuj, „kłótliwe ludzie” nigdzie długo miejsca nie zagrzeją. 

Odrobinę milsza atmosfera która była przez moment zmieniła się w normalną. 

- Myślę że nic z tego nie będzie, świat bez pieniędzy pogrąży się w chaosie, i dopiero wtedy zrobi się bajzel. 

- Świat bez pieniędzy pogrąży się w chaosie na krótko, a później uformuje się w nowy, lepszy sposób. Zadbamy o to. 

- Ty szczególnie zadbasz! 

- Taka jest wola Manitu. 

Ponownie zaczął padać deszcz. Przelotny. 

- Omówię to z dziewczynami, ale nie oczekuj zbyt wiele. 

- Pamiętaj że to nie tylko o naszą i waszą organizację chodzi, pokrzywdzonych kobiet nie brakuje na całym świecie, macie przecież kontakt z różnymi ugrupowaniami w innych częściach planety. Życie po wyeliminowaniu pieniędzy może być lepsze, przyjemniejsze. A kto wie, jeśli przejmiecie władzę, to pewnie i bardziej zabawne. Kto wie co powstanie z chaosu. 

Zapalili papierosy. Wspomnienia zaczęły wracać. Niepotrzebnie.  

- Połączmy siły. 

Cisza. 

- Pal i spływaj – rzuciła Kruczowłosa Dżejn w swoim stylu. 

Taka miłość, która jest niemiła. 

- Nie zadzieraj głowy tak wysoko. 

Niezależnie od sił chaosu które mogły nadejść po erze pieniądza i sprawić, że wszystko będzie można budować od nowa, oboje wiedzieli, że dla nich niczego nigdy więcej już nie będzie. To co najważniejsze przepadło. Jak niebo, które straciło błękit. 

Rozdział 12 

Początek 1998 roku przeleciał nie wiadomo kiedy. Życie toczyło się szybko, zbieraliśmy się z kumplami do wyjazdu w góry, do Zakopanego, ale najpierw trzeba było jednak zarobić trochę kasy, no i załatwić urlop. Moja praca nie była łatwa. Dyspozytor transportu w mleczarni to było coś, wiadomo, mleko ma najlepszy transport, no i kierowcy nie byli takimi bucami jak w dzisiejszych czasach kierowcy taxi i autobusów, a zimy były prawdziwe, jak była zima to naprawdę było zimno, często również biało. Sporą część firmowej floty stanowiły Stary 200 oraz Stary 28 i właściwie wystarczył lekki chłodek na poziomie minus pięć aby duża ich część nie odpalała. Wtedy głównym zajęciem dyspozytora był spacer między stojankami, czyli miejscami gdzie była zaparkowana spora część pojazdów, z wózkiem rozruchowym, a jak już samochody odpaliły kierowcy często zdejmowali boczki od silników aby w kabinie było cieplej. Nikt nie narzekał. Tej zimy często było chłodniej niż minus 20 stopni celsjusza i śnieżyce takie, że nawet przy bliskim kontakcie widoczność  sprawiała kłopoty. Było pewne że te cysterny którym udało się odpalić i wyjechały na trasy, na wiejskich drogach będą miały kłopoty. 

Pamiętam dyżur na którym  faktycznie te obawy się potwierdziły, chwilę po rozpoczęciu zmiany telefon: - ściągnęło mnie do rowu, trzeba mnie wyciągnąć.  Szczęśliwie na dyspozytorni był Pan Kazio który właśnie skończył trasę, a ponieważ w tamtych czasach była duża elastyczność w temacie czasu pracy kierowców zaproponowałem: 

- Panie Kaziu, może pojechałby Pan wyciągnąć. 

Pan Kazio popatrzył, wyciągnął z reklamówki butelkę warki czerwonej, otworzył, wypił na raz po czym powiedział: 

- Chętnie bym pojechał, niestety wypiłem przed chwilą odrobinę alkoholu. 

Trudno, w tamtych czasach nikt się nie przejmował takimi duperelami. Pan Kazio miał prawo być zmęczony, objechał trasę sfatygowanym Jelczem 317 zwanym scanią w którym musiał siedzieć na skrzynkach `eskach` po mleku gdyż fotel kierowcy był uszkodzony, dodatkowo trzeba było jechać w czapce bo dziury w kabinie były poważne a przecież padał śnieg, jednak nie narzekał. Przyszedł Robek. Robek pojechał. Jelcz 416 dawał szansę na powodzenie misji. Minęło trochę czasu i Robek zadzwonił, to był rok w którym telefonia komórkowa rozwijała się prężnie, co czasami było pomocne, a niekiedy stawało się przekleństwem: 

- Słuchaj, mnie też trzeba wyciągać, zakopałem się.  

O, Tomek pojedzie, Tomek dobry, na stojankach takie bączki kręcił Kamazem, na milimetry, niejeden utytułowany kierowca rajdowy osobówką by tak nie zrobił. Pojechał. Zadzwonił: 

- Słuchaj, wpadłem w poślizg i zajebałem w pekaes, ale chamy fruwały w środku, he he, ale spoko, nikomu nic się nie stało, cham odporny. 

Powoli kończyli mi się kierowcy, musiałem szukać-dzwonić. 

- Dzień dobry, jest Stasiek? 

- A co? 

- Trzeba jechać. 

- No jest ale nie pojedzie, dopiero godzinę temu go przynieśli. 

Postanowiłem przejść się po bazie szukając zabłąkanych kandydatów do akcji ratunkowej, no i są , w szatni kierowców gwarno, przy 80-osobowej ekipie zawsze któryś ma urodziny, imieniny, hajta mu się córka lub po prostu ma ochotę sieknąć lufę po trasie, okazja była zawsze, jednak już pierwszy rzut oka komisji antydopingowej stwierdził, że kandydatów do wyjazdu tu nie znajdę. 

- Cześć dyspozytor, chodź na lufę. 

Kieliszków nie było, piliśmy z kierunkowskazów od Stara pod jogurt, to bardzo dobre na kreatywność której tak bardzo potrzebowałem, choć nie wszystkim taki zestaw służy, jeden z kierowców utknął w pozycji na narciarza w pomieszczeniu gdzie powinien być normalny kibel. Wzmocniony udałem się na stanowiska postojowe, po chwili zobaczyłem jakiś cień, to Graboś wraz z Nysą Barbarą prawdopodobnie kręcili licznik, jednak niczego im nie udowodniłem. 

- Pojechałbyś powyciągać chłopaków. 

- Dużymi nie jeżdżę. 

- Ale masz uprawnienia? 

- No mam, ale Barbara by mi nie wybaczyła, strasznie zazdrosna. 

Zazdrość okropna rzecz, zrozumiałem Grabosia i w poczuciu solidarności wypiliśmy ćwiartkę którą akurat Graboś miał. W tamtych czasach były normalne ćwiartki, dopiero później kiedy nieopatrznie weszliśmy do Unii Europejskiej ta bezduszna instytucja nakazała zmniejszenie pojemności butelek wódki do 0,2 l. okradając nas z pięćdziesiątki na butelce, strach pomyśleć ile tego się przez wszystkie lata uzbierało w skali narodu. 

Wracając na dyspozytornię usłyszałem donośne chrapanie – to pan Andrzej regenerował się po udanym dniu w wysokiej jakości pojeździe typu Oltcit. Że nie zamarzł w taki mróz - pomyślałem, ale pan Andrzej był niezniszczalnym terminatorem. 

- Panie Andrzeju, chodź Pan na dyspozytornię, na fotelu się pan pierdolniesz, tu jest nieco chłodno. 

Wyszedł. 

- Masz piątkę, jakąś ćwiartkę byśmy kupili? – zapytał. 

Mijaliśmy miłą panią z działu produkcji, pan Andrzej zagadał. 

- Posmyrać cię? 

Uśmiechnęła się tylko, widać było że chciała żeby Pan Andrzej ją posmyrał, prawdopodobnie onieśmieliła ją moja obecność. 

Pan Andrzej był przykładem wzorowej wręcz antykariery, kiedyś jako dyrektor przedsiębiorstwa został zdegradowany za gorzałę na kierownika transportu, później na głównego dyspozytora za gorzałę, jakiś czas później z tego samego powodu na zwykłego dyspozytora, a w czasach gdy próbował trafić klamkę drzwi wejściowych gdy wchodziliśmy na dyspozytornię miał duże szanse na to, że za gorzałę zostanie definitywnie zwolniony. Pan Andrzej był konsekwentny, i był fachowcem, niezależnie od tego ile witamin spożył wiedział gdzie kto jedzie, o której, jakim samochodem, czyja żona już zdradziła a czyja jeszcze nie, kto powinien mieć piątkę żeby się dołożyć do ćwiartki na śniadanie. Ale to było wytłumaczalne, praca była bardzo stresująca, noce, niedziele, święta, ciągle jakieś problemy, można było zwariować. Mój poprzednik zwariował, przynajmniej tak uznał świat, któregoś dnia wójcio Marcio rzekł do żony: 

- Kochanie, uzgodniliśmy że musisz umrzeć. 

Powszechnie wiadomo jak złośliwe potrafią być żony, jednak możliwe że wójcio Marcio odrobinę przesadził. Żona się wywinęła, jednak ten incydent sprawił że wójcio Marcio zamienił dobrze zapowiadającą się karierę dyspozytora na pobyt w zakładzie zamkniętym bez klamek, których to klamek Pan Andrzej wciąż nie mógł uchwycić próbując wejść na dyspozytornię. Mogło to jeszcze trochę potrwać a nie chciałem go urazić oferując pomoc, postanowiłem ten czas pożytecznie wykorzystać,  ponieważ pomimo starań nie znalazłem rozwiązania trudnej sytuacji transportowej, uznałem, że najlepiej będzie  się poradzić: 

- Panie Andrzeju paru chłopaków utknęło, nie ma kto jechać żeby ich powyciągać. 

- No i chuj tam. 

- Pozamarzają, a jutro ma Pan zmianę i nie będzie miał kto jeździć. 

- No i chuj tam. 

- A po flachę kto pojedzie? 

Procesy myślowe ruszyły. 

- Zadzwoń po Adasia. 

Czemu o tym nie pomyślałem wcześniej, Adaś też był terminatorem, mimo że skończył pracę ledwie 3 godziny wcześniej zgodził się bez marudzenia, no ale miał czym jeździć, nowe volvo sugerowało że firma będzie się rozwijać. Za którymś razem udało się Panu Andrzejowi wejść na dyspozytornię, trzeba być konsekwentnym, na dyspozytorni kolega prowadził interesującą rozmowę z bardzo solidnym kierowcą. 

- Józiek, jak to jest możliwe, że miesiąc miał 720 godzin a ty rozpisałeś 740. 

- No tyle wyszło. 

- Ale jak? 

- Jak jeździsz na 2 samochody to po trasie samochód ze SKUPU podstawiasz do rozładunku, a w międzyczasie samochód z DYSTRYBUCJI podstawiasz do załadunku, i przez jakiś czas pracujesz na obu. 

- I co, nic nie spałeś przez ten miesiąc? 

- Nic, nie było kiedy. 

Wypiliśmy kawę, Pan Andrzej słodko chrapał w fotelu, zadzwonił Adaś: 

- Nie poszło zbyt dobrze, mnie też trzeba wyciągać. Dzwoń po Tatrę, nikt inny nie da rady. 

Po Tatrę dzwoniło się w ostateczności, wysokokosztowa usługa zewnętrzna, solidna maszyna. Tatra ucieszyła się, pojechała i powyciągała. 

Wrócił Tomek który po przygodzie z pekaesem zjechał o własnych siłach.  

- Musisz napisać oświadczenie  do protokołu. 

Napisał: 

`... ślisko było że japierdole, no i zajebałem w ałtobus.` Przez Ł. Ale w tamtych czasach nikt się nie przejmował takimi duperelami.  

Koniec zmiany, po drodze na parking stwierdziłem nieudaną próbę wprowadzenia przez jednego z uczestników narady kierowców cysterny do garażu ( kilka aut miało garaże). Wszystko zrobił dobrze, podjechał w miarę równo, otworzył drzwi do garażu, wszedł do samochodu no i na tyle wystarczyło sił, odcinka, spał na kierownicy, auto na obrotach. 

- Janek, pobudka. 

Pomogłem mu. 

Otwierając czerwonego malucha rocznik 88 poczułem ulgę, ale tylko na chwilę - wsiadłem a wraz ze mną myśl : przecież ja nie miałem bagażnika na dachu! 

Okazało się że kolega Leszek zaparkował obok i złośliwie miał pasujący zamek do bolidu. 

Przyjechał zmiennik i w dobrym humorze zmierzał do pomieszczenia, w którym ważą się losy mleka, nucił coś wesołego: 

`UuuuuUUUU jestem kawałek podłogi`. Dobrze że krowy o tym wszystkim nie wiedzą. Mleko ma najlepszy transport. 


Takich dni w pracy było sporo, ale przyszedł wreszcie wyczekiwany urlop, no i spontanicznie udało się zmontować całkiem fajną ekipę, właściwie to prawie wszystkim pasowało, zapowiadało się nieźle. Trzeba było odreagować, również po związku, który nie przetrwał próby charakterów. 

Kuba z Łukaszem Re. pojechali albo dzień wcześniej, albo dzień później, w każdym razie nie jechaliśmy tym samym pociągiem. Byliśmy dobrze przygotowani do podróży i do pobytu, Cybul zaproponował abyśmy kupili spirytus wysokiej jakości z pewnego źródła i propozycja została przyjęta przez aklamację. Jary miał dojście, albo ktoś inny, mogło mi się pomieszać. Podróż zaczęła się dość pechowo, jedna z drogocennych butelek spirytusu rozbiła się w trakcie wsiadania do pociągu, czym wywołała jedno wielkie ogólne: 

- O ja pierdolę. 

I przemyślenie: 

- To pewnie złe miłego początki. 

Nie było sensu dramatyzować, zapas paliwa był spory. Podróż upłynęła dobrze, tak dobrze że cała ekipa po spirytusowych witaminach „ się pospała”, i nawet na stacji Zakopane nie było chętnych do opuszczenia pociągu. Dopiero zdecydowana interwencja konduktora nas przekonała, a powinni w PKP się ucieszyć że zaadaptowaliśmy im zwykły wagon na wagon sypialny, których jak wiadomo był deficyt, a tu zero wdzięczności. Zakopane przywitało nas rześkim powietrzem, trzeba było się zakręcić za jakąś kwaterą, normalnie górale czekali na turystów wychodzących z pociągu, oferując im noclegi, ale w związku z naszym przedłużającym się snem okazało się że góral zbyt cierpliwy nie jest, bo na peronie nie było nikogo. 

- Dobra, chodźmy najpierw na Krupówki! 

Pomysł był dobry, a jak się później okazało doskonały, gdyż kilkaset metrów przed Krupówkami znaleźliśmy odpowiedniej klasy obiekt. 

- Ale zajebiste igloo! – krzyknął Cybul, który je wypatrzył. 

- Oooo, faktycznie. – przyznaliśmy mu rację. 

Obok igloo stał gospodarz, który wyglądał zwyczajnie, żaden tam Eskimos. 

- Gospodarzu, są u was jakieś wolne miejsca? 

- A są. 

- Ile się w takim iglu zmieści osób? 

- Eeee, to dla dzieci igloo, ale tu w domu mam normalne kwatery. 

Zwykła góralska chatka już chwilę po wejściu do niej wprawiła nas w zachwyt, a to za sprawą magicznej fototapety w jednym z pokoi , fototapety która wręcz prosiła się o to, żeby do niej wejść i spędzić trochę czasu w fototapetowym świecie. Staliśmy przez dłuższy czas wpatrując się w nią, okazując zadowolenie w sposób typowy dla Beavisa and Butt-heada, sympatycznych postaci z popularnego muzycznego kanału telewizyjnego. 

- No cóż, trzeba się symbolicznie przywitać z górami – zaproponował ktoś wyciągając rozrobiony spirytus, który miał wystarczająco dużo czasu aby się przegryźć. 

- Mocne – stwierdził gospodarz, którego specjalnie długo nie trzeba było namawiać. 

- No może i trochę mocne. 

- Ile ma, z 50 volt? 

- Noo, niech będzie że pięćdziesiąt. 

- A skąd wy jesteście? 

- Z Radomia. 

- Aaa, słyszałem, słyszałem – pokiwał głową z uznaniem.- No to miłego pobytu. 

Pokój z magiczną fototapetą niespecjalnie chciał nas wypuścić, wytworzył jakąś wyjątkową atmosferę, dobrze się w nim piło, póki jeszcze byliśmy na chodzie zrobiliśmy serię dość popieprzonych zdjęć. Udało się jednak wyrwać, Krupówki przywitały nas radośnie. Pośpiewaliśmy sobie przed wyjściem przy dobrej muzyce filmowej z filmu Słodko-gorzki, a z Sebą dodatkowo wprawiliśmy się w odpowiedni dla aury, biały śnieżny nastrój.  

A jak mawiają klasycy czarne na białym się sprawdza. No i jeszcze czerwona kobieta z czerwoną parasolką. No i pomarańcz na śniegu też się sprawdza. 

Było dobrze i wesoło. Młodzież na ulicy rozbawiona i bardzo bezpośrednia, bez cienia wstydu potrafiąca podejść i zaproponować: 

- Chcesz, to dam ci dupy. 

I nie przejmująca się, gdy usłyszy. 

-Sio – w odpowiedzi. 

- Co to kurwa było? 

Wędrówka po knajpach przeważnie osiąga taki punkt, w którym iść się dalej już nie chce, no bo po co, kiedy jest doskonale. Nie planowaliśmy podrywać żadnych dziewczyn, ja po negatywnych doświadczeniach ze związku nie planowałem podwójnie, jednak kiedy zobaczyłem siedzące samotnie urocze dziewczę, przyszedł mi do głowy pewien pomysł, może trochę szalony, a może nawet trochę wredny. Uznałem że szkoda otwierać ust i wdawać się w niepotrzebną rozmowę z przedstawicielką tego podłego, złośliwego i nielojalnego gatunku, więc przysiadłem się po prostu, bez słowa, spojrzałem na nią, również bez słowa. Patrzyła zdziwiona, też bez słowa. Pocałowałem ją, bez słowa, a kiedy poczułem że jest ze mną w podróży, bez słowa wstałem i odszedłem.  

Widok jej miny był naprawdę super, zresztą jej koleżanka która w międzyczasie wróciła skądś miała minę równie zdumioną. Podobnie zresztą nasza ekipa, a przynajmniej ci, którzy jeszcze w miarę kontaktowali. 

- Mysza, jesteś moim mistrzem – wygłosił Cybul. 

Uśmiechnąłem się tylko, fajnie było zostać mistrzem. 

Reszta dnia, podobnie jak kolejny dzień, a może nawet dwa lub trzy dni, upłynęła na pijaństwie, przyszedł jednak czas, aby zebrać siły i wybrać się na stok, aby skosztować narciarstwa. 

- No nie wiem, w życiu na nartach nie jeździłem – zauważyłem z mocnym brakiem entuzjazmu. 

- Prościzna. 

- Zakładasz narty i jedziesz. 

- To jeszcze myślę że dałbym radę, ale co ze skręcaniem, albo hamowaniem. 

Instruktorów nie brakowało, mogłem zatem liczyć na fachowe porady. 

- Balans ciałem jest ważny – doradził Cybul. 

- Czasami trzeba przykantować. 

- Jedziesz na krechę i chuj, niech się inni martwią. 

- Dobra. Z tym hamowaniem jeszcze raz powiedzcie – dopytywałem. 

Jeden z instruktorów zademonstrował. 

- O takie v robisz nartami, i samo się właściwie hamuje. 

- Prościzna. 

A więc decyzja zapadła, wypiliśmy jeszcze po kieliszeczku na wzmocnienie, i po drugim dla animuszu. 

- Dobra, tylko gdzie jedziemy na te narty? 

- Na Nosal najlepiej. 

- Nosal to spora górka. 

- Właśnie o to chodzi, żeby się dobrze rozpędzić. 

- No nie wiem, czy to dobry pomysł. 

- Dobrze będzie. 

- Zresztą obok są też mniejsze górki, dobre do tego żeby potrenować. 

- Mniejsze górki mogą być – powoli gubiłem opory. 

Zatem Nosal. Nazwa góry pochodziła od przypominających nos skał znajdujących się od północno-zachodniej strony. 

Nos cały w śniegu. I faktycznie taki był. Trzeba było jechać busem, bo to jednak spory kawałek od centrum Zakopanego. 

- Może zjemy coś zanim pojedziemy? 

- Dobra tam, później się zje. 

- Pod Nosalem jakieś budy będą pewnie, to coś przekąsimy. 

Kuba jako jedyny z nas miał własne narty, reszta narciarzy planowała wypożyczenie sprzętu na miejscu. Udało się namierzyć odpowiedni pojazd, Kuba zainstalował narty w przeznaczonej do ich przewozu tylnej części busa, a więc w drogę. Podróż nie była specjalnie długa, jednak wystarczająco długa aby stwierdzić że widoki za szybą były zachwycające. Dotarliśmy stosunkowo wcześnie, ludzi już było sporo, ale nie było tłoków, nie było też kolejek w wypożyczalniach sprzętu, bez trudu udało się wypożyczyć niezbędne zestawy narciarskie. Po założeniu butów i nart nie czułem się zbyt pewnie, ale cóż, do odważnych świat należy. 

- No to idziemy – zaproponował ktoś z naszej zwariowanej grupy. 

W tym momencie zwróciłem uwagę na to, że Kuba zrobił się czerwony. Chociaż nie, właściwie taki zielonkawy, z lekkim tylko odcieniem czerwonego. 

- O kurwa – wydobył z siebie. 

Po tym komunikacie stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że jednak zdecydowanie był blady, a nawet mocnoblady. Pewnie sraka – pomyślałem, uznając, że musi to być naprawdę nieprzyjemna sytuacja, szczególnie wtedy, gdy się jest w kombinezonie narciarskim, oraz pełnym oprzyrządowaniu, 

Tylko że z tym oprzyrządowaniem coś było nie tak. 

- Co tam Kubuś? – ktoś zapytał. 

- Zostawiłem narty w busie. 

- No to leć po nie! 

- Może jeszcze nie odjechał! 

Kuba poleciał. 

- O kurwa – słychać było z oddali. 

Jednak odjechał. Kuba spędził resztę dnia na poszukiwaniu busa który nas przywiózł , uczciwie pracując na uzyskanie odznaki tropiciela. 

- Nie ma co nart zabierać ze sobą na takie wyprawy – stwierdziła pozostała część grupy. 

- Szczególnie jak takie ładne można wypożyczyć na miejscu. 

- I do tego niedrogo. 

- No, jak tyle bud jest, to wiadomo, konkurencja. 

- A właśnie, skoro jesteśmy przy budach, to mieliśmy coś przekąsić. 

- Dobra, później zjemy, zresztą przecież kolację jedliśmy wczoraj. 

- Jedliśmy? 

Chwila zastanowienia. 

- Ja tam idę na stok – zawyrokował Łukasz Re. 

- O widzisz , dobry pomysł – zgodził się Jary. 

- Trzeba by coś spowodować – słusznie zauważył Seba. 

- No to idziemy – podsumował Cybul. 

Ja nic nie powiedziałem gdyż byłem zajęty, z całych sił próbowałem uruchomić narty, nie szło mi zbyt dobrze. 

- Jak to leciało z tym startowaniem? – zapytałem. 

Wszyscy popatrzyli na mnie jak na przybysza z jakiejś całkowicie płaskiej, niezaśnieżonej planety. 

- Noo, małymi kroczkami, powolutku, pomagaj sobie kijkami jakby co, no i dalej to już samo poleci – doradził jeden z moich znajomych instruktorów. 

Kolejka do wyciągu robiła się coraz dłuższa, odstaliśmy swoje, jednak zaistniał pewien zgrzyt, komisja antydopingowa pełniąca jednocześnie funkcję sprawdzających karnety nie wpuściła na stok Łukasza Re , podejrzewając go o zbyt wysoki poziom alkoholu we krwi, lub zbyt niski poziom krwi w alkoholu, już nie pamiętam. Łukasz Re nie protestował, pewnie dlatego że wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa utwierdziłoby komisję antydopingową w swoim podejrzeniu, a może nawet w przekonaniu. Łukasz Re postanowił zatem chwilę odpocząć i zebrać siły. 

Reszta ekipy się przedostała się, mi również się udało. Problemy zaczęły się gdy próbowałem chwycić wyciąg, bujnęło mną jakoś, straciłem równowagę i z całą mocą wpadłem na otaczające wyciąg ogrodzenie, rozwalając je w pięknym stylu. 

Komisja antydopingowa wnet przekwalifikowała się w komisję do spraw badania wypadków narciarskich, a że fachowcy to byli nie lada, od razu odkryli, że mają do czynienia z narciarzem początkującym. 

- Panie, idź pan potrenuj na płaskim! – zaproponowali. 

Poszedłem potrenować na płaskim, ciesząc się przy tym, że nie muszę naprawiać ogrodzenia. 

Tym zajęła się komisja remontowa, co bezzwłocznie wychwycił Łukasz Re, który wykorzystał jej nieuwagę i po chwili z zadowoleniem wjeżdżał wyciągiem. 

Na górze byli już pozostali. Cybul i Jary jeździli na nartach bardzo dobrze, Sebie również szło nieźle, do momentu w którym jednak stracił równowagę, co przypłacił kontuzją. 

- Obojczyk chyba rozwaliłem. – zakomunikował mi po nieudanym zjeździe, gdy trenowałem na płaskim. 

Trzeba przyznać że na płaskim szło mi całkiem nieźle. Tymczasem pierwszy zjazd zaliczył Łukasz Re, a styl przejazdu poddawał w wątpliwości ustalenia podejrzliwej komisji antydopingowej, był to zjazd niemal perfekcyjny. 

W końcu poczułem się na tyle pewnie, że podjąłem drugą próbę wjazdu wyciągiem. Tym razem poszło mi dużo lepiej, przynajmniej do momentu kiedy już prawie na górze trzeba wykonać manewr polegający na puszczeniu się wyciągu oraz jednoczesnym skręceniu. Wykonałem tylko połowę tego planu, polegającą na puszczeniu wyciągu, skręcić mi się nie udało, chyba jednak za mało trenowałem na płaskim. Efektem tego była sytuacja, że tym samym torem którym chwilę wcześniej wjeżdżałem na górę zacząłem tyłem zjeżdżać na dół, ku przerażeniu osób znajdujących się za mną. W następnych próbach komisja puszczała za mną już kilka miejsc pustych. 

Nastąpił w końcu moment pierwszego zjazdu. Przypominałem sobie w myślach wszystkie manewry, szczególnie hamowanie. Powinno być dobrze. Start. Faktycznie szło dobrze, nawet lekko skręciłem. Nie przeszkadzało mi to że jadę „na krechę”, z coraz większą prędkością, przecież to pierwszy zjazd, co tam. Po przejechaniu sporej części trasy zauważyłem centralnie na trajektorii mojego przejazdu mały, niepokojący punkt. Zbliżałem się do niego coraz bardziej , z zawrotną prędkością, a punkt wciąż pozostawał mały. Jak to szło z tym hamowaniem? – próbowałem sobie przypomnieć. Kurs był kolizyjny. Zdałem sobie sprawę, że było to  urocze, kilkuletnie dziecko. A dokładniej:  urocze, przerażone kilkuletnie dziecko.  

Kurde, chyba nie dam rady ominąć – przyszła myśl, a równolegle z nią druga : Kurde, nawet gdybym wiedział jak zahamować, to bym nie wyhamował, prędkość była zbyt duża. Jedyne wyjście – upadek kontrolowany.  

Upadek był, ale jednak niespecjalnie kontrolowany, w każdym razie obiektywni obserwatorzy stwierdzili później, że wyglądało to bardzo efektownie. Najważniejsze że nie staranowałem dzieciaka, czy wszystkie systemy w organizmie były sprawne za wcześnie oceniać, tuman śniegu jeszcze nie opadł, ale ten widok, podchodzącego, uroczego, przerażonego kilkuletniego dziecka, z leciuteńkim uśmieszkiem w kącikach ust i z dużo wyraźniejszą wdzięcznością był niezwykły. 

I te słowa, których nie zapomnę: 

- Dziękuję Panu, że Pan mnie nie przejechał. 

Wzruszenie. 

Po tych wszystkich emocjach cała ekipa zasłużyła na porcję wzmacniającego i rozgrzewającego grzańca, szukając źródełka w punktach gastronomicznych niespodzianka, natknąłem się na kumpla z technikum, świat jest jednak mały, lub mózg leniwy i nie chce mu się kreować nowych osób. 

- Siemanko! 

- Góra z górą się nie zejdą, czy jakoś tak, he he. 

- Co tu robisz? 

- Narciarstwo. Turystyka. A ty? 

- Aaa, sponsorka mi się trafiła, więc… 

- No tak, no tak. 

Robiło się coraz chłodniej, więc ten grzaniec byłby wskazany, niestety w żadnej budzie nie serwowali tego wspaniałego napoju. 

- No jak, wyraźnie czuję zapach grzańca – upierał się Cybul. 

- Ja tam nic nie czuję – nie pierwszy raz dopadła mnie znieczulica. 

- Ale to chyba z tamtej strony – Cybul również postanowił powalczyć o odznakę tropiciela. 

- No to idziemy sprawdzić. 

- Doraźnie możemy się rozgrzać tym – oczom moim ukazała się buteleczka rozrobionego spirytusu. 

- O widzisz, zaimponowała mi twoja zdolność przewidywania. 

Wzmocnieni ruszyliśmy tropem grzańca. Przeszliśmy spory kawałek, zapach stawał się coraz bardziej intensywny więc i ja go poczułem, jeszcze trochę i znów się nasilił. 

Znaleźliśmy się w miejscu , które z powodzeniem można by nazwać strefą silnych wiatrów, w efekcie czego zgubiliśmy trop jakim był zapach grzańca. To była jakaś  dziwna okolica, o czym świadczyło to że rosły w tym miejscu sosny czarne, a raczej nie powinny. Na jednej z nich siedział Puchacz. W oddali było widać sporych rozmiarów wywierzysko. 

Wichury powoli uspokajały się, a pomiędzy podmuchami, a może nawet za nimi, oczom naszym ukazał się zarys postaci. Postanowiliśmy podejść, a wiatry całkiem ucichły. 

Zapach grzańca powrócił ze zdwojoną mocą. Właścicielem zarysu postaci był gość w bardzo grubym futrze, z kapturem mocno zachodzącym na oczy. Siedział przy okazale rozpalonym ognisku, momentami wydawało się, że płomienie sięgają do gwiazd. 

- To wrogie terytorium – powiedział na powitanie, nie odwracając się nawet w naszą stronę. 

- Dlaczego, bardzo przyjemna okolica, może trochę za bardzo wieje momentami – odpowiedziałem. 

Odwrócił jednak głowę. 

- Mam na myśli całą planetę – doprecyzował. 

- No to przecież można się przenieść na inną planetę, na Marsa, Melmak, wszędzie, dokąd tylko dusza zapragnie. – wytłumaczył Cybul. 

Oczy nieznajomego wyraźnie ożywiły się. 

- Przenosiłeś się już? – zapytał. 

- Oczywiście, o tu mam nawet specjalną substancję która to ułatwia. – butelka była prawie pełna. 

- Aaa, o takie przenoszenie chodzi. No, trzeba było tak od razu, siadajcie przy ogniu, strudzeni wędrowcy. 

- W tym kociołku to chyba jakiś grzaniec?  

- Coś tego typu, do zjedzenia i wypicia jednocześnie, żeby zaoszczędzić trochę czasu, chociaż problemy z czasem to typowo ziemskie zagadnienie. 

- Pachnie super, i niezwykle intensywnie, właściwie to ten zapach nas tu ściągnął. 

- Poczęstujcie się. 

- I wzajemnie – proszę sobie sieknąć substancji do przenoszenia. 

- No to mamy prawdziwą wymianę energii. 

Wymiana energii nie trwała długo, człowiek w futrze wypił butelkę „ na raz”. 

- Mocna. 

- A grzaniec doskonały. 

- Wymiana energii to moje ulubione zajęcie. 

- Niestety wzięliśmy tylko jedną butelkę. 

- Ja nie o tym, bardziej chodzi o wymianę energetyczną, no , powiedzmy, między-przestrzenną, słyszeliście coś o tym? Taką transformację, przemianę. 

- Między-przestrzenną? 

- Tak. 

- Dajmy na to od baru do kibla? 

- Bardziej w wymiarze galaktycznym. 

- A to nie bardzo. 

- Wyobraźmy sobie, że w środku galaktyki jest miejsce,  w którym znajduje się główny mechanizm napędzany przez największą energię w galaktyce. 

Było to trudne do wyobrażenia sobie, gdy myślałem o tym czułem jak powstaje nowe miejsce w mojej głowie. 

- To ciekawe – podchwyciłem. 

- Wyobraźmy sobie  dalej, że jest tam też punkt zarządzania ludzkością. To tam trafia energetyczny wyciąg z człowieka, to tam przez sen lub w inny sposób trafiają zebrane dane. Gdy są one dostarczane osobiście, następuje wymiana, bo powrót nie jest taki prosty, a jednak równowaga musi zostać zachowana. Zachowana na tyle, na ile się da. 

Zamyśliliśmy się, a z nieba zaczął padać deszcz ze śniegiem. 

- Trzeba było nie pić na raz, wyszło spokojnie ponad 60%, no i przeniosło pana w jakieś dziwne okolice. 

Ognisko zaczęło przygasać. 

- Chodźmy stąd, pada coraz mocniej, i już dziś nie przestanie. 

- Dokąd. 

- Niedaleko stąd jest sympatyczna jaskinia. 

Popatrzyliśmy na siebie z Cybulem, przypomniała mi się kreskówka Jaskiniowcy i ten śmieszny smok, no i oczywiście urocza Wilma, zacząłem się śmiać w sposób niekontrolowany. Udzieliło się to pozostałym, zapytałem. 

- Nie chcielibyśmy przeszkadzać, na pewno Wilma nie będzie miała nic przeciwko temu? 

Śmiech. 

- Raczej nie. 

Przestaliśmy się śmiać, gdy po drugiej stronie przygasającego ogniska mignął jakiś cień, który po chwili powrócił i uformował się w jakąś pokraczną postać. 

- Odejdź! – ostrym głosem rzekł kierownik ogniska. 

Cień rozmył się. 

- Co to było? 

- Widzicie, energia o której wam mówiłem, przybiera różne formy, i nie wszystkim formom zależy na sprawnym funkcjonowaniu mechanizmu, to co nam się objawiło nie ma wstępu do Centrali, a bardzo chciałoby mieć, dlatego szuka sposobu, szuka takich, którzy mają tam wstęp. 

- Jakiej Centrali? 

- No tam, gdzie znajduje się główny mechanizm. 

- Ma Pan wstęp do Centrali? 

- Nie tylko ja. 

Deszcz już mocno zacinał. 

- Zresztą to nic niezwykłego – kontynuował– sporo osób ma dostęp , niektórzy na zaproszenie do współpracy, niektórzy tylko aby zgrać jakieś ważne dane, a czasami jest to zwyczajna podróż w jedną stronę, zgodnie z przeznaczeniem, w sporadycznych przypadkach można z niej wrócić, przeważnie jednak następuje dezintegracja. 

- Czy ma to związek ze śmiercią? 

- Nie w ziemsko-ludzkim wyobrażeniu. Pole elektromagnetyczne człowieka uwolnione tuż po śmierci ma naprawdę sporo możliwości , aby znaleźć sobie nowe zajęcie. Tu, na miejscu. Może oddziaływać z nowymi bytami, zintegrować się z czymś nowym, pozwiedzać różne ciekawe okolice, no i jest też opcja dla leniuchów oraz dla zniesmaczonych urokami tego świata. Może być też tak, że część zostanie na miejscu, a część wyruszy w podróż. Możliwości jest naprawdę sporo, nie mają racji ci którzy mówią: bio-robot zrobił swoje, bio-robot może odejść. 

- Tu, na miejscu? Czyli pod Nosalem to się wszystko rozgrywa? 

- Miałem na myśli Ziemię. 

- Przecież to wrogie terytorium. 

- Tak, dlatego tak trudno znaleźć na nią sposób. Nie lubi być kontrolowana, taki typ. A musi być kontrolowana, bo to bardzo ważny element napędu jakim jest układ słoneczny, napędu ważnego dla całego mechanizmu. Wszystko musi się grawitacyjnie spinać. Chodźmy bo nas zaleje całkiem. 

- Faktycznie, trochę się rozpadało. 

- W Centrali są wszystkie Żywioły, wszystko tam się łączy, splata, energia Centrali może przybierać różne, czasami nawet dziwne formy, najbardziej zrozumiałe w danym momencie przez odbiorcę. 

- Sporo wiesz góralu. 

- Cokolwiek wiem. 

Zbliżaliśmy się do jaskini. 

- Naprawdę byłeś w Centrali góralu? A jeśli tak to po co? – drążył Cybul. 

- Za dużo byś chciał wiedzieć. 

- Ale znasz przejście? 

- Są różne przejścia. 

- Nie możesz powiedzieć? 

- Można się zabrać z Żywiołami na przykład. 

Zatrzymaliśmy się przed wąskim wejściem do jaskini. 

- Jak się o tym wszystkim dowiedziałeś? 

- Być może kiedyś poprosili mnie o pomoc i zaprosili do siebie, być może w pewnym momencie wkurwiłem ich aż tak bardzo, że poprosili abym się jednak zawijał, powróciłem więc w nowej formie. Być może dostałem też zadanie, aby znaleźć kogoś normalnego na moje miejsce. 

- Kurwa, grzaniec został przy ognisku – Cybul odwrócił się nagle i pobiegł niosąc akcję ratunkową. 

- Jednak ciężko teraz o normalnych ludzi – żalił się góral – zawsze gdy już myślę że spotkałem kogoś odpowiedniego, to coś musi być nie tak. 

- Nie przejmujcie się góralu, kiedyś się uda. 

Cybul wrócił z kociołkiem. 

- Trochę napadało, ale wciąż dobre, a co to za przyprawy? 

- A takie tam góralskie sekrety. 

- Gwiezdny pył? 

- Gwiezdny pył mi się skończył. 

Miejsce do którego się udaliśmy nawet nazwę miało ciekawą, Dziura w Nosalu - Jaskinia była pozioma, a jej długość wynosiła 12 kroków, na końcu znajdowała się ledwo widoczna szczelina. Ściany były wilgotne, brak na nich widocznej roślinności. 

W środku było dość jasno, mimo że nie było wewnętrznego oświetlenia, skąpe światło wpadało jedynie przez otwór wejściowy. 

- Siadajcie – zaproponował gospodarz wskazując kamienne siedziska – dla gości mam tu specjalną buteleczkę, dosyć długo czekała, ale się doczekała. 

- Co to? 

- Taki, jakby bimberek, powinno wam smakować. 

Nie odmówiliśmy. 

- Spokojnie ponad 60% ma – pokiwał głową z uznaniem Cybul. 

- To możliwe. 

- I co, na co dzień w tej jaskini pomieszkujesz góralu? Nie widzę nigdzie łóżka. 

- To jaskinia gościnna, na co dzień zamieszkują w niej niedźwiedzie, ja się często przemieszczam. 

- Niełatwa jest robota head-huntera. 

- Dorabiam też sobie jako stróż. 

- Znałem jednego stróża, życie miał bardzo stróżowate, i tylko gdy czasem wypił, to bratał się ze światem – powiedziałem wypijając swoją porcję bimbru. Dość szybko zacząłem odczuwać typowo bimbrowe objawy, czyli słabo działające nogi. 

- No a jak jest w tej Centrali? – dociekał Cybul. 

- Chcesz iść teraz i sprawdzić? – zapytał, a szczelina znajdująca się na końcu jaskini rozbłysnęła delikatnym, wielobarwnym światłem. 

- Teraz? 

- Tak. Myślę że będziesz tam mile widziany. 

-Tak? 

- Tak.  

- Skąd to przekonanie? 

- Masz nosa. Mało kto wyczułby ten zapach grzańca i trafił do ogniska. To znak. 

Cybul zamyślił się i odrzekł. 

- Gdyby to była mądra energia, to by Cię góralu nie wyrzucali. Z amatorami nie pracuję. 

Góral uśmiechnął się, wstał i udał się w głąb jaskini, wracając z kolejną butelką bimbru rzucił w kierunku przygasającej szczeliny głośne i donośne: 

- Próbowałem.  

Już po pierwszej butelce poczułem, że większość systemów, nie tylko nogi, przestaje mi działać, zasypiając usłyszałem jeszcze: 

- Widzisz, może i amatorzy, ale mają naprawdę dobrze rozbudowaną sieć połączeń, a właściwie mostów z innymi galaktykami, i to na dodatek… 

- Włókna łączące galaktyki . Takie pomosty. 

Odpłynąłem. I jeszcze jakoś przez sen przedostał się strzępek słów stróża: 

- ..Wcale nie czuję się taki mocny… 

Nie pamiętam w jaki sposób znalazłem się na kwaterze. Obudziłem się w kiepskiej formie, dużo gorzej jednak było z Kubą, który cały poprzedni dzień szukał nart, udało mu się, ale kosztowało go to sporo energii, za to Cybul był w formie wyśmienitej, był już na nogach, jednak zachowywał się trochę nie w swoim stylu – przygotowywał posiłek. 

- Pierdolniemy jajeczniczkę – oznajmił. 

Śniadanie idealne, popite jak trzeba. 

- Nawet gdybyś tylko jedną nartę odszukał, to już by było nieźle. 

- Górale uczciwi. 

- Tu nikt się nie dziwi. 

- Ale koncentracja Kubuś do poprawy. 

- I pamięć. 

- Na pamięć dobre są te takie, no…, kurcze, no te.. zapomniałem. 

Tego dnia wróciliśmy do swoich normalnych aktywności. 

Do knajpy Zig – Zag zawędrowaliśmy trochę przypadkiem, rozejrzeliśmy się i właściwie to już mieliśmy wychodzić, gdy do naszych wspólnych uszu dobiegły jakieś odgłosy, jakby  z podziemi, krótka akcja zwiadowcza wykazała że lokal ma również niższy poziom, który jest na dużo wyższym poziomie niż to co zastaliśmy na powierzchni planety. Muzyka z Pulp Fiction, ludzie tańczący na stołach, wyrozumiała obsługa, mieliśmy ze sobą browary więc mogliby mieć jakieś obiekcje, jednak obawy były nieuzasadnione. 

- Możemy dopić swoje browary? 

- A pijcie sobie. 

Wyrozumiała obsługa przeważnie może liczyć na wyrozumiałość ze strony klientów, tak jak wtedy gdy barmani „popadali” ze zmęczenia czy tam z innego powodu, i każdy sam sobie nalewał , płacił do kasy i wydawał resztę. Wtedy dział się prawdziwy rock ‘n’ roll. 

Wracając trzeba było uzupełnić zapasy, po przywiezionym spirytusie już nie było śladu, Cybul udał się do sklepu, który jednak niefortunnie okazał się sklepem z pamiątkami, zanim jednak się zorientował odruchowo zapytał po swojemu: 

- Dzień dobry, jaki jest u Państwa asortyment win? 

- Jakich win, to porządny sklep! 

- Poszły wszystkie? To może chociaż parę piwek, i jakąś wódeczkę poproszę. 

- Niech pan idzie do monopolowego!! – wydarła się sprzedawczyni. 

Na ten krzyk z zaplecza wyszła starsza babinka, która kilkaset lat temu musiała być piękną góraleczką, a oczy wciąż miała młode, z iskierkami. 

- Chwilecke, chwilecke – rzekła dźwięcznym głosem. 

Podeszła do Cybula, przyjrzała mu się, obeszła go dookoła raz, drugi, trzeci, podumała trochę i poszła z powrotem na zaplecze mówiąc. 

- Pocekaj chwilecke. 

Gdy minęła chwilecka wróciła, trzymając w prawej ręce butelecke. 

- Kiedy w ubiegłym roku, podczas wizyty w Zakopanem, Jan Paweł II odwiedził nas, na pożegnanie zostawił buteleckę, mówiąc, że może tu się kiedyś pojawić taki jeden czarniawy, co się będzie uśmiechoł jak głupek, o tak jak ten, pamiętasz Zosieńko? 

- Faktycnie. 

- I mówił, ze będzie bardzo spragniony, i koniecnie będzie chciał kupić butelcyne. 

- Faktycnie. 

- No i mówił, żeby wtedy mu dać. 

Zosieńka zarumieniła się. 

- Na zdrowie – powiedziała babinka, wręczając butelkę. 

Cybul był zaskoczony, uważnie się przyjrzał buteleczce, po czym uśmiech jeszcze mu się poprawił. 

- Dziękuję. Cieszy się każda ma kiszka na widok nalewki z mniszka. 

Gdy wyszedł przywitaliśmy go jak nieugiętego zdobywcę. 

- Ten to zawsze jakąś flachę skołuje. 

W międzyczasie oddaliłem się od grupy co natychmiast wykorzystała małomówna dziewczyna, którą niedawno spotkałem w jednej z knajp. 

- Cześć – zagadała. 

Tym razem porozmawialiśmy. Była też jej koleżanka. Sroczki z Garwolina. Wymieniliśmy się kontaktami, co sprawiło że za jakiś czas otrzymałem pocztą wesolutką walentynkę. Bo przecież walentynkowe karty można przesyłać nie tylko tym, których się kocha, ale również tym, których się bardzo lubi i z którymi ma się miłe wspomnienia. 

Zakopane ugościło nas przepięknie. To był wspaniały wyjazd. 

I to nic że zabrakło czasu, aby pomieszkać w iglu. 


Rozdział 13 

W naturze mamy ciągły ruch, prędkość obrotu Ziemi jest niewielka w porównaniu z prędkością przemieszczania się układu słonecznego, Księżyc zakompleksiony w tym temacie wypada bladziutko, w ogóle relacje między Księżycem a Słońcem są niejasne, mają swoje tajemnice które ukrywają przed Ziemią, jednak gdy wszyscy razem się spotkają zgodnie muszą przyznać:- „ Galaktyka to dopiero zapierdala”. 

Również ja musiałem zapierdalać na trzy zmiany, praca w nocy sprawiała że niekiedy czułem się jak nietoperz, jednak mimo tego czasami udawało się odszukać w organizmie dodatkowe pokłady energii, potrzebne do tego aby nie tracić kontaktu z ludźmi. 

Wróciliśmy do siebie z Anetą. To był ten czas, kiedy życie na chwilę nabiera barw. Czekaliśmy na lepsze dni, nie mogliśmy zatem wiedzieć, że jesteśmy szczęśliwi. Momentami było beztrosko, tak jak na imprezie u Seby na osiedlu Południe. Zapowiadało się kulturalnie, wszak byliśmy z dziewczynami, ja z Anetą, Cybul z Anetą, Jary z Kasią, u Seby chyba stanowisko było zaskakująco nieobsadzone. Oczywiście całkiem normalnie nie mogło być na imprezie, i gdy wkradło się zmęczenie, okazało się że u Seby jest niewystarczająca ilość miejsc noclegowych, zanim ktokolwiek zdążył coś zaproponować Seba udał się do jednego z sąsiadów, zwracając się z pytaniem. 

- Przepraszam, czy ma Pan pożyczyć wersalkę? 

Pożyczył. I to nic że był środek nocy, że ten sam sąsiad nieco wcześniej miał pretensje o nadmierny hałas. Widok kolegów wnoszących wersalkę utwierdził mnie w przekonaniu, że w Radomiu tkwią nieodkryte, przeogromne pokłady życzliwości, tylko trzeba umieć do nich dotrzeć i je wydobyć. 

Sporo czasu spędzaliśmy też w kultowej knajpie „ u Alberta”. Myślę że od samego początku istnienia była ona kultowa, nie tylko za sprawą niezwykłego klimatu, muzyki, ale przede wszystkim ludzi, którzy tam się spotykali. 

Często „Albert” był ostatnim przystankiem radomskich wędrówek, ale zdarzało się też tam dzień rozpoczynać. W tym miejscu nawet Depeche Mode mi pasowało, tak jak wtedy gdy leciało  ich „it`s no good”, świetny zresztą kawałek.  

It`s understood. Don`t say you`re happy. Out there without me. I know you can`t be. Cause it`s no good. 

Siedzieliśmy z Cybulem przy piwku, i wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku. 

- Zdrowie naszych Anet – zaproponowałem toast. 

- Żeby się dobrze zajmowały naszymi kutasami. 

Przyszedł jeden ze stałych bywalców, uśmiechnięty, jakby odmieniony. 

- Poznałem super dziewczynę – pochwalił się na powitanie. 

Wyciągnął zdjęcie. 

- To ona? 

- Nie, to tylko zdjęcie. 

Ruszyliśmy w piwną podróż po mieście. 

Cybul niebawem planował wyjechać do Italii, gdzie trafiło mu się zlecenie, na niezbyt długi okres ale dobrze płatne, więc spokojnie mógł się trochę odpieniężyć. 

Gdzieś między knajpami , a może już w którejś knajpie dobiegła nas ciekawa rozmowa rozemocjonowanych dziewcząt, które miały wpleciony w warkocze oczywisty żal do świata, że istnieje takie coś jak wakacje, cóż za strata czasu, ale przynajmniej mogły pójść do tego miłego baru: 

- Od czasów Arystotelesa panowało przekonanie, że naturalnym stanem ciała jest spoczynek. – powiedziała pierwsza. 

Momentalnie myśli udały się w kierunku zagadnień związanych ze spoczynkiem, ktoś w rogu sali nawet zaczął chrapać. 

- Zgodnie z pierwsza zasadą dynamiki Newtona, jeżeli na ciało nie działa żadna siła lub działające siły się równoważą, to porusza się ono ruchem jednostajnym prostoliniowym lub pozostaje w spoczynku. – kontynuowała druga. 

- No tak, ruch jest zjawiskiem względnym i ciało w spoczynku względem jednego inercjalnego układu odniesienia porusza się względem innego. Mówimy o ruchu bezwładnym, a sama zasada nazywana też jest zasadą bezwładności. 

- Innym przykładem wiecznego ruchu jest naładowana cząstka poruszająca się prostopadle do kierunku jednorodnego pola magnetycznego. Siła Lorentza pełni tutaj rolę siły dośrodkowej. 

Rozmowa stawała się coraz bardziej interesująca, jednak zamiast przysłuchiwać się dalej postawiliśmy na spoczynek. 

Minęło trochę czasu. 

Cybul wrócił z Italii nawet szybciej niż planował, co zakomunikował w krótkiej rozmowie telefonicznej. 

- Jestem. 

Było już późne lato, a może nawet wczesna jesień. 

Postanowiliśmy spotkać się z marszu, w szerszym gronie. Miałem akurat w pracy drugą zmianę, ale dzień był jakiś nietypowo spokojny, więc udało mi się zerwać wcześniej. Umówiliśmy się u mnie w firmie, gdzie miałem zaparkowany wysokiej klasy pojazd typu Fiat 126p , rocznik 1988. Pierwotnie miałem go zostawić na parkingu w pracy, gdyż coś tam wypiliśmy do drugozmianowego grilla, ale okazało się że jeden z kolegów – Michał, ma prawo jazdy, a jako że jest osobą niepijącą to mógł czynić honory oficjalnego kierowcy naszego zespołu. Postanowiliśmy że skoczymy do Korycisk. Koledzy przybyli bardziej niż punktualnie, dodatkowo w liczbie przekraczającej na pierwszy rzut oka możliwości nawet najbardziej pojemnego Fiata 126 p. 

- No nie wiem czy się pomieścimy? 

- Pomieścimy się. 

- Dobra, macie kluczyki, spróbujcie się przymierzyć, ja jeszcze coś muszę skończyć, ale zaraz będę z powrotem. 

Kluczyki przejął Cybul, i zanim ktokolwiek zdążył wsiąść, odpalił samochód i gdzieś sobie pojechał. Trzeba wspomnieć że Babcia Cybula również miała Fiata 126 p. którym czasami Cybul jeździł, i po prostu bardzo lubił te niezwykłe samochody, więc prawdopodobnie dlatego nabrał ochoty na krótką przejażdżkę, minus był taki że nie zamknął drzwi w aucie i cofając zaczepił nimi Kubę, co spowodowało uszkodzenie zawiasów drzwi i ich opadnięcie, ale jakoś udało się je zamknąć, Kuba niewzruszony skomentował całą sytuację krótkim: 

- Ja pierdolę! 

Wyszedłem z pracy. Zapaliliśmy papierosy. Czekamy. Nic. 

- Kurwa, gdzie on pojechał? 

- Noo, gdzieś tam. 

Wrócił. 

- Dobry maluch! 

Jakoś się zapakowaliśmy, chociaż nie było łatwo, dość ciasno to określenie bardzo łagodne. Po zakupach w monopolowym sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej. 

- Tylko musimy do mnie na chatę skoczyć na chwilę po prawo jazdy, bo nie mam przy sobie – zakomunikował Michał. 

- No dobra. 

- To masz już prowadź, wczuwaj się powoli. 

Michał nie musiał się wczuwać, jeździł ostro i pewnie, być może tak dociążony Maluch dawał nowe możliwości pod względem aerodynamiki i przyczepności. Nieopodal ulicy Traugutta gdzie mieszkał Michał natknęliśmy się na policyjny radiowóz, brak prawa jazdy przy sobie oraz zbyt duża liczba pasażerów mogły spowodować kłopoty, Michał przyspieszył, było już niedaleko, już widać bramę, skręt w lewo, i prawie na pełnej prędkości udało się wjechać i co najważniejsze zmieścić, no bo jednak brama była dość wąska. 

Wysiedliśmy z samochodu aby rozprostować kości, chwilę później na sygnale wjechał na podwórko policyjny radiowóz, o którym już zdążyliśmy zapomnieć. Zaskoczenie. 

- Dokumenty samochodu! 

- Proszę. 

Tym razem zaskoczenie z drugiej strony. 

- No to po co uciekacie? Myśleliśmy że kradziony. 

- Jak uciekamy, ja tu mieszkam. 

Widać było rozczarowanie na policyjnych twarzach, ale skoro już „podjęli czynności”, było pewne że tak łatwo nie odpuszczą. Metodą wzrokową ustalili dużą ilość alkoholu w pojeździe, z pewnym trudem określili ilość osób obok samochodu, więc kontynuowali czynności. 

- A ilu was tam weszło do tego Malucha? 

- Gdzie? 

-No, do malucha. 

- Przecież tam nikogo nie ma. 

Pojechali. Odczekaliśmy chwilę i też pojechaliśmy. 

W Koryciskach wszystko było po staremu, poczciwe twarze miejscowych, grabie oparte o mur i leżący obok nich ich właściciel. 

- Ale się zmasakrował murgrabia. 

- Nie ma się co dziwić, tu grawitacja jakaś silniejsza jest i ziemia go wezwała. 

I faktycznie nie trzeba było dużo czasu abyśmy wprawili się w dość podobny stan. Ktoś wpadł na pomysł aby rozpalić ognisko. 

- Dawaj Mysza skoczymy po ziemniaczki na pole – zaproponował Cybul – drogę mamy przetestowaną. 

- No tak, ale te ziemniaki znikają później w ognisku, więc nie wiem. 

Poszliśmy jednak. Było już ciemno, no i dość chłodno. W oddali na polu dostrzegliśmy jakieś błyski latarek. 

- Może to te Graniczniki ? 

- Prędzej jakiś Murgrabia wraca nawalony do chałupy. 

Światła przestały świecić. 

- Jak tam Twoja Aneta? – zapytał mój Przyjaciel. 

- Pojechała z koleżanką pomieszkać do Warszawy, chuj wie do kogo, chuj wie po co. 

A jednak te latarki wciąż migotały, tylko jakby trochę dalej. 

- A jak tam Twoja Aneta? – zapytałem mojego Przyjaciela. 

- Też pojechała, z tym że dalej, do Italii. 

- Tam dokąd Ty jeździsz? 

- Nie, nie tam.  

Wypiliśmy to co zabraliśmy na drogę. 

- Nie jest lekko i przyjemnie. 

- Nie jest. 

Zebraliśmy trochę ziemniaków, był to czas wykopków więc wszystko się zgadzało, powinien nam przysługiwać dodatek za pracę w nocy, ale nawet u mnie w robocie takich cudów nie było, Radom nie rozpieszczał, ale serki z Rolmleczu dobre, prawdopodobnie najlepsze w okolicy. 

Wracając, na łące zapaliliśmy po papierosie. Chwilę potem, gdy już odpaliliśmy, błysnęło coś na niebie, za chmurą, zupełnie jakby jakiś zachmurnik również zapalniczką próbował coś odpalić. 

- Widziałeś? – zapytałem – burza będzie chyba. 

- Zobacz lepiej tam! – odpowiedział Cybul. 

W innej części nieba działy się rzeczy niebywałe. Tańczące gwiazdy, które wykonywały przedziwne ewolucje, nieregularne , raz szybsze raz wolniejsze ruchy, jakieś zygzaki, świecąc raz mocniej, raz słabiej, z każdym cyklem coraz jaśniej. Paradoksalnie przestrzeń dookoła nas stała się całkowicie ciemna, jakbyśmy zostali odcięci od świata. Nawet nie było widać Malucha, który był przecież zaparkowany bardzo niedaleko, z ledwością można było dostrzec zielone kępki traw na ziemi. 

- Łał. 

- Tam to się dopiero bawią. 

Później znowu rozbłyski za chmurami, 21 praktycznie jeden za drugim, chwila przerwy i 22 rozbłyski jeden po drugim, znów chwila przerwy i 23, chwila przerwy i 24. Dłuższa przerwa. 

- O kurwa. 

- No. 

I całe przedstawienie od nowa, od 21 do 24, tylko inny kolor rozbłysków, i innego koloru zrobiło się niebo. W pewnym momencie zwróciłem uwagę, że towarzyszą temu dobiegające jakby z wnętrza wszechświata światła szperaczy, które próbowały uchwycić rozbłyskające coś. I dalej zabawa. Zaczęło mi się kręcić w głowie od tych rozbłysków, w nieznany dotąd sposób, ruchy miałem spowolnione, reakcje spowolnione, straciłem Cybula z pola widzenia. 

To wielobarwne przedstawienie kojarzyło mi się ze starodawną balią z magiczną wodą do wykrywania chorób, która barwi na różne kolory, w zależności od rodzaju choroby osoby kąpiącej się, tylko w tym przypadku jakby ktoś miał dużo chorób, i woda, czy w tym przypadku przestrzeń nieba, nie mogła się zdecydować. Albo do balii wskoczyło zbyt dużo bytów, stąd ciągłe zmiany kolorów. A najbardziej prawdopodobne, że to jakieś zjawisko, którego człowiek nie jest w stanie zrozumieć, tak jak dżdżownica nie jest w stanie zrozumieć mowy ryb, mimo że często ma możliwość poznać aparat rybiej mowy dość dokładnie, w czasie gdy jest połykana. 

Potknąłem się o ogromny kamień. Upadłem. Gdy wstałem Cybul stał obok. Coś mnie jednak zaniepokoiło. Przyjrzałem się i stwierdziłem że nie ma czapeczki. Od razu przypomniał mi się agent Cooper z serialu Miasteczko Twin Peaks, który do czarnej chaty wszedł w płaszczu, a wyszedł już bez płaszcza. 

- Mamy jeszcze jakieś browary? – zapytał. 

Słowa te mnie uspokoiły, uznałem że wszystko jest z Cybulem w porządku, po chwili dostrzegłem też jego dżokejkę przewieszoną przez szlufkę spodni. 

Niebo się uspokoiło. 

Pomyślałem wtedy, że o wiele prostsze jest życie w pytaniu, bez poszukiwań odpowiedzi. 

Tylko co wtedy, gdy odpowiedzi chcą zostać odnalezione? Co wtedy, gdy się upierają?

CDN.

Zapraszam na mój fanpejdż

https://www.facebook.com/profile.php?id=100068284367721

  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Ultranowoczesna, bardzo pojemna tzw. globalnymi znaczeniami, przemyśleniami - i odniesieniami -

bo czas, kiedy się gniło w dolinie nikomu nie znanej Issy, daaaaaaaawno się już prześnił,

i nareszcie jako cywilizowani Europejczycy możemy spojrzeć tak, jak od zawsze jako wolny /tylko duchem/ naród tego pragnęliśmy,

czyli

- S Z E R Z E J -

tak, żeby w naszym polu widzenia dostrzegać dnia każdego nawet problemy /okupowanych przez dzikich białych/ Indian Nawahów, Seminoli, Pueblo czy innych jeszcze Czarnych Stóp/Komanczów,

a tam taka rozpierducha, i ich Ruch /uciskanych/ Kobiet

w jeszcze lepszej Kosmicznej Dziurze!!

Czym dla nas-globalnych mieszkańców Globalnej Wioski-Matki Ziemi jest wolność?

Taka wolność, że możesz już dzisiaj polecieć do Bachmutu, do zasypanych przez ostatnie trzęsienie ziemi miast Turcji

i do Aleppo


??!
avatar
Napisałam

Ultranowoczesna PROZA itd.

ale diabeł ogonem to gdzieś zamiótł ;(

.........................

Cudowny jest ten humorystyczny, satyryczno-sarkastyczny kąt widzenia, optyka sardonicznego nad całym tym naszym ziemskim łez padołem olimpijskiego śmiechu,

gdyż inaczej już wszędzie ni oddychać, ni żyć się po prostu dzisiaj NIE DA.

Ani szkoły,
Ni kościoły
Nie uczynią
Z nas anioły ;(
© 2010-2016 by Creative Media