Go to commentsRozdział drugi
Text 1 of 13 from volume: Taka karma
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2023-05-16
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views449

Czarne volvo niechlujnie zaparkowało nieopodal dwupiętrowej wilii, w jednej z zamożniejszych dzielnic Seattle. Wysiadł z niego wysoki szatyn wyglądający równie nieporządnie, co jego nieumyty samochód, którego karoserię zdobiła głęboka, pięćdziesięcio centymetrowa rysa w okolicy drzwi od strony pasażera. Mężczyzna niedbale wygładził rękoma pomiętą, czarną koszulę po czym przeczesał włosy niestarannie sklejone żelem i leniwie udał się w kierunku posiadłości. 

Do domu prowadziła wąska, asfaltowa dróżka. Po obu jej stronach rozciągał się krótko przystrzyżony trawnik, ozdobiony starannie przyciętymi, kolorowymi krzewami, a w porze letniej również malowniczą mieszanką najrozmaitszych kwiatów począwszy od tradycyjnych stokrotek, po ekstrawaganckie magnolie i oleandry. Dom przypominał mały zamek, zbudowany w ciężkim, romańskim stylu. Tworzyły go połączone ze sobą proste, kamienne bryły o surowym i majestatycznym charakterze. Grube mury okrywał szary, wielospadowy dach, z pod którego wyglądały – nie współgrające z całością, choć zapierające dech w piersiach duże i przestronne okna. 

Nim zadzwonił do drzwi wziął głęboki oddech i jeszcze raz spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do dziesiątej wieczorem. Celowo się spóźnił. Przyjęcie z okazji urodzin młodszego kuzyna Steviego zaczęło się ponad godzinę temu, a on miał nadzieję, że nie potrwa już dłużej niż drugie tyle. Jako, że był sobotni wieczór, nie miał w zanadrzu zbyt wielu wymówek, które tłumaczyłyby jego karygodne spóźnienie, lecz miał nadzieję na to, że rodzina uwierzy w rzekome „zobowiązania zawodowe” których musiał się podjąć akurat dziś. 

W końcu przyłożył dłoń do dzwonka przypominającego włącznik światła i w domu rozeszła się harmonijna melodia. Chwilę później na powitanie wyszedł mu jego wujek, a zarazem gospodarz – Peter. 

- Lepiej późno niż wcale... – skomentował krótko, nieznacznie się uśmiechając. Uważnie przyjrzał się jego twarzy. To w jakim stanie znajdował się jego bratanek zaskoczyło go, lecz nie zdobył się na komentarz. – Wchodź.. – Nakazał przesunąwszy się w drzwiach. Matthew wszedł do holu odruchowo rozglądając się dookoła. Z tej odległości doskonale widział salon pełen gości. W całym domu donośnym echem roznosił się dźwięk rozmów i salwy śmiechu. Wszyscy zdawali się być w wyborowych nastrojach. Nie miał wyjścia, musiał improwizować. Jak by nie było, wystarczającym brakiem taktu okazało się spóźnienie – na domiar tego, nie mógł zepsuć przyjęcia swoim złym humorem. 

- Wybacz....musiałem zostać dłużej w pracy...dziś był straszny dzień... – skłamał, symulując głębokie ubolewanie. Matthew pracował w firmie zajmującej się sprzedażą akcesoriów samochodowych. Był magazynierem. Jego codzienne zadanie polegało na pakowaniu towaru do wysyłki. Pracował tam głównie weekendami oraz w wolne popołudnia, gdyż ponadto był studentem drugiego roku finansów i rachunkowości, co kompletnie uniemożliwiało mu podjęcie zatrudnienia na pełen etat. 

- W porządku...nie mnie masz się tłumaczyć – odrzekł Peter żartobliwym tonem – twój prezent jest w kuchni – dodał, wskazując dłonią na otwarte drzwi po lewej stronie od wejścia, choć zapewne uczynił to w nawyku, gdyż młody Patterson znał ten dom jak własną kieszeń. Po tych słowach Peter udał się do salonu, a Matthew ruszył we wcześniej wskazane miejsce. Chociaż w kuchni nie było nikogo, panował tam straszny chaos. Wszędzie walały się zużyte talerze, kieliszki i szklanki oraz całe mnóstwo pater z niedojedzonymi jak i zupełnie świeżymi przekąskami, które zapewne wystawiono by za chwilę podać gościom. Oprócz tego była też cała masa kartonów z sokiem, kilka butelek wina, whiskey i wódki. Uśmiechnął się na ten widok, będąc w pełni przekonanym, że za ten bałagan przynajmniej częściowo odpowiada Amanda Patterson – żona Petera. Zawsze lubiła wystawne przyjęcia z dużą ilością kalorycznego jedzenia i alkoholu, nawet jeśli miała zjawić się tylko garstka osób – czyli, dokładnie jak w tym wypadku. Gdzieś pomiędzy chipsami, a kilkoma talerzami z kawałkami niedojedzonego ciasta, które poustawiane jeden na drugim tworzyły niestabilną wieżę, odnalazł pomarańczowo-niebieską torebkę z prezentem, który przygotował dla kuzyna. W tej chwili odetchnął z ulgą, na myśl że zdecydował się przynieść go tutaj już kilka dni temu, gdyż nigdy nie ręczył za swoją pamięć, a już na pewno nie w świetle wczorajszych wydarzeń. Czym prędzej chwycił upominek do rąk i udał się do pokoju gościnnego. 

To, co zastał na miejscu nie wywarło na nim specjalnego wrażenia. Dokładanie tak jak się spodziewał, obecni byli tylko najbliżsi członkowie rodziny Steave`a. W tłumie gości od razu dostrzegł ojca w towarzystwie dziewczyny, a w zasadzie już przyszłej żony – Elizabeth. Oprócz nich widział też starszego brata – Ethana wraz narzeczoną Megan i gosposię Margaret, która już od kilku dobrych lat była pełnoprawnym członkiem ich rodziny. Poza nimi byli, rzecz jasna – rodzice młodego solenizanta, jego siostra; osiemnastoletnia Natalie, oraz siostra jego matki wraz z mężem i kilkunastoletnim synem i córką mniej więcej w podobnym wieku – ich jednak Matthew nigdy nie miał okazji poznać. Nie czekając dłużej wszedł w stosunkowo niewielki tłum gości wypatrując najmłodszego z grona Pattersonów. 

- Matt! Myślałem, że już nie przyjdziesz! – już chwilę później w pokoju dało się słyszeć rozentuzjazmowany krzyk chłopca. Steve był czternastolatkiem o pogodnym usposobieniu i wielkim sercu. Chociaż bardzo rwał się do powitania ze swoim ulubionym kuzynem, brak władzy w nogach nie pozwalał mu wstać z elektrycznego wózka, który był nierozłącznym elementem jego codzienności od prawie trzech lat. W wieku jedenastu lat chłopak uległ poważnemu wypadkowi spowodowanemu przez pijanego kierowcę i od tamtej pory podjęto, co najmniej kilkanaście ciężkich i skomplikowanych prób przywrócenia jego sprawności fizycznej, niestety bezskutecznie. Do tego czasu chłopiec pogodził się ze swoją ułomnością, każdego dnia zarażając wszystkich nieskończonym entuzjazmem i chęcią życia. 

Matthew kucnął tuż przed nim, kładąc na jego cherlawych kolanach torebkę z prezentem. 

- Wszystkiego najlepszego stary.. – mruknął z uśmiechem. Mocno zniecierpliwiony Stevie od razu zajrzał do środka. 

- Battefield trzy, dzięki! – wykrzyknąwszy na głos nazwę jednej z ulubionych gier komputerowych, z całej siły przyciągnął kuzyna do siebie, mocno go obejmując. 

- A tak w ogóle... – podjął odsuwając starszego kuzyna na długość ramion – co ci się stało? Wyglądasz jakbyś wpadł pod pociąg... – skomentował patrząc na zaschniętą krew w kąciku zwiotczałych ust, niewielki, czerwony siniak na policzku i mocno podkrążone oczy chłopaka. Matthew odchrząknął cicho, oficjalnie uważając sezon na zadawanie pytań pod tytułem „co się stało?” za otwarty. 

- Dość niefortunnie upadłem na klatce schodowej wracając do domu... 

- Jasne! – parsknął, z dezaprobatą kręcąc głową. – Lepiej powiedz co to za impreza i z kim się pobiłeś... – dorzucił wymownie się uśmiechając. Matt spojrzał na niego zaskoczonym wzrokiem. Chociaż nie umiał kłamać i w zasadzie każdy mógł się domyślić prawdy, czasem miał wrażenie, że Steve jest jedną z dwóch osób, które zawsze wiedzą o nim wszystko. Chciał odpowiedzieć na jego pytanie, lecz zaniemówił, gdyż na wszystkie jego wspomnienia odnośnie wczorajszej nocy, składały się strzępki zupełnie niepowiązanych ze sobą wydarzeń. Jak przez mgłę pamiętał urywki różnych zajść, ale co najdziwniejsze, nawet przy dłuższej analizie nie łączyły się one w żadną logiczną i spójną całość. Pamiętał, że tuż po zajęciach na uczelni udał się do jednego ze znajomych, Carla na studencką domówkę. Cała impreza miała pomóc w odreagowaniu stresu związanego z egzaminami, które czekają ich już w najbliższych tygodniach. Do tego momentu jego wspomnienia funkcjonowały bez zarzutu. Nie miał natomiast zielonego pojęcia skąd wzięły się ślady pobicia na jego ciele, ani jak powstała ogromna rysa na jego samochodzie, bagatela – nie wiedział nawet jak udało mu się wrócić do domu. 


*** 


- Cześć.. – słysząc za plecami znajomy głos, chłopak odwrócił głowę, a jego twarz okrył wymuszony uśmiech. 

- Boże...co ci się stało? – zapytał młodszy z braci Patterson z ubolewaniem patrząc na poobijaną twarz syna. Matthew wstał na równe nogi zastanawiając się co mu odpowiedzieć, skoro tuż obok był Steve, który doskonale znał prawdę. 

- Wiecie co? Pójdę zjeść jeszcze kawałek tortu... – chłopiec doskonale wyczuł napięcie narastające między obojgiem natychmiast się wycofując. Odwrócił się i pojechał w głąb pokoju. Matthew obejrzał się za nim jakby chciał go z powrotem przyciągnąć wzrokiem, w panicznej obawie przed nieplanowaną rozmową z ojcem. 

- Nic takiego...spadłem ze schodów... – wymruczał od niechcenia. – Co u ciebie? 

- Lepiej powiedz, co u ciebie – poprawił go Jack. – Nie widzieliśmy się z miesiąc, a ty nie dzwonisz, nie przyjeżdżasz, a teraz zjawiasz się na urodzinach kuzyna konkretnie spóźniony i do tego w opłakanym stanie.. co się dzieje? – zapytał śmiertelnie poważnym tonem głosu. Matthew spuścił wzrok daremnie szukając wymówek. Jego ojciec był drugą taką „wszystko wiedzącą” osobą, z tą różnicą, że on nie domyślał się pewnych rzeczy, z racji swojego zawodu on je po prostu wiedział. Czytał z ludzi jak z otwartych książek, być może to dlatego Matthew tak bardzo obawiał się wszelkich konfrontacji jakie miał z nim odbyć. Nie potrafił niczego ukryć. Nawet kilkominutowe rozmowy obnażały go ze wszystkich kłamstw. 

- Mam dużo pracy, do tego egzaminy na uczelni...no a jeśli chodzi o te siniaki to przewróciłem się wczoraj na schodach, kiedy wracałem wieczorem po pracy do domu. Nie wiem czy pamiętasz, ale na klatce schodowej w moim bloku jest automatyczny włącznik światła....nagle światło zgasło i się wyrąbałem.. nic wielkiego – po chwili ciszy zdobył się na obszerne wytłumaczenie. Jack cierpliwie słuchał jego opowieści, a kiedy dobiegła końca wymownie uśmiechnął się pod nosem cicho odchrząkując. 

- Jasne... – odrzekł krótko, chowając ręce w kieszeniach spodni. Chciał coś dodać lecz w tej samej chwili dołączył do nich jego starszy syn – Ethan i ku uciesze Matthew skutecznie przerwał ich konwersację. 

- Siema brat – zagadnął podając chłopakowi rękę. Matthew z uśmiechem odpowiedział, z niewysłowioną ulgą przyznając, że przyszedł tutaj w najodpowiedniejszym momencie. 

- Nie dzwonisz, nie odwiedzasz nas, co to ma znaczyć, hę? Przyjechałem tylko na miesiąc, jestem już tydzień, a ty ani razu nie pokwapiłeś się mnie odwiedzić... – ciągnął z nieukrywanym wyrzutem. Dwudziestopięcioletni Ethan na co dzień był studentem ostatniego roku prawa w Stanford University. Przyjechał do Seattle w ramach miesięcznych praktyk, które chciał odbyć tuż przed trzyletnią aplikacją adwokacką, którą miał rozpocząć już w sierpniu przyszłego roku. Ku zdziwieniu wszystkich niedowiarków, wcale nie miał zamiaru ich odbyć w kancelarii adwokackiej swojego ojca, a w sądzie apelacyjnym miasta Seattle. 

- Mam masę pracy i zajęć w szkole... – odrzekł lakonicznie. 

- Chodź, opowiesz mi o tym przy drinku...no i o tym kto cię tak urządził... – napomknął Ethan wskazując na poobijaną twarz brata, po czym przyjacielsko zawiesił rękę na jego barku i poprowadził w stronę prowizorycznego baru. 


***

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media