Go to commentsOcalały
Text 2 of 2 from volume: Opowiadania
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2025-05-25
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views34

Od dawien dawna nie miałem wolnego dnia. Oczywiście nie pracuję siedem dni w tygodniu; bywa, że trafi się chwila tylko dla mnie, może dwa takie poranki czy popołudnia — ale trudno nazwać je prawdziwym odpoczynkiem. Mój weekend przypada nietypowo – w tygodniu. Jestem kawalerem i te wolne chwile poświęcam na zajęcia domowe: sprzątanie, pranie, prasowanie i tym podobne, a także na dodatkową pracę. Tym razem dzień był tylko dla mnie. Mogłem pozwolić sobie na błogie lenistwo, brak pośpiechu, delektowanie się każdą chwilą, nie martwiąc się o upływające sekundy, minuty i godziny. Cisza, relaks, odprężenie.

Zazwyczaj wstaję dość wcześnie. Poranna gimnastyka, toaleta, świeża, wykrochmalona koszula i lekkie śniadanie – tak wygląda niemal każdy poranek. Dzisiaj obudziłem się dość późno. Pominąłem ćwiczenia i ubrałem się w dres. Nie miałem zamiaru nigdzie wychodzić. Chciałem cały dzień spędzić w domu, czytając nową powieść mojego ulubionego autora i zajadając się ciastkami z malinowym dżemem. Umyłem się starannie, zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i wróciłem do łóżka z lekturą w ręku.

Wtedy zadzwonił telefon. Przeklęty! Zapomniałem go wyłączyć. Zmącił mój spokój. Cóż, dzwoni, więc powinienem odebrać. Numer nieznany. Nacisnąłem zieloną słuchawkę.

– Słucham.

– Dzień dobry. Z tej strony Mikołaj Zacierkowski. Informuję, że rozmowa jest nagrywana. Czy dodzwoniłem się do właściciela tego numeru? – odpowiedział ktoś po drugiej stronie.

– Tak, a o co chodzi?

– Bardzo mi miło. Dzwonię do pana z miłą niespodzianką. Mamy dla pana przygotowaną niezwykle atrakcyjną ofertę.

– Dziękuję, lecz nie jestem zainteresowany – odpowiedziałem i nacisnąłem czerwoną słuchawkę.

Natręt z call center. Nie potrafią zrozumieć, że „nie” znaczy „nie”. Na siłę próbują wcisnąć niepotrzebną usługę lub jakiś tandetny produkt, który przy pierwszym użyciu rozpada się na kawałki. Wyłączyłem telefon, odłożyłem go na półkę i ponownie sięgnąłem po książkę. Nareszcie spokój. Mogę zatopić się w powieści i przenieść do świata, gdzie nie ma telemarketerów, urzędników, skorumpowanych polityków i łasych na pieniądze celebrytów. Tylko ja.

Spędziłem dwie godziny w Japonii, śledząc kroki i myśli bezbarwnego Tsukuru Tazakiego. Kark mi zdrętwiał. Czas pomyśleć o obiedzie – a może jednak bym się wybrał na spacer? Zaznaczyłem zakładką stronę, na której skończyłem czytać, wstałem z łóżka i udałem się do kuchni. Odgrzałem sobie obiad z wczoraj, wypiłem butelkę piwa i wyszedłem, zabierając ze sobą tomik wierszy, który wypożyczyłem z biblioteki. Rzadko czytam poezję, lecz ostatnio coś we mnie jej pragnie – łaknie rymów, porównań, metafor, wzniosłych uczuć, nieoczywistości.

Pogoda była iście niespacerowa – wiał silny wiatr, a niebo przysłoniły gęste, ciemne chmury. Zbierało się na deszcz, a raczej na porządną ulewę. Ja jednak się tym nie przejmowałem. Lubię deszcz, a wiatr mi nie przeszkadza. No, może trochę – pewnie złośliwie będzie starał się wertować kartki tomiku poezji. Może wiatr lubi wiersze? Nic to. Ruszam w dal, gdzie za dalą dal – polne drogi i tory, po których od kilkunastu lat nie jechał żaden pociąg. Moja ulubiona trasa. Często zabieram ze sobą aparat i robię zdjęcia sarnom, które patrzą na mnie z trwogą.

Idę, czytam i nie dowierzam – ta kobieta jest genialna, zawsze trafia w sedno. Nic dziwnego, że otrzymała Nobla. Piękne, po prostu piękne są jej słowa. Muszę jednak zamknąć książkę, bo zaczęło kropić. Zapiąłem kurtkę pod szyję. Chmury wyglądały majestatycznie. Szkoda, że nie zabrałem aparatu. Na dodatek na łące zauważyłem stado saren. Stały nieruchomo, wpatrzone we mnie. Miałem ochotę pobiec i je przestraszyć. Często tak robiłem – najpierw kilka zdjęć, a potem gonitwa. Oczywiście raz-dwa mi uciekały, lecz miałem z tego dziwną frajdę. Tym razem się powstrzymałem. Chwilę popatrzyłem i ruszyłem dalej wzdłuż torów. Krople nadal muskały spragnione deszczu pola.

Nie tylko ja wpadłem na pomysł, żeby wyjść na spacer. W moją stronę zmierzały dwie postacie. Chyba dziewczyny. Były zbyt daleko, bym mógł dokładnie określić, lecz każdy krok upewniał mnie, że to właśnie kobiety. Zauważyły mnie. Skręciły na polną dróżkę. Chyba się speszyły albo też przestraszyły, widząc faceta, który nie golił się od kilku dni, a do tego ubrany był niedbale i z czymś w ręku. Droga, którą teraz szły, prowadziła do ogródków działkowych. Nie wiem dlaczego, lecz niedawno zostały one zamknięte, a liche altany – zburzone. Było ich zaledwie trzy. Jedna należała do tutejszego dziwaka, który nie stronił od alkoholu. Niegdyś zasiadał na stanowisku wiceprezesa banku spółdzielczego, lecz coś mu się w głowie przestawiło. Był i jest to zatwardziały zwolennik minionego systemu i może to właśnie upadek komunizmu tak na niego wpłynął. Doznał szoku. Coś, co miało być wieczne, nagle się skończyło – i skończył się także on.

Postanowiłem zmienić trasę mojej wędrówki. Zszedłem z torowiska, przeszedłem przez pole i znalazłem się na terenie dawnych ogródków działkowych. Dziewczyny skręciły natomiast na ścieżkę prowadzącą do miasta.

Ruiny, dewastacja – tak przedstawiał się obraz tego miejsca. Wszędzie pełno śmieci, azbestu i butelek po tanich nalewkach. Szedłem wzdłuż wydeptanych ścieżek. Wokół śmierdziało odchodami. Musiałem uważać, by przypadkiem w nie nie wdepnąć. Wszedłem do altany, która została pozbawiona jednej ściany, okien i dachu. Wokół leżały kartki wyrwane z jakiejś książki. Podniosłem jedną – coś o sadzeniu drzewek owocowych. Idę dalej. Docieram do miejsca, gdzie kiedyś stały dwa prowizoryczne budyneczki. Teraz pozostała z nich tylko sterta dykty i eternitu. Rozglądam się – stary pędzel, dziurawe wiaderko, rozbita muszla klozetowa i... szachownica. Między jedną butelką a drugą właściciele ogródka oddawali się pewnie namiętnie grze w szachy.

Jeżeli jest szachownica, muszą być i bierki. Może gdzieś, pod zgniłą deską, czeka na ratunek król wraz ze swoją armią? Nie widać jednak ani białych, ani czarnych żołnierzy, których pochłonęło to rumowisko. Stoczyli swoją ostatnią bitwę i zapadli pod ziemię. Podnoszę kawałek zgniłej płyty pilśniowej. Pod nią, samotnie, leży ten jeden ocalały – biały pionek oblepiony błotem. Nie król, hetman czy laufer, lecz on – ten niepozorny, który stoi w pierwszym szeregu, na stracenie – ocalał. Wytarłem pionek o kawałek szmaty zdartej ze starego, zniszczonego krzesła. Trzyma się całkiem nieźle. Co prawda lakier odchodzi, lecz poza tym nie ma innych uszkodzeń. Schowałem go do kieszeni i zacząłem szukać kolejnych bierek: podnosiłem deski, przerzucałem sterty butelek, lecz nie znalazłem. Przetrwał jako jedyny.

Zza chmur wyszło słońce, a ja skierowałem się w stronę miasta, by odnowić ocalałego, pokryć lakierem i oddać mu należytą cześć.



















  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media