Go to commentsRozdział dwudziesty ósmy
Text 29 of 28 from volume: Taka karma
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2025-09-30
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views30

Wrodzona intuicja podpowiadała mu, że wydarzyło się coś złego, pomimo że Peter był tuż obok i gorączkowo zapewniał, że w nocy osobiście upewnił się w każdym szpitalu Seattle, że w rejestrze przyjęć pacjentów nie było nazwiska jego syna.  Jack jednym haustem wypił szklankę lodowatej wody, bo miał wrażenie, że kolejny łyk kawy sprawi, że serce wyskoczy z piersi, jak z procy. Był ekstremalnie pobudzony, a gwałtowny skok ciśnienia  po trzecim espresso z rzędu, wywołał pulsujący ból głowy.  Nie mógł usiedzieć, ręce mu drżały i ogarniał go dziwny niepokój. Starał się zachować swój wypracowany racjonalizm i zimny osąd, ale kiedy chodziło o Matthew, nie był w stanie wyrzucić z głowy czarnych scenariuszy, bo sprawdziły się już zbyt wiele razy.

–  Powyrywam mu nogi z dupy, jak Boga kocham… - wysyczał, wsadzając do ust dwie tabletki przeciwbólowe. Peter wszedł w rolę cichego obserwatora. Co jakiś czas zerkał na telefon, w skupieniu czekając razem z bratem na jakiekolwiek wieści o Matthew, który nie wrócił do domu na noc. Mężczyzna był rozdarty jak kartka papieru, przerwana dokładnie w połowie swojej długości. Całą noc spędził w jego domu na wyszukiwaniu informacji  o możliwym miejscu pobytu bratanka. Chciał być dla brata oparciem, ale pęknięcie w jego sumieniu było zbyt głębokie. Nie mógł skupić się na niczym poza desperackim ratunkiem własnego syna, o którego troska, wymagała teraz całej jego uwagi. Wybiła szósta rano, nadszedł  poniedziałek,  więc wezwanie na przesłuchanie dla Steve’a dotrze, najdalej do piątku. Peter westchnął, zastanawiając się, czy Stevie już się obudził. Chłopiec na razie nie chodził do szkoły, więc powinien wrócić nim Natalie i Amanda wyjdą z domu. Jego samotne rozważania zakłócił Jack, który z bezwzględną siłą przypomniał mu, dlaczego już ósmą godzinę siedzą w salonie jego domu.

–   Pete, czy ty też nie mogłeś załatwić tego jakoś inaczej?! Po co Miller mówił wprost o operacji?! Wiesz jaki impulsywny jest Matthew!  Może leży teraz, zaćpany w jakieś melinie, Chryste Panie!

Peter automatycznie zacisnął szczękę, nie reagując na zaczepkę, będącą jedynie wyrazem paraliżującego lęku, sfrustrowanego brata. Powstrzymał się od stronniczego wywodu, tylko dlatego, że sam był ojcem i doskonale rozumiał, co przeżywa. W milczeniu, niezauważenie przewrócił oczami, próbując uruchomić w sobie ostatnie rezerwy empatii.  Na jego miejscu również szukałby winnych zaistniałej sytuacji, lecz Jack musiał w końcu zrozumieć, że Matt nie jest już nastolatkiem, a dorosłym mężczyzną, który od dawna sam podejmuje decyzje.

–   To nie tak, że… - głośny dźwięk przychodzącego połączenia, przerwał jego próbę udzielenia komentarza. Jack rzucił się do telefonu, niemal potykając się o własne nogi. Peter maksymalnie wytężył słuch, oby to były dobre wieści.


Matt mówił cichym, ochrypłym głosem, w taki sposób, że jego ojciec, choć rozbudzony, musiał skoncentrować się, z niemal nadludzkim wysiłkiem, by zrozumieć, co ma mu do przekazania. Wykrzywił usta, mrużąc powieki, jakby to miało w jakiś sposób wpłynąć na słabą jakość połączenia.

– Gdzie jesteś…Co…Co  ty zrobiłeś?! Która komenda?! Co się stało?!

Z każdym następnym pytaniem Jack krzyczał coraz głośniej, mimo, że Peterowi wydawało się, że już przy drugim słowie wybiło skalę. W końcu nastała chwila ciszy, po której  jego brat rzucił donośne „Jadę!” i zakończył rozmowę. Pete przez cały ten czas nie spuszczał z niego wzroku, w napięciu czekając na wyjaśnienia.

– Jest w areszcie - rzucił w końcu Jack, w pośpiechu chowając telefon do kieszeni, a następnie wziął do ręki kluczyki do samochodu, które zapobiegawczo zostawił wczoraj, późnym wieczorem na stoliku kawowym, w razie gdyby musiał niezwłocznie gdzieś jechać.

Peter odetchnął z ulgą. Bez względu na to w jakich okolicznościach Matthew trafił na komisariat, można przypuszczać, że był względnie zdrowy i bezpieczny. W całym marazmie tej sytuacji ucieszył się, że nie jest już  im potrzebny i wreszcie może zająć się własnymi sprawami, których miał, aż nadto.

– Jechać z tobą? - zapytał z grzeczności, na co Jack przecząco pokręcił głową.

–  Masz jakieś tabletki?! - wypalił bez żadnego wstępu, na co Peter szeroko otworzył oczy, zastanawiając się, czy pytanie na pewno jest skierowane do niego. Chociaż w domu była Margaret, to najprawdopodobniej wciąż spała jeszcze w swoim pokoju.

– Co? - wydukał, dla pewności oglądając się za siebie.

– Zajebię go, pojadę tam i go zajebię! Potrzebuję czegoś na uspokojenie, masz coś? Mówiłeś ostatnio, że coś sobie tam przepisałeś na nerwy… - wyjaśnił nieco chaotycznie, patrząc udręczonym wzrokiem.  Peter  arogancko prychnął pod nosem.

– Myślisz, że noszę takie leki w kieszeniach?

– Możemy jechać nawet do szpitala na drugim końcu stanu, wszystko mi jedno, tylko mi coś daj, na Boga!.  Matthew nawywijał, więc sam jest sobie winny! Niech teraz gnije w  brudnej celi, choćby do wieczora!

Peter uniósł brew, patrząc na młodszego brata z lekkim niedowierzaniem. Prezentował obraz kogoś, skrajnie niestabilnego emocjonalnie. Na jego oczach, stopniowo przechodził różne fazy; od zmartwionego, przez przygnębionego, aż po zupełną wściekłość i głęboką rozpacz, jednak w takiej manii widział go po raz pierwszy.


***

Ostrożnie wspinał się po betonowych schodach, wspominając jak, nie więcej niż trzy dni temu był w tym samym miejscu, aby wyciągnąć osiedlowego cwaniaczka za jazdę pod wpływem. Teraz był tutaj również w roli zagubionego ojca, który nie do końca wiedział, czego może się spodziewać za grubymi murami komisariatu, w którym przebywał jego syn. Przez telefon, Matthew dawkował emocje. Zapewnił go, że jest cały i zdrowy, ale niestety sytuacja jest poważna i być może nie uda mu się wyjść za kaucją.  Na szczęście Jack osiągnął wymuszone opanowanie i spokój. Leki, które dostał od Petera zaczynały działać, więc wróciła jego prawnicza nonszalancja, obiektywizm i chłodna metodyka. Narzucił na siebie służbową, prawniczą fasadę i dumnym krokiem ruszył przed siebie, zmierzając do ciężkiego, kamiennego kontuaru, za którym stał dyżurny oficer.

Położył na blacie służbową legitymację i grzecznie poprosił policjanta o wydruk protokołu aresztowania, obejmującego listę zarzutów oraz informację w sprawie ustalenia kaucji. Mężczyzna zniknął za szerokim ekranem monitora, a Jack bokiem oparł się o lśniący blat i wyciągnąwszy ze skórzanego nesesera markowe pióro, zajął się resztą formalności.

W trakcie, kiedy kreślił na skrawku papieru staranne zawijasy, dobiegł go znajomy głos. Podniósł wzrok, widząc atrakcyjną brunetkę o dominującym spojrzeniu i szczerym uśmiechu.

– Zbawicielu, ty znów tutaj? Kto tak z samego rana czeka na ratunek? - zaśmiała się, poprawiając złotą odznakę, dumnie błyszczącą na piersi. Jack momentalnie oderwał się od swojego zajęcia, podając kobiecie rękę na przywitanie.

– Witam, dziś trochę w roli zbawiciela - prawnika i trochę tyrana - ojca. Wiesz, jestem jak Doktor Jekyll i pan Hyde… - Jack był już rozluźniony do tego stopnia, że dobry humor nie opuszczał go nawet w tak dramatycznych okolicznościach. Policjantka patrzyła z niewielką konsternacją, dopiero po chwili rozumiejąc porównanie.

– Aaa…więc… to… twój - dukała, wskazując palcem za siebie, na drzwi za którymi mieściło się skrzydło, w którym przebywali podejrzani. - Och. Ojej. Okej. Rozumiem…

Entuzjazm młodej kobiety zniknął równie szybko, jak się pojawił. Przygryzła wargę, patrząc z politowaniem. Jack zrozumiał, że znajoma coś wie i wcale nie są to dobre informacje.

– Jak to wygląda? - zapytał, a po tonie pełnym charyzmy i lekkości nie było już śladu. Kobieta nerwowo schowała dłonie w przepastnych kieszeniach spodni, nieznacznie pochylając się do przodu na koniuszkach palców.

–  Kiepsko, doniósł sam na siebie.

Jej słowa były jak uderzenie pioruna. Jack zaniemówił, zastanawiając się, w jakiej sprawie Matt mógł złożyć zeznania, które bezpośrednio go obciążały. W tym samym czasie dyżurny oficer, wyciągnął dłoń znad lady, kładąc przed nim kilka kartek papieru. Mężczyzna niezwłocznie po nie sięgnął, od razu przechodząc do listy zarzutów i zaczął czytać:


I. Nieumyślne spowodowanie śmierci wskutek dystrybucji substancji kontrolowanej.

II. Nieuprawnione posiadanie i dystrybucja substancji kontrolowanej.

III.  Kradzież Mienia Własnościowego.


–  Ja pierdolę - szepnął do siebie, ale dostatecznie głośno i wyraźnie, by stróże prawa zrozumieli, co powiedział. Policjant, który go obsługiwał, obrzucił go wzrokiem nacechowanym potępieniem, a kobieta przyjacielsko zawiesiła  mu dłoń na ramieniu.

– Powodzenia… - rzuciła pokrzepiająco, a następnie wolnym krokiem ruszyła przed siebie.

Mężczyzna nie odpowiedział, bo był sparaliżowany od stóp do głów. W ułamku sekundy, cała logiczna konstrukcja, którą próbował budować, runęła. Miał ochotę krzyczeć. Uczucie rozdarcia było tak silne, że czuł fizyczny ból w klatce piersiowej. Nie był już prawnikiem, znów był tylko zdesperowanym ojcem.


***


Kolejne dwanaście godzin rozmyło się w biurokratycznej mgle. Jack na autopilocie, z mistrzowską precyzją wykonał swoją pracę i nim zapadł zmrok, Matthew odzyskał wolność.

Chwilę po tym jak skończył czytać na korytarzu policyjny raport, uruchomił sieć kontaktów, napędzając trybiki sądowej machiny. Przebił się przez mur urzędowych procedur jak taran, nie miał skrupułów, bo stawką była przyszłość jego dziecka.  Po wszystkim, zamiast rozpierającej dumy, czuł wyłącznie palący gniew. Jego twarz była kamienną maską – szarą od braku snu i spiętą z tłumionej złości  Był rozdarty między wściekłością, która żądała dla Matthew zasłużonej kary, a dławiącym lękiem, który kazał mu bez słowa rzucić pieniądze na biurko sędziego, by jak najszybciej zobaczyć syna.

Pod wieczór, kompletnie wycieńczony, lekceważąco opierał się o chropowatą ścianę poczekalni, a zimny i pusty wzrok, w oczekiwaniu, zawiesił się na białej tarczy zegara, wiszącego nad drzwiami. Nagle przeszywający jazgot sygnału alarmowego przeciął napiętą ciszę. Zaraz potem rozległ się głuchy łoskot zwalnianej blokady, oznajmiając, że Matthew wyszedł z aresztu.

Jack stał sztywno z wysoko podniesioną głową i nawet na niego nie spojrzał. Beznamiętnie otworzył przed Matthew ciężkie drzwi, wiodące na zewnątrz, a następnie szybko zbiegł po schodach, nie dając synowi szans na dotrzymanie kroku. Agresywnie szarpnął za klamkę drzwi swojego eleganckiego bmw, niechlujnie zaparkowanego na zakazie i zajął miejsce kierowcy. Pośpiesznie odpalił silnik i kiedy tylko Matthew wsiadł, ruszył z piskiem opon, nie zastanawiając się nawet, czy chłopak zapiął pas bezpieczeństwa.

–  Coś ty najlepszego zrobił… - warknął pod nosem, mocniej dociskając pedał gazu, dzięki czemu bez większego trudu wyprzedził trzy pojazdy przed sobą. Wrócił na prawy pas, potrząsając głową w wyrazie niedowierzania.

–  Niepoczytalność to jedyna linia obrony. Już dawno temu powinienem zamknąć cię w psychiatryku! - bluźnił, znów przyspieszając. Matthew pokornie słuchał, nie mając odwagi wydać z siebie, choćby stłumionego dźwięku. Po kilku minutach wjechali do zatłoczonego centrum miasta. Jack zwolnił, widząc w oddali czerwone światła, a kiedy tylko pojazd zupełnie się zatrzymał,  Matthew jak oparzony wyskoczył na chodnik. Ciemnozielony, publiczny kosz na śmieci stał się celem jego desperackiej potrzeby. Pochylił się, podparł ręce na kolanach i zaczął ostro wymiotować.

W tej chwili cała butna fasada bezdusznego prawnika runęła, ustępując miejsca pierwotnej panice i bezwarunkowej miłości, przestraszonego ojca. Jack włączył światła awaryjne i zjechał na krawężnik. Zareagował instynktownie - podbiegł do Matthew i objął go, aby nie osunął się na ziemię.

–  Już? Wszystko okej? Możemy wracać? - Słowa, wypowiedziane po raz pierwszy od czasu rozmowy telefonicznej, były ciche i zwięzłe, ale pełne troski. Po chwili, gdy Matt się wyprostował, wycierając usta, Jack otworzył drzwi pasażera. Teraz, jego ruch był delikatny. Matthew wślizgnął się na fotel, a Jack ruszył na drugą stronę. Ponownie odpalił silnik, tym razem jadąc ostrożnie, bez wymiany choćby jednego słowa. Cisza wróciła, ale nie była to już cisza złości, tylko niewypowiedzianego,  paraliżującego strachu.


***

Kanapka z kawałkiem sera i szynki na słodowym pieczywie, była najbardziej treściwym i pełnowartościowym posiłkiem, jaki miał w ustach od ostatnich czterech dni. Każdy kęs stanowił akt celebracji. Zamknął oczy, delektując się smakiem normalności, tak powszednim i odległym zarazem, że wydał się luksusem. Patrzył na swoją przekąskę, wiedząc, że ten moment, spokój i poczucie bezpieczeństwa są tylko chwilową iluzją. Nie dłużej niż za czternaście dni, na powrót znajdzie się w miejscu, gdzie jedynym dostępnym `smakiem` będzie lęk, panika i chłód krat. Powinien zostać w areszcie, bo nie zasługiwał już na odkupienie. Tam był bezpieczny dla wszystkich, którzy bezustannie poświęcali  samych siebie, aby ratować go z opresji.  Czuł się jak zgnity owoc lub bezużyteczny ciężar, który rodzina próbowała odrzucić, lecz który uparcie do nich wracał. Wujek desperacko nadzorował jego zdrowie, podczas gdy on sam, świadomie lub nie, robił wszystko, aby nie dożyć dwudziestego piątego roku życia, a tata wraz z resztą rodziny i przyjaciół, bez przerwy wyciągał go z kłopotów. Peter miał żonę, dzieci i pozycję zawodową, Jack - Samanthę i swoje imperium, jego brat karierę z wielkim potencjałem – a on? Nie dość, że był nieudacznikiem, to nie dawał innym niczego od siebie. Czuł się jak czarna dziura, konsumującą zdrowie, czas, pieniądze i emocje wszystkich dookoła.

Dopił gorzką, ziołową herbatę, którą postawiła przed nim Margaret, czując że w końcu nastał czas, w którym powinien zabrać głos. Właśnie dołączył do niego Jack, który ostatnie piętnaście minut spędził na telefonicznej kłótni z bratem. Matthew odetchnął z ubolewaniem - nie dość, że od lat był czarną owcą w rodzinie, to teraz jeszcze kością niezgody. Wyglądało na to, że przez jego poświęcenie dla kuzyna, Jack i Peter szybko nie wrócą do poprawnych relacji.

–  Steve to dziecko. Przez głupi błąd nie może zmarnować sobie życia - Matthew od razu przeszedł do meritum. - Proszę, do czasu jego przesłuchania nie mówcie mu o niczym, dziadkom też…

Jack pogardliwie parsknął pod nosem.

–  Ty za to możesz zmarnować sobie życie?! Myślisz, że coś takiego rozejdzie się po kościach?

–  Proszę cię! - Matthew przewrócił oczami. - Myślisz, że to potrwa długo?!

Wskazał dłonią na siebie – to  był gest ostatecznej rezygnacji, akceptacji faktu, że jest wybrakowanym towarem.

– Co ja mam do stracenia?! Człowieku, otwórz wreszcie oczy! Ile mi zostało?! Pół roku?! Rok?!

Jack poczuł, jak wściekłość w nim ustępuje lodowatej grozie. Wstał tak gwałtownie, że aż odsunął krzesło z łoskotem.

– Nie waż się! Nie waż się, kurwa, tak mówić!

– Nie jestem naiwnym idiotą – odparł Matt, a jego głos, choć słaby, brzmiał kategorycznie. – Wiesz, że to ma sens. I to nie Steve jest problemem. Problem leży tutaj. - Dotknął palcem czarnej, elektronicznej bransoletki, zapiętej wokół lewej kostki. - Za dwa tygodnie to ty będziesz musiał bronić mnie przed sobą samym!


***

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media