Go to commentsSosnowy las
Text 4 of 4 from volume: inne
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2012-06-23
Linguistic correctness
Text quality
Views2653

Stoję w łazience przed lustrem. Patrzę na swoją śniadą twarz i brązowe włosy.

Lubię tę łazienkę. Stare zielone kafelki współgrają ze starą zieloną wanną, stojącą  na wywiniętych nóżkach. Za umywalkę służy tu miedziana miska.

Wchodzę nago do pokoju. Rzucam się na łóżko. Leżę na plecach z rozłożonymi rękoma.

Jest sobota. Przypominają mi się nudne przyjęcia biznesowe, na które musiałam chodzić w soboty ze swoim niedoszłym mężem.

Słyszę dzwonek zawieszony nad drzwiami wejściowymi, który zwykle oznajmia przybycie klienta. Jednak tym razem to nie klient. Jest już dziewiętnasta piętnaście. Sklep jest zamknięty. Pan Franek wrócił do domu. Wstaję i zamykam drzwi do swojego pokoju na klucz. Lepiej żeby pan Franek nie widział mnie nagiej.

Trzy miesiące temu przeprowadziłam się do małego miasta na wschodzie Polski. Rzuciłam narzeczonego, pracę, rodzinę i przyjaciół. Początkowo nie odbierałam od nikogo telefonów. Wynajęłam mały pokoik z łazienką w mieszkaniu na poddaszu starej kamienicy. Mieszkanie mieści się nad antykwariatem, który prowadzi pan Franek.

Drewnianymi, krętymi schodami wchodzi się ze sklepu na górę do pokoju dziennego, który zastawiony jest książkami. Na środku stoi okrągły stół, przy którym jemy obiady i pijemy herbatę. Na prawo znajduje się mała kuchnia i mieszkanie pana Franka. Ja zajmuję mieszkanie naprzeciwko. Mieszkanie to może za dużo powiedziane. W końcu to tylko pokój z łazienką. W moim pokoiku mieści się wąskie łóżko, stara szafa i biurko, nad którym wisi półka.

Zakochałam się w tym miejscu od razu. Ile tu jest książek! Czytam całymi dniami. Trochę piszę. Nic innego nie robię. Czasami rozmawiam jeszcze z panem Frankiem, który zna niestworzoną ilość ciekawych historii. Antykwariusz ma chyba z osiemdziesiąt lat, albo i więcej. Nie ma rodziny. Tak przynajmniej podejrzewam, bo oprócz pana Stasia, jego starego kolegi, nikt go nie odwiedza.

Ubieram się. Idę do kuchni i robię sobie herbatę. Staruszek siedzi przy stole w pokoju dziennym, pije wodę z cytryną i czyta jakieś wiersze. Okulary zsunęły mu się na sam czubek chudego nosa.

- Dzień dobry panie Franku. Jak minął dzień?

Antykwariusz spogląda na mnie znad okularów i zamyślony odpowiada, że dobrze. Chyba jednak nie powinnam mu przeszkadzać. Idę do siebie. Dzwoni mama. Pyta kiedy wrócę do domu. Złośliwie odpowiadam, że gdy skończą mi się pieniądze. Córka to ja jestem marnotrawna. Muszę znaleźć jakąś prostą pracę. Najlepiej w kawiarni. Trochę jeszcze tu pomieszkam. A potem wrócę do swojego miasta. Do pracy w jakiejś wielkiej korporacji.

Nie, nie wrócę. Zwariowałabym. Popracuję przez jakiś czas tutaj. Zastanowię się, co chcę w życiu robić, jak chcę żyć. A potem wreszcie zacznę żyć.

Słyszę pukanie do drzwi. Otwieram. Pan Franek stoi ze strapioną miną.

- Pani Ado, czy mogłaby mi pani pomóc?

Pewnie, że bym mogła. Staruszek nie może ściągnąć paczki, która stoi na najwyższym regale pod samym sufitem pokoju dziennego. Staję na krześle i ściągam wielkie pudło, które jest wyjątkowo lekkie. Stawiam je na stole.

- Czy może pani je otworzyć? - pyta zdenerwowany.

- Mogę, o ile nie ma tam bomby.

Nie reaguje na moją uwagę. Stoi nieruchomo i gapi się na to pudło. Zaczynam się zastanawiać, czy faktycznie nie ma tam bomby. Idę po nóż. Karton cały zaklejony jest grubą, brązową taśmą. Odpakowanie zawartości zajmuje mi jakieś dwadzieścia minut. Pan Franek cały czas stoi nieruchomo i się denerwuje.

- Co jest w środku?

On mnie pyta? Powinien przecież wiedzieć.

- Jakaś stara szkatułka.

- A więc udało mi się przypomnieć sobie, gdzie to jest - stwierdza z ulgą. - Usiądź dziecko. Chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. Mam już osiemdziesiąt dwa lata i jestem za stary na takie przygody. Od sześćdziesięciu sześciu lat mieszkam w tym mieście. Moja rodzina przeprowadziła się tu po wojnie. Wówczas przesiedlano wszystkich ze wschodu na zachód. My jednak przenieśliśmy się z zachodu na wschód. Ojciec dostał taki rozkaz. Był oficerem armii ludowej.

Wychowałem się w małej miejscowości pod Chełmnem, które przed wojną leżało na północnej granicy Polski. Po był inny świat. Oprócz Polaków i Żydów, mieszkało tam również dużo Niemców.

Mało kto o tym pamięta, ale w Borach Tucholskich powstały pierwsze na ziemiach polskich oddziały partyzanckie. O tych oddziałach się u nas dużo mówiło, bo bory leżały niedaleko. Mój ojciec w tym czasie był w niewoli sowieckiej, do której dostał się we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Podziwiałem tych partyzantów.

O wojnie można dużo opowiadać. Dużo się działo, dużo złych rzeczy. Najgorzej jednak było, gdy przyszli sowieci. Z nimi wrócił mój ojciec. Miałem wówczas szesnaście lat. Tata mówił dużo o Polsce Ludowej, o socjalizmie. Wmawiał mi, że ci partyzanci są źli, że im nie zależy na naszej ojczyźnie, a już na pewno nie zależy im na losie biednych ludzi. Nie zgadzałem się z nim. Przecież oni walczyli o naszą wolność i w czasie wojny pomagali innym ludziom, przede wszystkim biednym ludziom.

Ojciec brał udział w wyszukiwaniu partyzantów. Nigdy mu tego nie wybaczyłem.

Partyzantów zwożono do obozu w lesie. Trzymano ich pod gołym niebem. Kiedyś ojciec mnie tam zabrał. Zawsze uważał, że jestem za wrażliwy, jakiś dziwny. Nie domyślał się, że jestem homoseksualistą.

Był jesienny dzień. Padał deszcz. Ci ludzie siedzieli lub leżeli w błocie.

Moją uwagę zwrócił młody mężczyzna. Stał na tym deszczu niewzruszony. Nazywał się Andrzej Malicki. Krążyły o nim legendy. Chyba pochodził z Warszawy, a przynajmniej tam skończył uniwersytet. Mój ojciec go nienawidził. Sam nie był wykształcony.

Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Podszedłem do ogrodzenia. Zauważył, że go obserwuję. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Zbliżył się do mnie i zmierzył.

- Nie jesteś żołnierzem - stwierdził.

- Nie. Nie jestem komunistą - dodałem.

- Schyl się - rozkazał mi. Przepchnął pod ogrodzeniem jakieś zawiniątko. - Weź to. To listy do mojej żony i córki. Nazywam się Andrzej Malicki i mam dwadzieścia dziewięć lat. Więcej już nie będę miał. Przed wojną byłem oficerem polskiej policji. Mam trzyletnią córkę. Proszę cię, znajdź mają żonę i przekaż jej te listy.

Zabierali ich jednego po drugim i strzelali w tył głowy.

Nie udało mi się znaleźć jego żony. Nie udało mi się znaleźć nikogo z jego rodziny. Może dlatego, że nie pochodził z tamtych stron. Później wyjechaliśmy. Na jakiś czas o tym zapomniałem. Ale ostatnio wciąż mi się to śni. Mówiłaś, że pochodzisz z Borów Tucholskich. Może uda ci się odnaleźć jego córkę. Teraz ma pewnie ponad siedemdziesiąt lat.


Płaczę. Nie mogę się powstrzymać. Ta historia dotyka mnie tym bardziej, że mój pradziadek zginął w tym lesie. Zabili go Rosjanie.

- Czy pan czytał te listy?

- Nie, one nie są adresowane do mnie - wzdycha. - Późno już. Idę spać.

Zostawia mnie samą. Tak po prostu. Przecież się nie zgodziłam nawet. Szkoda, że moja babcia zmarła tak młodo. Może ona wiedziałaby coś na ten temat. Może znała tę rodzinę.

Idę spać.


Budzę się po ósmej. Jest słoneczny, wiosenny dzień. W głowie mam wczorajsze opowiadanie pana Franka. Otwieram szkatułkę, w której staruszek przechowywał listy Andrzeja Malickiego. Głupio mi. Rzucę tylko na nie okiem.

`Droga Beniu,

wczoraj był okropny, zimny dzień. Spaliśmy w stodole. Gospodarz przyniósł nam trochę jedzenia. Nie mogę Ci napisać, gdzie teraz jesteśmy. Czuję się dobrze, jestem zdrowy. Napiszę więcej następnym razem. Ucałuj Genię.

Kocham Cię. Genię też kocham. Powiedź jej to. Bądźcie dzielne.`

Kim był ten człowiek? Czy wpadał czasami w rozpacz? A jego żona?

Nie mogę tego czytać. Karcę się, że jestem taka wścibska.

Wychodzę z domu. Wchodzę do kawiarni i pytam czy nie potrzebują kogoś do pracy.

`Droga Beniu... Genię też kocham.`

Genia, tak miała na imię moja babcia. Benia, od jakiego to imienia? Może to zdrobnienie od Bernadetty. O matko!

Dzwonię do mamy. Nie odbiera. Dzwonię do taty. Mówi, że mama śpi. Idzie ją obudzić. Czekam. W końcu słyszę jej zaspany głos.

- Słucham?

- Jak nazywała się babcia?

- Piotrowska.

- Ale jak się nazywała wcześniej, zanim wyszła za dziadka?

- Wiśniewska, a jeszcze wcześniej Michałowska.

- Dlaczego się wcześniej inaczej nazywała?

- Jej matka wyszła drugi raz za mąż. Ojczym nadał jej swoje nazwisko.

- Więc jej prawdziwy ojciec nazywał się Michałowski?

- Nie, tak nazywała się jej matka. Moja babcia nie przyjęła nazwiska swojego pierwszego męża, bo wyszła za niego w czasie wojny, a on był poszukiwany. Jej i córce groziłoby niebezpieczeństwo.

- Więc jak nazywał się jej ojciec?!

- Nie wiem. Babcia chyba nawet tego nie wiedziała. Jej ojczym zabronił mówić o jej ojcu.

Jestem załamana.

- Poczekaj. Babcia miała takie stare zdjęcie z ojcem. Dała mi je przed śmiercią. Mam je gdzieś.

Czekam. Stoję na ulicy.

- Kochanie, mam to zdjęcie. Babcia jako mała dziewczynka siedzi ojcu na kolanach. Na odwrocie jest napisane - Geniu, nie zapomnij mnie, Twój Tatuś. Andrzej Malicki.

- Mamo, muszę kończyć. Zadzwonię później. Pa.

Płaczę.

Myślę, że go nigdy nie zapomniała.

Ogarniam się. Dzwonię do mamy. Znowu nie odbiera. Dzwonię do taty.

- Cześć tato. Wpadnę do was w weekend - oznajmiam.




  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Bory Tucholskie skrywają wiele krwawych, zamiecionych pod dywan kart europejskiej historii.

"Przejdą lata i wieki przeminą..."
© 2010-2016 by Creative Media