Go to commentsGawriel
Text 1 of 1 from volume: legendy miejskie
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2012-12-24
Linguistic correctness
Text quality
Views2539

Spowitą przez ciemności ciszę przerwały bełkotliwe odgłosy. Odbijały się od ścian kamienic przy wąsko zabudowanych uliczkach. Trudno było wyłowić konkretne słowa, ale barwa i ton głosów niosły w sobie prymitywną, ślepą agresję, traktowaną jak rozrywka sama w sobie, jedyny sposób na życie. Po chwili na drodze zamajaczyły trzy postacie kiwające się na wszystkie strony, bynajmniej nie z powodu kocich łbów, ale sporych ilości piwa i wódki, jakie trafiły do ich żołądków. Spod nasuniętych na głowy kapturów dzielili się wspomnieniami z zakończonego dnia. Najpierw kilka piwek w parku, potem mecz, a po meczu wpieprzyli jednemu kibolowi Wisły, zanim rozdzieliła ich policja. Najlepsze jednak trafiło im się, kiedy wracali ze stadionu. Natknęli się na „czarnucha”, chociaż jeden z trójki twierdził, że to „żyd”. Tak czy owak obiekt kwalifikował się do załatwienia. Bili i kopali go tak długo aż przestał się ruszać. Na pożegnanie napluli jeszcze na nieprzytomnego, a ich śliny odznaczały się na tle krwi wylewającej się z rany na głowie.

Teraz przemierzali Chwaliszewo, śródmiejski fragment Poznania, położony nad rzeką. Przeszli wąską ulicę Czartoria, aby wejść w jeszcze węższą o nazwie Tylne Chwaliszewo, dochodzącą do brzegu Warty. Tam zamierzali jeszcze wypalić skręty, a potem odwiedzić niejakiego Sebę, który miał na noc sprowadzić panienki. Byli tak podnieceni wrażeniami, że dopiero po jakimś czasie zauważyli obok siebie czarnego psa na długich nogach. Wołali w jego kierunku, a pies zbliżał się i oddalał, krążył wokół nich, ale trzymał się w pewnej odległości. Wreszcie jeden z nich rzucił w kierunku psa kamieniem i zwierzę oddaliło się.

Dochodzili już do końca Tylnego Chwaliszewa. Gęsto posadowione kamienice miały się za chwilę urwać i odsłonić przestrzeń nad rzeką. Wtedy jeden z nich nagle zatrzymał się i wskazując palcem zawołał.

- Patrzcie kurwa! Co to za ciota?!

Pozostali zaczęli rechotać i podeszli do napotkanej osoby, przy której siedział czarny pies.

- Znalazł właściciela! – Drwili sobie.

Ich dłonie zwijały się już w pięści, a błyski w oczach sygnalizowały, że nie przepuszczą okazji, żeby skatować drugą ofiarę. Dawno już nie mieli tak udanego sobotniego wieczoru.

- Panowie spotkali wcześniej mojego psa? – Zapytał spokojnie napotkany.

- To czarne bydle? – Zaśmiał się najwyższy z nich. – Gdybym wiedział, że to twoje, celowałbym lepiej.

- Nie ugryzł was? – Zapytał, kiedy ustały ich rechoty.

Wysoki nie zamierzał już odpowiadać na pytanie. Stanął przed nieznajomym w odległości około pół metra, pozostali dwaj ustawili się po obu stronach.

- Dawaj co masz – padła komenda.

- Nie ugryzł – powtórzył sam do siebie napotkany.


*


Martwą trójkę znaleźli mieszkańcy ulicy, idący na poranną mszę. Okrzyki przerażenia obudziły prawie całe Chwaliszewo. Po półgodzinie teren został ogrodzony policyjną taśmą i obstawiony srebrnymi radiowozami z niebieskimi pasami. Ta dzielnica zawsze miała ponurą sławę, ale potrójnego morderstwa, w dodatku tak makabrycznego, nie pamiętali najstarsi mieszkańcy, ani najstarsi stróże prawa.

Technicy policyjni uwijali się w najlepsze, kiedy na Chwaliszewie zjawiła się szara, nieoznakowana kia z kogutem na dachu. Samochód podjechał pod samą taśmę. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn w cywilu, starszy i młodszy. Na ich widok policjanci pilnujący miejsca zbrodni zasalutowali i rozstąpili się. Po raz pierwszy widzieli komendanta miejskiego bez munduru, ale rozpoznali go natychmiast. Drugim był jeden z oficerów śledczych. Mężczyźni podeszli do taśmy i skinęli na szefa techników, na którym wizyta na tak wysokim szczeblu zrobiła większe wrażeni niż potrójne morderstwo.

- Panie komendancie…

- W porządku przejdźmy od razu do rzeczy – komendant nie miał nastroju na służbowe ceregiele.

Młodszy oficer ograniczył się do krótkiej prezentacji.

- Komisarz Romanowski – wyciągnął rękę.

Technik również się przedstawił i przeszedł do rzeczy.

– Trzech młodych mężczyzn, w wieku od 16 do 19 lat. Śmierć w wyniku uszkodzenia kręgów szyjnych.

- Ktoś im skręcił karki – skwitował komendant.

- Skręcił to za mało powiedziane – technik podrapał się za uchem. – Ich karki zostały złamane jak zapałki. Szyje wygięte pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.

- Wiemy coś o zabitych? – Zapytał komisarz.

- Kilka razy notowani za udział w bójkach, głównie między grupami pseudokibiców. Wczoraj Kolejorz grał z Wisłą, więc kto wie czy to nie jakieś porachunki. Poza tym jeden z nich był podejrzewany o dilerkę, ale niczego mu nie udowodniono. – Technik zrobił przerwę na oddech. – Do teraz. Znaleźliśmy przy nim amfetaminę i marihuanę. Sporo tego. Z pewnością nie na własny użytek.

- No to już coś mamy – komendant trochę się rozchmurzył. – Albo porachunki kiboli, albo nadepnął na odcisk ważniejszym dilerom, a dwaj pozostali mieli pecha, że z nim byli.

Romanowski spisał nazwiska zabitych i zauważył, że technik chce jeszcze coś powiedzieć.

- Po wstępnych oględzinach coś mi nie pasuje – przerzucał wzrok z komendanta na komisarza. – Takie obrażenia mogły powstać po niezwykle silnych ciosach, zadanych bardzo ciężkim narzędziem. Na przykład dużym młotem kowalskim. Wtedy ślady takiego narzędzia powinny być na nich widoczne. Tymczasem poza przełamanymi kręgami szyjnymi nie mają nawet zadrapań. Głowy bez cienia obrażeń, skóra na szyi nie naruszona. Może to zrobił ktoś w rodzaju ninja?

- Dobra, dobra – komendant zamachał gwałtownie rękoma. – Zamiast wymyślać zróbcie lepiej dokładne oględziny w laboratorium. Nie potrzebuję jakichś ninja. Wystarczy mi jeden Hindus w śpiączce.

- W nocy znaleziono pobitego do nieprzytomności obywatela Indii – wyjaśnił Romanowski zdziwionemu technikowi. – Jest w bardzo ciężkim stanie. To student. Przyjechał do Poznania na straż.

- Wiecie kto już do mnie dzwonił dzisiaj rano, oprócz dziennikarzy? – Wściekał się komendant. – Prezydent tego miasta. Oczekuje szybkiego znalezienia sprawców – zaśmiał się sucho. – Przypomina sobie o nas jak coś się dzieje, a kiedy opowiadam mu, że mamy braki w sprzęcie i ludziach mówi, że są ważniejsze potrzeby.

- Trzeba sprawdzić czy te dwa zdarzenia jakoś się ze sobą wiążą – Romanowski wręczył technikowi swoją wizytówkę i dodał, że oczekuje szybkich wyników badań laboratoryjnych.

W drodze do komisariatu komendant poinformował Romanowskiego, że do współpracy przydzieli mu aspirant Barską.

- Jeśli nie chcesz tej młodej, mogę poszukać kogoś innego, ale chłopaki mają chwilowo przydzielone zadania.

- Nie ma sprawy. – Romanowski nie dał po sobie pokazać, że nie zachwyca go ta perspektywa. – Podobno ukończyła Szczytno z wyróżnieniem.

- To nie to samo, co praktyka – skrzywił się komendant. – Niech uczy się od najlepszych – wiedział, że Romanowski lubi takie pochwały.

- Ładna chociaż? – Komisarz docenił gest pod swoim adresem. Komendant rozdawał je niezwykle oszczędnie.

- Sam zobaczysz. Ja nie jestem obiektywny, bo w moim wieku każda dziewczyna po studiach przykuwa uwagę – uśmiechnął się zadowolony ze swojego dowcipu.

Komisarz przypomniał sobie o swoich czterdziestu trzech latach, byłej żonie i stwierdził, że on też nie pogardziłby studentką.


*


Z aspirant Jowitą Barską spotkał się następnego dnia na komisariacie. Rzeczywiście niczego sobie. Wysoka brunetka z włosami do ramion. Duże oczy i szeroki uśmiech. Do tego szczupła, wysportowana figura.

- Jacek Romanowski – przedstawił się. – Mówmy sobie od razu na ty.

- Świetnie – ucieszyła się. – W takim razie od razu biorę się do pracy.

- Na początek przejrzyj wyniki badań laboratoryjnych – wręczył jej grubą teczkę. – Chłopaki ciężko pracowali całą niedzielę. Najważniejszy wniosek jest taki, że na trójce z Chwaliszewa znaleziono krew, która należy do pobitego Hindusa.

- Czyli te sprawy są ze sobą powiązane.

- I tak i nie. Nie wiemy kto ich załatwił. Może to zemsta kolegów Hindusa.

- Z tego co mi wiadomo mieszka w Poznaniu sam. Nie ma znajomych ani rodziny.

- Wiem, wiem – uciął Romanowski. – To mogą być niezależne przypadki. Badamy teraz dwa wątki. Kibolski i narkotykowy. Przeczytaj wyniki sekcji, a ja w tym czasie pogadam z ludźmi z Krakowa. Dowiem się, kto z ich kartoteki wybrał się na mecz.

Zostawił Jowitę prawie na cały dzień. Kiedy wrócił zdążyła już dokładnie przestudiować swoją lekturę. Najbardziej zainteresowały ją wnioski końcowe. Były takie same jak po pierwszych oględzinach na miejscu zbrodni. Karki trzech młodocianych oprychów zostały złamane z niesamowitą siłą, jednym precyzyjnym ciosem. Na skórze szyi i głowy nie znaleziono żadnych śladów po uderzeniu. Właściwie to nie znaleziono żadnych śladów napastników.

- Wygląda to na robotę zawodowców, ale po, co wysyłać profesjonalistów na trzech wyrostków – zastanawiała się Jowita.

- Cholera, a może ten facet jednak miał rację. - Romanowski opowiedział jak technikowi wymknęło się porównanie do stylu zabijania wojowników ninja, co natychmiast zostało zganione przez komendanta. – Nie twierdzę, że to zrobili faceci z Azji w czarnych strojach, ale wiadomo, że wschodnie sztuki walki dawno już do nas dotarły. Może jednak nasz przyjaciel z Indii ma swoich mścicieli? – Widząc spojrzenie Jowity roześmiał zapewniając, że to oczywiście policyjne żarty, do których będzie musiała się przyzwyczaić.

Zabrali się za przeglądanie materiału z wywiadu, jaki policja przeprowadziła wśród mieszkańców Chwaliszewa. Jak spodziewał się Romanowski, nie znaleziono niczego ciekawego. Nawet, jeżeli ktoś coś widział nie zamierzał rozmawiać o tym z policją. Wielu mieszkańców tej dzielnicy miało swoje grzeszki i nie lubiło stróżów prawa. Owszem niektórzy słyszeli w nocy pijackie okrzyki, ale było to zjawisko tak powszechne, że nikt już nie zwracał na nie uwagi. Wesołość wzbudziło jedynie zeznanie starszej pani, która twierdziła, że tego dnia widziała coś jakby dużego czarnego psa. Wspominała, że zaraz po wojnie taki pies grasował po Chwaliszewie i gryzł ludzi.

- Super. Mamy psa Baskerville’ów – komisarz pokręcił głową z rezygnacją.

- Co z wątkiem kibolskim? – Chciała dowiedzieć się Jowita.

- W Krakowie sprawdzają. Moi ludzie pracują nad wątkiem narkotykowym. Jutro mam dostać wstępny raport. Do tego czasu odpocznij sobie.

Jowita wyszła z komisariatu i postanowiła obejrzeć miejsce zbrodni. Nie dotarła jednak do niego, ponieważ pod drodze zahaczyła o księgarnię, w której zainteresował ją książka w oknie wystawowym. Weszła, wzięła z półki jeden egzemplarz i zaczęła czytać wstęp. Zainteresowała się jeszcze bardziej.


*


Zygmunt Frąckowiak określający sam siebie mianem starego Chwaliszewiaka, dawno już nie mieszkał w tym miejscu. Jego dom znajdował się w willowej dzielnicy zwanej Sołaczem, całkowitym przeciwieństwie plebejskiego Chwaliszewa. Bardzo chętnie zgodził się spotkać z Jowitą. Na rozmowy o swojej ostatniej książce zawsze miał czas.

- Nie będę pytał jak mnie pani znalazła, bo przecież mam do czynienia z policjantką – grzmiał silnym głosem wprowadzając Jowitę do swojego salonu. – Trzeba przyznać, że nowe pokolenie funkcjonariuszy robi wrażenie.

- Udałam się do firmy, która wydała pańską książkę, przedstawiłam się, powiedziałam, że prowadzę śledztwo i bez problemu otrzymałam namiary – Jowita była odporna na komplementy dotyczące jej urody.

- A dlaczego właściwie policja interesuje się moją książką o Chwaliszewie?

- Zapewniam, że nie jest pan w kręgu podejrzanych – uśmiechnęła się. – Szczegółów nie mogę zdradzać, ale chciałabym usłyszeć historię o czarnym psie.

- To chyba jedna z najdziwniejszych i najbardziej niejasnych legend o Chwaliszewie – pokiwał wąsatą głową Frąckowiak i zabrał się do opowiadania. – Zawsze żyło tam podejrzane towarzystwo, złodzieje, nożownicy i grupy pospolitych żuli, ale po drugiej wojnie ludzie bali się jeszcze bardziej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodził po zmroku z mieszkania. Wszystko przez dużego, czarnego psa, który podobno błąkał się po okolicznych uliczkach. Ludzie uważali, że pies pochodzi od sił nieczystych, a wszystko przez hitlerowców. Mieli oni wybrukować ulice kamieniami z żydowskiego kirkutu, który znajdował się w innej części Poznania. Na jednym z kocich łbów przy ulicy Czartoria ktoś podobno znalazł napis w języku hebrajskim. To było imię. Gawriel. Niestety legenda nie wyjaśnia, co mają ze sobą wspólnego czarny pies i imię wyryte w kamieniu. Jednak od tej pory zaczęto nazywać psa imieniem Gawriel. Z czasem pies z legendy przestał mieć tak złowrogie znaczenie. Podobno jeśli nocą ugryzł jakiegoś złoczyńcę, ten nawracał się i przestawał być zły. Ot i cała legenda – stary Chwaliszewiak rozłożył ręce.

Jowita podziękowała za poświęcony czas i opuściła Sołacz. Starsza pani z pewnością słyszała kiedyś tę legendę i nie zapamiętała jej dokładnie, a przed policją chciała się pochwalić, że coś wie. Rozmyślania Jowity przerwał telefon. Dzwonił Romanowski.

- Dobra wiadomość! Hindus odzyskał przytomność. Pokazaliśmy mu zdjęcia trójki zabitej na Chwaliszewie. Od razu ich rozpoznał. Tę sprawę mamy zamkniętą. Prezydent będzie zadowolony – podsumował z przekąsem. – Trudniej będzie wykryć morderców tych trzech.

- Jadę obejrzeć miejsce zabójstwa. Dołączysz do mnie? – Zaproponowała.

- W sumie czemu nie – zgodził się. – Spotkajmy się na Chwaliszewie.

- Komisarzu?

- Jacek.

- No więc Jacek, dlaczego właściwie cały czas mówimy o mordercach. No, wiesz w liczbie mnogiej?

- Nie sądzisz chyba, że to dzieło jednego człowieka. Choćby był nie wiem jakim zawodowcem nie wykonałby tak precyzyjnej roboty. Tych trzech nawet się nie broniło. Musimy być ostrożni, bo to może być naprawdę duża grupa.


*


Na Chwaliszewie zapadał już wieczór. Stali dokładnie w miejscu, w którym znaleziono martwą trójkę. Tutaj kończyła się brukowana nawierzchnia, a piaszczysta ścieżka zapowiadała obszar wolny od zabudowań. Romanowski zauważył, że Jowita z uwagą przygląda się brukowym kamieniom. Chyba za bardzo wzięła sobie do serca nakaz sprawdzania każdej drobiny – pomyślał z rozbawieniem – za dużo naoglądała się filmów z serii CSI.

Dziewczyna przykucnęła przy jednym z kamieni. Był trochę szerszy od innych, jaśniejszy i bardziej spłaszczony.

- Czy możemy go wykopać? – Spojrzała na komisarza.

- A możesz mi wytłumaczyć po co? – Nie krył zdumienia.

Nie potrafiła wytłumaczyć, ale bardzo jej na tym zależało, więc nie dał się dłużej prosić. Zawsze nosił przy sobie nóż myśliwski. Bez problemu wyrył nim ziemię dookoła kamienia. Wyrwał go z ziemi z pewnym wysiłkiem i obrócił na drugą stronę. Jowita odgarnęła ręką ziemię.

- Jest wyszeptała.

- Co tam znalazłaś? – Wydyszał otrzepując dłonie. – Wizytówkę sprawcy?

- Sam popatrz.

Pochylił się nad kamieniem. Na gładkiej powierzchni, jeszcze wilgotnej od ziemi widniały nacięcia układające się w napis: גבךיאל

- Świetnie, dokonałaś odkrycia archeologicznego – cieszył się, że nie widzą go teraz kumple z komisariatu.

Jowita opowiedziała mu historię usłyszaną od Frąckowiaka, co jeszcze bardziej rozzłościło Romanowskiego. Wyrzucał jej, że traci czas na pierdoły, które nie mają żadnego związku ze sprawą. Niewiele robiąc sobie z jego burczenia wykonała zdjęcie napisu telefonem i wysłała wiadomość.

- Do znajomej, która studiuje hebraistykę – wyjaśniła.

- Mogłaś sama studiować hebraistykę – wzruszył ramionami.

- Muszę sprawdzić czy to ten napis.

W oczekiwaniu na odpowiedź komisarz zapalił papierosa i poszedł w kierunku Warty. Widok monotonnie płynącej rzeki w połączeniu z tytoniowym dymkiem uspokoił go. Zaciągał się ostatni raz, gdy zjawiła się obok niego Jowita.

- Słowo wyryte w kamieniu to Gawriel.

- Znakomicie. Czyli mamy sprawcę. To Gawriel, czarny pies. Komendant awansuje nas i dostaniemy odznaczenie – kpił patrząc jej prosto w oczy.

Jowita przeprosiła, że zajmuje się takimi sprawami zamiast śledztwem, jednocześnie oznajmiając, że teraz, po odkryciu, którego dokonali, nie mogą tak sobie pozostawić kamienia. Pochodzi bowiem z żydowskiego cmentarza, jest prawdopodobnie fragmentem grobu i zasługuje na godne miejsce. Romanowski zaczął żałować, że zgodził się współpracować z tą dziewczyną. Poinformował ją, że nie ma pojęcia czy w Poznaniu i okolicach znajdują się jakieś żydowskie cmentarze, a już z pewnością nie ma zamiaru ich szukać.

- Skontaktuję się z człowiekiem, który będzie wiedział jak zaopiekować się kamieniem – oznajmiła i wybrała numer do Zygmunta Frąckowiaka.

Ten zjawił się po półgodzinie, niezwykle podekscytowany. Dla Jowity było to ciężkie pół godziny kamiennego milczenia jej współpracownika, który co chwilę rzucał je pełne pogardy spojrzenie i palił papierosa za papierosem, znacznie uszczuplając zawartość paczki.

- Niesamowite odkrycie, materiał na kolejna książkę – zachwycał się stary Chwaliszewiak.

- Nie bardzo wiemy, co z tym zrobić – Jowita ucieszyła się, że ktoś w końcu docenił to, co zrobiła i rzuciła niemiłe spojrzenie Romanowskiemu.

- Nie ma obawy – uspokajał Frąckowiak. – Kamień zostanie przebadany. Sprawdzi się jaki jest stary, a później trafi do muzeum miejskiego, albo do muzeum żydowskiego, które ma powstać w budynku po byłej synagodze. Znajdzie się dla niego odpowiednie miejsce.

Z pomocą komisarza zapakował kamień do samochodu i odjechał machając przez uchyloną szybę.

- Na nas też już czas. Zrobiło się ciemno – burknął Romanowski.

Jowita w ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby nie zapytać czy strach obleciał twardego glinę. Zamiast tego zaproponowała, żeby jeszcze raz pokręcili się wokół miejsca zbrodni.

- Chcesz wykopać kolejny kamień?

- Morderstwo popełniono w nocy. Może w ciemnościach zauważymy, coś, czego nie widać za dnia – tłumaczyła cierpliwie.

- Niech będzie – zgodził się tylko dlatego, żeby nie wzięła go za tchórza.

Ruszyli ulicą Tylne Chwaliszewo rozglądając się uważnie na boki, mierząc wzrokiem ściany kamienic, chodnik i wyboistą ulicę. Nie zauważyli, kiedy wyrósł przed nimi mężczyzna. Z pewnością nie nadszedł z drugiego końca ulicy. Romanowski pomyślał, że pewnie rdzenny mieszkaniec wychynął z kamienicy. Jowita przyglądała mu się uważnie. Był staruszkiem, z siwą długa brodą, w czarnym kapeluszu przypominającym melonik i w czarnym długim płaszczu. Dopiero po dłuższej chwili spostrzegła, że przy jego nogach siedzi duży, czarny pies.

- Dobry wieczór – przywitał się starzec.

- Dobry wieczór, komenda miejska policji – wyrecytował komisarz, ale starzec nie zwracał na niego uwago. Patrzył w kierunku Jowity.

- Chcę pani podziękować.

Miał dobry wyraz twarzy, a mimo to Jowita odczuwała silny niepokój.

- Podziękować? Za co? Znamy się?

- Za ten kamień. Zadała sobie pani trud, żeby go odnaleźć i zapewnić godne miejsce. Przez tyle lat ludzie po nim chodzili i jeździli, a to przecież jedyne, co po mnie zostało. On też wie, że pani jest dobra – Wskazał na psa. – Nie musi nawet sprawdzać.

- Czy to Gawriel? – Zapytała Jowita, która z trudem usłyszała swój głos.

- Ja jestem Gawriel. A ponieważ ludzie wołali tak na psa, więc nawałem go swoim imieniem – uśmiechnął się lekko.

W tym momencie wtrącił się Romanowski.

- Wiadomo coś panu na temat zamordowania trzech młodych ludzi, w nocy z soboty na niedzielę?

Stary opuścił głowę i patrzył dokładnie w miejsce, gdzie dwie doby wcześniej znaleziono zwłoki.

- Nie było w nich ani grama dobra. Gawriel nawet nie próbował ich ugryźć. To nic by nie dało.

- Czy ma pan coś wspólnego z tym morderstwem? – Komisarz zrobił krok w jego kierunku. – Wie pan ich zabił?

- Zostali zabici przez ich własną nienawiść – odparł spokojnie Gawriel.

- Pan pozwoli z nami na komisariat – rozkazał Romanowski.

- Na mnie już czas – oznajmił Gawriel. – Moje imię wyryte w kamieniu zazna teraz spokoju, a ja nie będę musiał walczyć ze złem. Wszystkich złych ludzi nie nawrócę i nie pokonam. Niech świat sobie z nimi radzi. Nareszcie mogę opuścić Chwaliszewo.

- Nigdzie pan nie pójdzie! – Ryknął komisarz i mimo protestu Jowity wyciągnął pistolet.

Zanim zdążył go odbezpieczyć, czarny pies już był przy jego nodze i chwycił ją mocno zębami na wysokości łydki. Policjant stracił równowagę. Upadek wytrącił mu z ręki pistolet. Gdy się pozbierał nie było już śladu po starcu i psie.

- Dlaczego ich nie gonisz?! – Romanowski wrzasnął na Jowitę. – Oni nie mogli uciec daleko. Na pewno nie ten stary!

- Nic nie rozumiesz – Jowita starała się go uspokoić. – Nie znajdziemy ich już. Oni nie są… – zabrakło jej słów. – Ta legenda jest prawdziwa.

Kazał jej oddać broń, legitymację i wynosić się do domu.

- Sam się wszystkim zajmę. Chłopaki zaraz otoczą całe Chwaliszewo i złapiemy ich, a ty stawisz się jutro skoro świt w komisariacie. Twoja kariera skończyła się zanim na dobre się zaczęła. Już ja się o to postaram.

Zrozumiała, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Dla niej ten dzień dobiegł końca, ale przynajmniej czegoś dokonała.


*


Nazajutrz wstała wcześnie, umyła się, założyła bardziej elegancki strój, w którym wyglądała jak agentka federalna i zrobiła sobie ostrzejszy niż zwykle makijaż. Uznała, że powinna dobrze wyglądać w dniu, w którym ma wylecieć na zbity pysk. Niech widzą, że się tym nie przejmuje. Było oczywiście odwrotnie. O pracy w policji zawsze marzyła i nie miała pomysłu, co teraz ze sobą zrobi. Gotowa do wyjścia otworzyła drzwi. W progu stał Romanowski. Mierzył ją wzrokiem jakby widzieli się pierwszy raz.

- Nie trzeba było po mnie przyjeżdżać – odezwała się na powitanie. – Nie zamierzam nigdzie uciekać.

- Mogę wejść? – Żadnego gestu, ani grymasu na twarzy.

Pytanie uznała za zbędną uprzejmość, ale nie chciała już tego komentować. W ramach subtelnej manifestacji nie zaprosiła go do pokoju. Usiedli przy kuchennym stole.

- Znaleźliście ich? – Musiała o to zapytać zanim komisarz rozpocznie przesłuchanie.

- Nie

Triumfalne spojrzenie Jowity kłuło go w twarz. W następnej sekundzie jej wzrok wyrażał dezorintację. Po tym jak oznajmił, że nie było żadnych poszukiwań.

- Nie rozumiem?

- Kiedy odjechałaś pokręciłem się trochę po Chwaliszewie. Potem wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Usiadłem w fotelu i przesiedziałem tak całą noc.

- Może źle się czujesz po tym ugryzieniu? – Zaniepokoiła się.

Pokręcił głową.

- Nic mi nie jest. Po ugryzieniu nie ma śladu, a czarny pies i jego pan bardzo mi pomogli. Wiesz co robiłem całą noc? Wspominałem pewne wydarzenie, które miało miejsce ćwierć wieku temu. Chcesz posłuchać?

Chciała. Dowiedziała się, że kiedy Jacek Romanowski był mniej więcej w wieku zabitych na Chwaliszewie chłopaków, zajmował się mniej więcej tym, czym oni. Jego głównym zajęciem było prowokowanie stadionowych burd i udział w nich. Nienawidził wszystkich, którzy różnili się od niego i od subkultury, w której funkcjonował. Nie mieszkał wtedy w Poznaniu i kibicował innemu klubowi, ale przecież nie o kibicowanie tutaj chodziło. Najważniejsza była zadyma i to, że można było kogoś pobić potwierdzając w ten sposób swoja dominację. Pewnego razu skopał do nieprzytomności chłopaka w swoim wieku. Dwa dni później przeczytał, że pobity zmarł. Nigdy nie powiązano go z tym zabójstwem i uniknął kary. Żył dalej starając się wymazać z pamięci to zdarzenie. Później poszedł do pracy w policji, sam właściwie nie wiedząc dlaczego. Szybko okazało się, że ma talent do tej roboty i zaczął piąć się w górę. Wmówił sobie, że w ten sposób odpokutuje za swój występek. Z czasem całkowicie zapomniał o pobitym na śmierć nastolatku.

- Nie przypomniałem sobie nawet wtedy, gdy zobaczyłem w szpitalu pobitego Hindusa i wiedziałem, kto to zrobił – kontynuował Romanowski. – Dopiero, kiedy ugryzł mnie ten pies, coś się zaczęło ze mną dziać. Najpierw odeszła mi ochota na poszukiwanie dziwnego starca. Potem w domu, nie mogłem uwolnić się od obrazu tego chłopka leżącego w kałuży krwi. Wydawało mi się, że to znowu się dzieje, a ja stoję nad nim i dobijam go ostatnim kopnięciem.

Zamilkł. Był spokojny, zamyślony.

- Co teraz? – Jowita przerwała ciszę.

- Teraz mnie aresztujesz. Przyznałem się do pobicia ze skutkiem śmiertelnym. Co do sprawy zabójstwa tych trzech, skończy się umorzeniem. Brak śladów, poszlak. Brak sprawców.

Jowita nie chciała go aresztować. Zaproponowała, że razem pojadą na komisariat, tam jeszcze raz wszystko opowie i odda się do dyspozycji komendanta.

- Proszę, żebyś to zrobiła – powtórzył z naciskiem. – Dobra z ciebie policjantka. Rozwiązałaś sprawę. Ta legenda jest prawdziwa. Szkoda, że nikt w nią nie wierzy. Zwłaszcza policjanci – uśmiechnął się smutno na koniec.

– Chyba tylko stary Chwaliszewiak mógłby mi uwierzyć – podsumowała Jowita.

Romanowski wstał od stołu.

– Teraz proszę się wziąć do pracy pani aspirant. Odprowadzić podejrzanego.

Ona również wstała i wyszli z mieszkania.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Jak na porządną miejską /poznańską/ legendę w formacie fantasy przystało (patrz nagłówek cyklu) wszystko tutaj "pasuje": od dawno nieżyjącego starca Gawriela i ducha jego czarnego psa, po zagadkową śmierć trójki łobuzów i wszczęte natychmiast policyjne śledztwo.

Co nie jest wiarygodne w dotykalnym realu, przestaje dziwić w świecie fikcji.

Sprawne literacko pióro
© 2010-2016 by Creative Media