Go to commentsLicho - Tajemnice.
Text 3 of 9 from volume: Licho
Author
Genrehorror / thriller
Formprose
Date added2013-05-27
Linguistic correctness
Text quality
Views2955

Jacek już chwilę wcześniej skończył pakować zakupy do samochodu. Stał na parkingu rozglądając się za synem. Może chłopak faktycznie postanowił umówić się z tą dziewczyną.

Sięgnął po telefon, lecz na wyświetlaczu cały czas widniał znak braku zasięgu. Przypomniał sobie o knajpie, którą wczoraj mijali. Zapisał krótką informację dla Kuby i wetknął ją za wycieraczkę samochodu. Założył okulary przeciwsłoneczne i ruszył w stronę baru.

Przed wejściem ustawione były dwa okrągłe stoliki na których leżały ceraty w czerwono białą kratkę. W wazonach stojących na stolikach znajdowały się świeżo zerwane, polne kwiaty a do kontrastu, aby nie było zbyt cukierkowo, nad wejściem kołysał się drewniany szyld z łuszczącą się farbą tworząc napis `BAR`

Dzwoneczek zamontowany nad drzwiami zadzwonił gdy Jacek przekroczył próg lokalu i jego oczom ukazało się całkiem przyjemne wnętrze wypełnione od podłogi po sufit drewnem. Drewniane stoliki, krzesła, ściany obite brązowymi deskami a nawet ogromny, drewniany żyrandol z wyrzeźbionymi jeleniami. Za drewnianą ladą stałą Marta skrupulatnie polerująca kufel.

- Dzień dobry. - przywitał sie siadając na jednym z krzeseł przy barze. - Dostanę może kawę?

Kobieta uśmiechnęła się, lecz był to uśmiech bardziej wyuczony niż spontaniczny.

- Proszę. - postawiła przed nim biały kubek z wymalowanym, wesołym jelonkiem po czym zalała go wrzącą kawą z ekspresu. - Nie pijemy tu z filiżanek. Nie będzie panu przeszkadzał Zefir, prawda?

- Kto? - spytał.

- Jeleń na kubku. - tym razem uśmiech wydawał się być szczery.

- Absolutnie. - spojrzał na wesoło brykające o porcelanie zwierze. - Cześć Zefir.

Upił łyk przyglądając się czyszczącej kufle kobiecie.

Była dość wysoką, szczupłą kobietą o przypominających ogień, rudych włosach i ogromnych orzechowych oczach. Czerwono czarna, flanelowa koszula w kratę i niebieskie jeansy idealnie do niej pasowały. W porównaniu do młodej kasjerki ze stacji benzynowej jej makijaż był albo bardzo delikatny albo też nie miała żadnego.

- Przyjechał pan na festyn, tak? - jej głos wyrwał go z zamyślenia.

- Festyn? - powtórzył.

Wskazała głową na plakat wiszący na szybie.

- Mamy tu taką coroczną zabawę. Zawody wędkarskie, wielki grill, trochę muzyki, tańca.

- Brzmi świetnie. - upił kolejny łyk. - Przyjechałem z synem do domu teścia na kilka dni. Chociaż,prawdę mówiąc, cały czas zastanawiam się czy była to dobra decyzja.

Zdążył się zorientować, że kobieta wcale go nie poznała. Dla Jacka była to przyjemna odmiana i poczuł, że może spokojnie się wyluzować.

Postawiła drugi kubek na ladzie i napełniła go do połowy kawą.

- No coż. Jeśli nie interesują was ryby ani wielogodzinne spacery po lesie to oprócz jutrzejszej zabawy nie mamy tu zbyt wiele atrakcji.

- Oprócz wilków. - rzucił beznamiętnie nie zastanawiając się nawet nad słowami. - Słyszałem, że wczoraj trochę tu nabroiły.

Kobieta odstawiła kubek na blat. Jej przyjazna jak dotąd twarz teraz nie wyrażała żadnych innych emocji prócz bijącej na kilometr podejrzliwości.

- Mówił pan, że przyjechał do teścia. Znam tu wszystkich ale pana widzę po raz pierwszy. Do kogo pan przyjechał?

- Do Zygmunta Ostrowskiego.

Marta poczuła dreszcz na dźwięk tego nazwiska.

- Zygmunt Ostrowski nie żyje.

- Niestety to się zgadza. Nazywam się Jacek Brauer i jestem, a w zasadzie byłem jego zięciem. Mieszkamy...

Na twarzy kobiety pojawił się wyraz współczucia.

- W Jeleniej twierdzy. - przerwała mu cicho kończąc jego zdanie. - Jestem Marta. Bardzo mi przykro z powodu twojej żony. Usłyszałam o tym w wiadomościach i nie mogłam w to uwierzyć. Prawdę mówiąc, wciąż nie mogę.

Jacek wbił wzrok w kubek.

- Mówisz tak jakbyś ją znała.

Marta uśmiechnęła się dolewając im kawy.

- Bo tak było. - podeszła do ściany i ściągnęła z niej jedno ze zdjęć w drewnianej ramce. - Nie byłyśmy może wielkimi przyjaciółkami ale tak, znałyśmy się dobrze.

Na fotografii widniały trzy osoby i jedną z nich bez wątpienia była Anka. Ubrana w krótkie spodenki i zwiewną, różową bluzkę uśmiechała się szeroko. Jacek dawno już nie widział u niej takiej radości. Obok niej stała Marta i podobnie jak jego żona trzymała w ręce wędkę.

- Od czasu do czasu widywałyśmy się gdy wpadała tu na kilka dni. - wbiła wzrok w dłonie. - To straszne co się stało.

Anka?! Wpadała tu na kilka dni?! Co do...

- Kim jest ten człowiek? - wskazał palcem na stojącego za nimi, wysokiego mężczyznę z ogromną rybą trzymaną na rękach.

- To... - urwała jakby szukała odpowiednich słów i Jackowi wcale to się nie podobało. - To jest Adam. Nasz znajomy. - zabrała zdjęcie i powiesiła je na ścianie.

Nasz znajomy. Marta nie powiedziała mój znajomy tylko nasz. A Anka nigdy nie wspominała o żadnym Adamie. Coś tu jest nie tak.

- Mówiłaś, że moja zona przyjeżdżała tu na kilka dni. Kiedy była ostatnio?

Marta spojrzała mu prosto w oczy.

- Ania przyjeżdżała tu czasami po jakiejś waszej kłótni. To nie była moja sprawa i nie chciałam sie wtrącać dlatego nie pytałam o co chodzi. Czasami rozmawiałyśmy a czasami tylko piłyśmy kawę tak jak my teraz. - uśmiechnęła się, lecz Jacek wyraźnie wyczuł, że nie mówi mu wszystkiego. - Panie Brauer, nie doszukuj się w tym wszystkim drugiego dna bo go nie ma. Ania przyjeżdżała tu po prostu odpocząć.

Odpocząć w moją dupę. Wierzysz tej rudej wiewiórze?

Gdzieś w tle za nimi rozległ się dźwięk tłuczonego szkła.

- Sorry. - usłyszeli bełkoczący głos dochodzący z ciemnego rogu sali.

Jacek odwrócił się zdziwiony. Mógłby przysiąc, że gdy wchodził, cały lokal był pusty.

- Szymek! - warknęła Marta rzucając ścierką o blat. - To już czwarty kufel w tym tygodniu. Albo zaczniesz za nie płacić albo będę podawać ci w plastikowej misce jak Frankowi. - wyciągnęła zmiotkę spod baru i ruszyła by uprzątnąć szkło. - A jeżeli to nie pomoże to w ogóle nie będziesz miał tu wstępu.

Szymek machnął ręką.

- Ciii... księżniczko. Mam forsę, zobacz. - z kieszeni wyciągnął garść banknotów i wysypał je na stół. - Widzisz?

Marta spojrzała na kilka zwiniętych pięćdziesięciozłotówek.

- Szymek, skąd masz tyle pieniędzy? - spytała.

- A mam.

- Skąd?!

Jacek przyglądał sie tej dziwnej scenie z lekkim rozbawieniem. Szybko jednak pojął, że najwidoczniej Marta nie przywykła do widoku takiej gotówki u tego klienta.

Szymek chciał zgarnąć pieniądze, lecz Marta chwyciła jego dłonie.

- Powiesz mi skąd je masz albo dzwonie po Kowalczyka. Ukradłeś je komuś?

- Nic nie ukradłem! - oburzył się. - Sołtys mi dał.

- Nasz Sołtys? - spytała puszczając jego ręce?

Było powszechnie wiadomo, że Stanisław Baran nie lubi rozstawać się ze swoimi pieniędzmi. Bardziej jednak od utraty gotówki nie lubił Szymka. Tym bardziej widok pijaczka z forsą Sołtysa wydawał się dziwny.

Szymek pośpiesznie schował pieniądze do kieszeni.

- Aha. - przytaknął. - Miałem nikomu nie mówić, że widziałem wczoraj wilki w jego stodole.

- I nikomu o tym nie powiesz, tak? - spytał Jacek uśmiechając się zza kubka.

Marta zganiła go wzrokiem.

- Nikomu ani słówka. - stwierdził ostrym tonem. - To tajemnica.

Gdyby zamknąć oczy i bardzo, bardzo mocno się postarać, przez ułamek sekundy można było by dostrzec na twarzy mężczyzny grymas dumy.

Wstał poprawiając długi, szary płaszcz przeciwdeszczowy, który zapewne towarzyszył już kilku osobom wcześniej po czym szybkim krokiem wyszedł z knajpy.

Marta wrzuciła kawałki szkła do kosza pod ladą.

- Co jest z tymi wilkami? - spytał Jacek wyraźnie zaciekawiony.

- Co masz na myśli?

- Nie wiem. Odnoszę tylko wrażenie, że ostatnio są tu większą atrakcją niż ten cały wasz festyn.

- Nie wiem o czym mówisz.

Wzruszył ramionami.

- W sklepie, jakaś kobieta opowiadała, że w nocy, setka wilków zabiła zwierzęta tego waszego Sołtysa.

Marta z hukiem odstawiła kubek na blat.

- Nie setka tylko tuzin. - odcięła się. Po chwili jednak poczuła się jak kompletna idiotka dając się nabrać jak dziecko. - To było podłe.

Jacek uśmiechnął się.

- Wybacz. Zastanawiam się tylko dlaczego nie chcesz o tym rozmawiać.

- Bo nie ma o czym.

- Według ciebie krążąca po wsi wataha wilków to nic?

Parsknęła.

- Wilki były, są i będą i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. To są Bieszczady do cholery!

Dzwonek nad drzwiami ponownie zabrzęczał i do środka wszedł Kuba.

- Jedziemy tato?

Marta oparła dłonie o blat.

- Uratowana przez chłopca. - westchnęła.

- Kuba, poznaj Martę. - wskazał gestem dłoni kobietę. - Marta jest... - zawahał się. - Była koleżanką mamy.

Po wymianie uprzejmości Jacek wyciągnął dziesięć złotych i położył na ladzie.

- Dzięki za kawę.

Barmanka przysunęła pieniądze w jego stronę.

- Kawa była na koszt firmy.

- W moich stronach nie ma nic za darmo.

Nałożył okulary i ruszył w stronę drzwi.

- Jacek! - krzyknęła chowając banknot. - Pamiętaj, że nie jesteś w swoich stronach.

Rzucił na do widzenia przyjazny uśmiech i wraz z Kubą opuścili knajpę.

- Gdzie byłeś? - spytał gdy szli chodnikiem w stronę samochodu.

- W łazience. O co chodziło z tym uratowana przez chłopca?

Naciągnął synowi czapkę na oczy.

- O nic. - odpowiedział. - Na prawdę o nic.

Albo o coś bardzo wielkiego. - czując w kieszeni zabrane z baru zdjęcie.

Wracając do samochodu nie zauważyli stojącego po drugiej stronie ulicy granatowo białego Opla Astry z wnętrza którego, spod ciemnych okularów, obserwowało ich dwoje wściekłych oczu.



Marta była na zapleczu i nie usłyszała jak drzwi do baru otwierają się. Była zła na siebie za to, że pokazała pisarzowi zdjęcie, które chwilę później zniknęło a przez które, sprawy we wsi mogły potoczyć się w bardzo nieprzyjemny sposób.

Usłyszała dźwięk przesuwającego się po parkiecie krzesła. Ułożyła na stosie dwa ostatnie kartony i ruszyła na sale.

- Już jestem... - urwała widząc mężczyznę siedzącego na krześle przy ladzie. - Czego chcesz?

- No proszę. Tak witasz wszystkich klientów? - spytał sierżant Kowalczyk ściągając policyjną czapkę. - Nic dziwnego, że zawsze masz tu pusto.

- Nie zawsze. - mruknęła opierając się o futrynę.

- Zawsze kiedy ja tu jestem.

- Jestem zajęta. Czego chcesz?

- Kawy.

- Nie ma. Skończyła się. Coś jeszcze?

Sierżant podrapał się po równo przystrzyżonych włosach.

- W takim razie. - zamyślił się jakby zastanawiał się jakie danie wybrać. - Może opowiesz mi o czym sobie gawędziłaś z naszym gwiazdorem.

Mogła się tego domyśleć.

- Masz paranoje i nie wiem o czym mówisz.

Kłamie nas jak z nut ruda wiewióra.

- Nie kłam. Widziałem jak stąd wychodził. - warknął.

- Teraz zabrałeś się za szpiegowanie? - wsparła dłonie na biodrach. - Wyjdź stąd.

- Bardzo chętnie ale dopiero wtedy gdy usłyszę to po co tu przyszedłem.

Marta widziała jak zaciska potężne dłonie. W duchu modliła się by ktoś wszedł teraz do środka, lecz przechodząca obok para staruszków minęła drzwi nie spoglądając nawet do środka.

- Wyjdź stąd. Nie masz prawa...

Zaśmiał się.

- Ja nie mam prawa? - niezwykle szybkim ruchem wychylił się przez ladę chwytając kobietę za ramię i mocnym szarpnięciem przyciągnął ją do siebie. - Ja nie mam prawa?! - powtórzył. - To ja w tej czarnej dupie jestem prawem ty ruda wiewióro! A teraz gadaj jak na spowiedzi o czym rozmawialiście z tym gnojem.

Kobieta czuła jak z każdą chwilą uścisk Kowalczyka staje się coraz mocniejszy.

- Puść mnie, to boli. - w kącikach oczu poczuła łzę, lecz za nic w świecie nie chciała dać mu tej satysfakcji.

- Mów! - szarpnął jej ramię. - Gadaj, gadaj wszystko!

Przerażona kobieta zauważyła krople potu na czole policjanta. W jego oczach dostrzegła coś, o czym od dzieciństwa starała się zapomnieć. Pierwszy raz od ponad dwóch dekad poczuła ten strach. Strach, którego nie chciała już więcej doświadczać.

Jego oczy pulsowały złością. Ten sam, wściekły wzrok ponownie przeszywał jej ciało. Znowu poczuła się jak mała dziewczynka, w różowej kurteczce, w ciemną deszczową noc.

- Nie... - szepnęła. - Adam, Ty oszalałeś.

Głupia pizda. Ścierwo. Ruda wiewióra. Milcz kurwo!

Jego uścisk zacieśniał się. Czuła jak jej cała ręka drętwieje. Chwyciła stojącą na ladzie szklankę z sokiem i chlusnęła Kowalczykowi w twarz licząc, że choć na sekundę rozluźni dłoń. Błąd.

- Ty głupia... - zamachnął się drugą ręką, lecz w tym momencie dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał i w progu stanął ksiądz Grzegorz ze starym Bobrkiem.

- Przepraszam, zamknięte? - spytał duchowny przyglądając się rozgrywającej się tu scenie.

Jeszcze nigdy ich widok tak nie ucieszył Marty.

- Nie, nie! - krzyknęła - Otwarte. Proszę wejść.

Poczuła jak sierżant rozluźnia uścisk i szybkim ruchem wyrwała obolałe ramię. Spojrzała na Kowalczyka, którego twarz w ciągu sekundy powróciła do normalności.

- Ale się oblałem. - uśmiechnął się do mężczyzn po czym znów spojrzał na Martę. - Taka niezdara ze mnie.

Założył czapkę i skierował się do wyjścia,

- Jak wiecie. - odwrócił się omiatając wzrokiem duchownego, sprzedawcę i barmankę. - W okolicy grasuje stado dzikich zwierząt. Przez jakiś czas nie planowałbym wycieczek po lesie. - wskazał palcem na duchownego. - Może to ksiądz przekazać z ambony. - spojrzał na Martę. - Nie chcemy przecież aby komuś stała się krzywda, prawda? - uśmiechnął się poprawiając kaburę. - Licho nie śpi.



Syrena policyjna zagłuszyła dudniące wewnątrz Range Rovera dźwięki AC/DC. Jacek spojrzał we wsteczne lusterko i dostrzegł zbliżający się do nich z dużą prędkością radiowóz.

- Co jest? - spytał Kuba ściszając muzykę.

Radiowóz migał światłami dając do zrozumienia by zatrzymali się na poboczu.

- Jeszcze nie wiem. - odezwał się Jacek wykonując polecenie.

Odsunął szybę widząc podchodzącego do nich rosłego policjanta.

- O co chodzi Panie władzo? - spytał próbując dostrzec jego twarz, lecz uderzające prosto w jego oczy promienie słońca skutecznie to uniemożliwiały. - Jestem pewien, że nie przekroczyłem prędkości.

- Nie chodzi o prędkość. - odezwał się gruby głos. - Prawo jazdy i dowód rejestracyjny.

Jacek wyciągnął z portfela dokumenty.

- W takim razie o co chodzi?

Cisza.

- Przepraszam, nie usłyszałem pańskiego nazwiska. - wtrącił poirytowany zachowaniem mundurowego pisarz.

- Starszy sierżant sztabowy Kowalczyk. Proszę wysiąść z samochodu panie Brauer.

Gdy Jacek stanął naprzeciw policjanta poczuł się jak mikrus. Choć miał sto osiemdziesiąt dwa centymetry wzrostu, policjant przewyższał go przynajmniej o głowę a jego szerokie ramiona na których opinał się mundur wyglądały jakby wykute z kamienia.

- Pan pozwoli ze mną. - mruknął kierując się na tył pojazdu. - O to chodzi.

Jacek nie mógł uwierzyć własnym oczom. W miejscu, gdzie jeszcze dzisiaj rano widniała tablica rejestracyjna, teraz spoglądało na niego puste miejsce.

- O cholera. - podszedł do przodu pojazdu. - Tutaj też? Na prawdę nie wiem co się stało.

Policjant uśmiechnął się, lecz był to uśmiech bardziej w stylu `Jesteś mój chłopcze`, aniżeli `Wszystko będzie dobrze`.

- To kto ma wiedzieć jak nie pan. Będzie mandat.

- Co będzie? - rzucił wściekle Jacek. - Zostawiłem samochód na pół godziny przed sklepem. Ktoś musiał mi ukraść te pieprzone tablice!

Parsknął.

Coś w zachowaniu policjanta mu nie pasowało i Jacek odnosił wrażenie, że sprawia mu to wręcz przyjemność. Jego twarz i postura wydawała się być znana ale...

- To będzie pięćset złotych. I ciesz się pan, że pozwolę wam wrócić do domu tym gratem. - uśmiechnął się po raz kolejny trzymając w dłoni mandat. - Płacisz czy zabieramy furę?

Jacek spojrzał na kawałek papieru i podpisał w prawym dolnym rogu po czym energicznym ruchem wyrwał mu go z rąk.

- Oczywiście, że płacę. - warknął wracając do samochodu. - Dupek.

- Szerokiej drogi panie Brauer. - usłyszał jeszcze za plecami. - Witamy w Tobarach.

Mieląc w miejscu oponami Range Rover ruszył z impetem do przodu zostawiając ślady opon na żwirowanym poboczu.

Kowalczyk wrócił do radiowozu i spojrzał na podpis pisarza. Ścierwo. - pomyślał.

Ścierwo.

Rzucił spoconą czapkę na tylne siedzenie na którym leżały dwie , krakowskie tablice rejestracyjne. Zawrócił samochód i pognał w kierunku wsi.


  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Dynamiczne, czytam z zainteresowaniem.
avatar
Bardzo ciekawa opowieść o wiejskich obyczajach i samowoli lokalnej policji. Akcja wartka i dynamiczna, co bardzo wciąga czytelnika, czyniąc go niemal uczestnikiem opisanych zdarzeń. Natomiast ogromną wadą tego ciekawego opowiadania jest poprawność językowa, a właściwie jej brak. Pięć błędów ortograficznych: "było by" - należy pisać "byłoby"; "granatowo biały" - "granatowo-biały", "czerwono biała" - "czerwono-biała", "czerwono czarna" - "czerwono-czarna", "na prawdę" - "naprawdę". Najgorszą jednak stroną poprawności językowej jest interpunkcja. Wynotowałem wszystkie błędy z zamiarem ich wskazania, ale jest ich tak dużo, ze wypisywanie ich nie ma sensu. Brakuje 93 przecinków (głównie przed imiesłowami przysłówkowymi), a zbędnych jest 8. czyli łącznie 101 błędów interpunkcyjnych. 43 razy niepoprawnie zapisano dialog, stawiając niepotrzebnie kropki przed myślnikami oddzielającymi wypowiedź od narracji. W kilku przypadkach zdania są tak zapisane, że nie wiadomo, jak je odczytać: "O co chodziło z tym uratowana przez chłopca". "- Uratowana przez chłopca. - westchnęła". W dość wielu przypadkach brakuje znaków diakrytycznych (m.in. zona, paranoje). Ogrom tych błędów pośrednio dezawuuje dobrą treść.
© 2010-2016 by Creative Media