Go to commentsNa zakręcie
Text 3 of 3 from volume: Niespodziewane
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2013-06-26
Linguistic correctness
Text quality
Views2618

  Słońce schodziło ze skłonu, niosąc tym samym ulgę dniu rozgrzanego zenitem lata. Ziemia zaczynała oddychać wieczornym, świeższym powiewem, rośliny podnosić omdlałe liście i kwiaty, tęsknie wyczekując wieczornej rosy. Jeziorne wody wygładzone lustrzaną taflą szykowały się do nocnego spektaklu pojednania z roziskrzonym firmamentem nocnego nieba.

Trasa włóczęgi jaką obrałam wiodła szlakiem kani czarnej, zasięgiem obejmowała z dawna znane miejsce.

Przede mną w całej okazałości stała niczym nieporuszona góra, wabiąc wspomnieniem sprzed lat bez mała dwudziestu, albo i wiecej. Tutaj u jej stóp zostawiłam kiedyś kawałek osobistej historii, ona ją przechowała.

Teraz kusiła majestatycznym milczeniem spowitym legendą i biegnącą zboczem krętą ścieżką, miejscami tajemniczo niknącą wśród porastających górę strzelistych świerków, niebieskawych jodeł, wspinających się pod sam wierzchołek.

Czy dzisiaj biegnie tak samo?

Czy jest tak samo jak kiedyś wyboista, pełna wypłukanych przez deszcze dziur, wystających większych i cięższych kamieni, których woda nie zniosła w dół?

Czy są jeszcze obnażone, pokręcone korzenie drzew, o które tak łatwo zaczepić nogą i ześlizgać w dół, aby zaraz z mozołem pokonać utracony odcinek?

Uśmiechnęłam się na te pełne żartów i okrzyków strachu wspomnienie.

Więc jakże mogłam ją pominąć?

Oczywistym było, że odświeżę wspomnienia, wgramolę się tak samo jak kiedyś na tę górę, uwolnię od uważnego wypatrywania wzrok i wypuszczę go wolno na rozkolony horyzont. Niech biegnie swobodny za ostatnimi promieniami dnia, niech oczy chłoną rozciągniętą po kres płaszczyznę wypełnioną różnorodną konstrukcją, niech odnajdą położenie znanych miejsc, przy których zatrzymają się może chwilę dłużej, by wydobyć z pamięci obrazy z nimi powiązane.

Czy żywe jeszcze?

Zapragnęłam stanąć na tej wyniesionej w niebo koronie, zamknąć oczy, wystawić twarz do ogromnej tarczy słońca zapadającego w krąg.

Rozłożyć ręce i pozwolić, aby owiał mnie wszechobecny wiatr, dotykał dłoni, ocierał się o twarz. Poczuć jak burzy włosy, poszturchuje w plecy, wspina po ubraniu i niknie niewiadomo gdzie, aby za moment pojawić się znowu wirującym dotykiem.

Wciągać w płuca powoli i z rozkoszą nasycone żywicą świeże, przejrzyste powietrze.

Stać z zamknietymi oczami i czuć każdą, najmniejszą cząstką swojej istoty wolny, bezgraniczny przestwór, rozpuścić w nim przywiązania, ograniczenia, blokady i cienie.

Pozwolić myślom płynąć w przestrzeń, słyszeć jak zwalniają swój rozklekotany bieg, hamują rozpęd i miekkie rozpływają się cicho, wsiąkając w rozpostarty na nizinie zielony dywan widnokręgu.

Ruszyłam z butelką wody w garści, aparatem i lornetką na szyi. Im dłuższa była pokonana odległość, tym większa stawała się góra.

Krajobraz zmienił się również, a dostrzegane z każdym krokiem zmiany zaskakiwały, jakby niosły nowinę.

Oto łączka z wykoszoną równiutko trawą, alejki obsadzone zdobnymi krzaczkami, tu i ówdzie ławeczka, na której spocząć można w razie nagłej potrzeby, czy choćby zachcianki.

Na nizinnym terenie pobłyskiwały wodą stawy niezwykłą formą ukształtowane, połączone ze sobą zawieszonymi nad nadbrzeżną roślinnością mostkami. Można było dojrzeć wystające, zbrązowiałe opalenizną pałki wodne, pióropusze trzciny falujące puszystością, szable liści wyprężonych na baczność tataraków.

Zaby w nich były na pewno, bo z daleka słyszałam przedwieczorne kumkanie.

Za stawami stała niska, drewniana gospoda, osadzona na ziemi bryłą, osłonieta kępą drzew, witała znużonych turystów, nęcąc smakowitym zapachem sporządzanych posiłków.

Wyglądało pieknie i rekreacyjnie. Ziemia, trawa, krzewy rosły w wyznaczonych i tak przemyślanych przez człowieka miejscach, że nawet najmniejsze źdźbło nie mogło się wychylić i wzrosnąć poza oznaczoną przez niego granicą.

Kiedyś ten teren był dziewiczo zaniedbany, naturalnie, dziko rosnący, przyciągał wędrowca swobodnie kształtowanym pejzażem. No i górą, a w dole wciąż tą samą gospodą, do której uśmiechnęłam się skrycie, przypieczętowując z nią starą znajomość.

Nie było tylko wąskiej, wyboistej i kamiennej ścieżki.

Na górę prowadziła wyasfaltowana, dość szeroka droga, którą zjechało kilku rowerzystów, zeszły jakieś rozgaworzone panienki, a ona kręciła się, zawracała, omijała, pełzała zygzakiem, zostawiając na zboczu asfaltowe serpentyny.

Uznałam, że tak jest nawet wygodniej, choć może dalej i dłużej.

Postanowiłam, że ostrym i pod górę wznoszącym się zakrętem odpocznę, bo już złazęgowana byłam nieznośnie, a wspinaczka kosztowała sporo wysiłku.

Pokonałam zakręt opierając się o usypany nad drogą nawis gliniastej ziemi, myśląc, że jeszcze krok i usiadę na tym nawisie, tymczasem wrosłam w podłoże, jakby coś uczyniło mnie `Żoną Lota`, chociaż nie oglądałam się za siebie.

To coś stało trzy kroki przede mną też wrośnięte w drogę, z tą jedną różnicą, że miało cztery nogi, ja tylko dwie.

Przemknął mi jakiś absurd myślowy, że to mnie będzie łatwiej te nogi od ziemi odrywać, niż jemu cztery.

Że też nie roześmiałam się z tej wykreowanej z nagła głupawki. Widocznie odebrany bodziec wzrokowy posiadał większą moc i zapanował nad obudzonym zalążkiem głupoty.

Staliśmy naprzeciwko siebie obmacując się wzrokiem, na początek nic nie wnosząc do znieruchomiałego, nad wyraz statycznego obrazu.

Dwie pary oczu spotkały się wreszcie i wybuchła eksplozja wrażeń instynktownych, erupcyjnych, błyskawicznych.

Ten zwierzak patrzył na mnie z jakąś smutną rezygnacją pomieszaną ze strachem i nieustępliwością jednocześnie. W dwóch żółtych, magnetycznych ślepiach jawiło się zaskoczenie, ciekawość i determinacja tak wyraźna, że przez ułamek sekundy wzbudziła we mnie strach.

Mózg racjonalizator zaraz mi podszepnął lękliwą wątpliwość, że może lis jest chory, że może ma wśkiekliznę, bo stoi i nie ucieka, co zrobić powinien.

Opanowałam złośliwe podszepty, znajdując inne natychmiastowe rozwiązanie - wycofać się.

Ruszyłam w tył ( nogi ani z soli, ani wrośniete nie były), starając się nie zmieniać pozycji.

Powoli, tylko powoli - wmawiałam w siebie uspokajająco.

Lis jakby rozumiejąc ludzką myśl ( pewnie telepatycznie) też się cofnął.

Ja odstapiłam krok w prawo, lis w lewo, automatycznie zmieniłam kierunek i ruszyłam w lewo, lis w prawo.

Wyglądało to tak, jakbyśmy się chcieli wzajemnie ominąć, nie zrywając więzi wzrokowej nawet na mrugnięcie okiem, ale każdy uczyniony ruch jednego pociągał za sobą odzwierciedlony ruch drugiego, ustawiając nas w pozycjach na wprost siebie.

Pląsaliśmy ten dziwny, prawie taneczny układ kroków, podtrzymywany zapewne magnetyzmem wzrokowym.

Niewytłumaczalne sprzężenie: myśl - ruch.

Wreszcie postawiłam jeszcze kilka zdecydowanych kroków w tył, podtrzymując się ręką nawisu i odległość między nami nieco się zwiększyła.

Lis zaniechał ruchu.

Usunęłam się znów kilka kroków. Zwierzę patrzyło uparcie i wreszcie odwróciło się, skoczyło na lewo w bok i znikło z zasięgu wzroku.

Nie mogłam pojąć gdzie się podziął. Znikł, jakby się zapadł pod ziemię.

Stałam chwilę oszołomiona i zdumiona zachowaniem dzikiego zwierzęcia. Badałam wzrokiem trawę, myśląc, że go wytropię. Nic, żaden rudy, najmniejszy kłaczek nie zwichnął zielonego zbocza.

Ruszyłam w górę i teraz dopiero spostrzegłam, że skończył się asfalt, a zaczęła droga wyłożona betonową płytą tak charakterystyczną dla prowizorycznego budownictwa na terenach po PGR-owskich. Na własny użytek nazywałam te drogi Zemstą PGR-ów.

W skrajni Zemsty PGR-ów widniała wykopana jama - schronisko i korytarz do lisiej siedziby.

Pojęłam lisią determinację. Ta droga była użytkowana przez człowieka w różnoraki sposób i zaburzała zwierzęciu naturalny cykl życia, a przecież to on na tej górze mieszkał od zawsze, był jej panem i władcą, zanim nie wstąpił na nią człowiek ze szlachetnym pomysłem uporządkowania dzikich dróżek tyczonych tropami nie tylko jednego lisa ( z dawnych lat pamiętam, że okresowo bywały nawet jenoty).

Dotarłam do wierzchołka. Obejrzałam panoramę, a nawet i wiecej. Mogłam wdrapać się po krętrych schodach na okratowaną platformę, na której mieścił się niewielki budynek opatrzony szyldem - `Panorama` i napić się kawy. Jakoś nie przyszła mi na to ochota.

Zeszłam, rozmyślając o ekscytującym schyłku dnia, zabierając ze sobą wszystkie wspomnienia.

Słońce ostatnimi, czerwonymi promieniami oswietlało wyniesioną nad nizinami górę, osnutą kiedyś tajemniczą legendą.

Czy jeszcze była żywa?

Odniosłam wrażenie, że baśń o Pięknej Górze rozproszyła się cicho, niewidocznie, nieuchwytnie na nowych, asfaltowych alejkach, a jej subtelną magię przejechały rowery.

Może jakiś nikły cień drzemał pod porzuconym krzaczkiem, czy w pozostawionej na pastwę natury kępie traw.

Tylko wiatr wędrujący nad majestatycznym wierzchołkiem wielkiej góry snuł szeptem baśniową przędzę i rozwieszał jej mgławą otulinę na drzewach wrośniętych korzeniami w górę, kładł się oparem nad stawami, srebrzył kropelką rosy w trawie, w której to lis odnajdywał swoje i spokrewnionych dusz ślady.

  Contents of volume
Comments (4)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Piękny oraz niezwykle barwny i obrazowy opis górskiej przyrody, a właściwie wspinaczki w tych cudownych realiach. A potem niespodziewany lis oraz jego niekonwencjonalne zachowanie. Wszystko takie naturalne i prawdziwe, więc przypomniało mi podobne zachowanie lisa w moim opowiadaniu "Chytrusek". Podkreślam, że zachowanie prawdziwe. Z prawdziwą przyjemnością czytałem to opowiadanie.
Natomiast z przykrością muszę stwierdzić, że do tych wspaniałych opisów wkradło się trochę błędów, głownie interpunkcyjnych. Wiem, że moi "przyjaciele" zaraz to wytkną, a może nawet napiszą jakiś paszkwil lub hymn, ale dostrzeżone potknięcia wskażę:
- brakuje przecinków przy wtrąceniu "jaką obrałam" (przed i po) oraz przed: jak burzy, jak zwalniają, też się cofnął, opierając, obmacując. Czyli generalnie przed zdaniami podrzędnymi;
- zbędne przecinki przed: albo, najmniejszą cząstką, czy choćby, czy w pozostawionej (w obydwóch przypadkach "czy" pełni rolę spójnika), osnutą. I na koniec potknięcia techniczne: brakuje znaków diakrytycznych w słowach: zaby, pieknie, zamknietym. Zbędna jest też spacja po nawiasie otwierającym.
Ze wskazanych przyczyn za poprawność stawiam tylko ocenę bardzo dobrą, ale czynię to z przykrością, gdyż opowiadanie bardzo mi się podoba.
avatar
Witam.))
Dziękuję bardzo za pochlebne zdanie oraz rzetelną ocenę tekstu. Nie omieszkam też dziękować za poczynione uwagi techniczne względem znaków interpunkcyjnych - raz używanych przeze mnie w nadmiarze, innym razem zawzięcie oszczędnie.
( tylko znaki tym razem? a to mi sie chyba udało... za tym razem).
z uszanowaniem
avatar
Doszukałam się w literaturze tworzonej przez użytkowników portalu, a mianowicie w twórczości Pana "janko" opowieści o takim samym tytule: - "Na zakręcie"
Oświadczam, że moje opowiadanie pt - "Na zakręcie" jest absolutnie zbieżnym przypadkiem, czystym zbiegiem okoliczności.
Oswiadczam również,że z utworu Pana "janko" tytułowego wyrażenia nie przyswoiłam z zamiarem jego przywłaszczenia.
Autora zaś utworu wcześniej publikowanego pod nazwą "Na zakręcie" - Pana "janko" gorąco przepraszam za nieumyślność.
avatar
Podobało mi się, bo jest bardzo piękne… Na początku trochę ciężko się czyta, te opisy troszeczkę mnie zrazu wybijały, mimo to jest to bardzo dobre opowiadanie.

Lis i to jak bohaterka z razem nim się zachowywała, niezwykle wręcz mi się podobał. Bardzo lubię zwierzęta i cenię dziewiczą naturę. Wielkie jest piękno tej opowieści i choć koniec smutny, całość sprawia, że wzrok człowieka staje się łagodny.

Gratuluję i pozdrawiam,
Ten Śmiertelny
© 2010-2016 by Creative Media