Go to comments'Przyjaźń', odc. 1
Text 1 of 1 from volume: Przyjaźń
Author
Genremystery & crime
Formprose
Date added2010-10-08
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2404

Anna odbiła się od zardzewiałej klamki broniącej dostępu do pomieszczenia za drzwiami przesłoniętymi dyktą.

- Czemu tu się reklamuje PKS Kamienna Góra? To nasz w tym tygodniu splajtował? - omiotła wzrokiem budynek wałbrzyskiego dworca autobusowego. - Niech zgadnę, zaraz ktoś wywiezie na złom tę wiatę i słupy.

Plastikowy zegar przymocowany do jednego z filarów z każdej strony pokazywał inną godzinę i żadna z nich nie była poprawna.

- Dzień dobry prześlicznej panience! Jaki piękny mamy dziś dzień! - odezwał się przepity baryton.

- Mać, mać, mać... - odpowiedziało mu z przyzwyczajenia echo.

Właściciel barytonu kokosił się między reklamówkami na dworcowej ławeczce służącej mu za legowisko. Następnie przystąpił do opracowania biznesplanu na kolejne kilka godzin.

- Bo widzi panienka, tak sobie liczę pieniążki i wychodzi mi, i nie chce wyjść inaczej, że brakuje mi trzydziestu groszy do piwka.

Annę ogarnęła zgroza na widok twarzy w kolorze Milne`owskiego Prosiaczka zaopatrzonej w kaprawy wzrok i szczeciniasty wąs.

- Ja przepraszam szanowną panienkę za mój wygląd, ale takie jest moje życie, ot co. Gdyby mogła mnie panienka poratować w mojej sytuacji...

- Trzydzieści groszy? - Anna przerwała wypowiedź zapowiadającą się na filozoficzny elaborat.

- Ja nie śmiałbym prosić o więcej, ale gdyby panienka miała na przykład pięćdziesiąt groszy...

`Żebyś ty pieprzony dziadu wiedział, na co ja się musiałam zgodzić, żeby mieć te kilka groszy w kieszeni... a ty je dostaniesz, bo... po prostu chcesz? A masz i się udław tym swoim cholernym piwkiem` - wygrażała w myśli.

- Proszę. Jedzie coś teraz do Warszawy?

- Ależ tak, oczywiście. Kiedy sobie tylko panienka zażyczy.

Anna przewróciła oczami z rezygnacją i bez sprawdzania rozkładu jazdy obróciła się na pięcie. Chyba jednak lepiej łapać pociąg, nawet jeśli po wałbrzyskich torach ma sunąć z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę, a potem przez pięć lat będą go przetaczać we Wrocławiu.


Późna wiosna. W przydworcowych klombach zakwitły chwasty i puszki po piwie. Pracownik Zakładu Oczyszczania Miasta łaskawie pojawił się na posterunku o jedenastej rano, by zająć się zamiataniem kurzu z jednej strony chodnika na drugą. Na głównych ulicach porozkładali się straganiarze z kocami oferując kolekcje dziewiarskie z third handu. Anna wpadła w nostalgię.

- Może mam przed oczami te boskie widoki po raz ostatni w życiu?

Nagle nie chciała opuszczać krainy ludzi żyjących z przyzwyczajenia, sypiących się garaży i budynków nieremontowanych od czasów Hitlera. Przypomniała sobie zachwyt Juana Carlosa:

- Gdyby co nieco odmalować, mieszkałabyś w pięknym, górskim miasteczku!

- Co ty mi tu będziesz o Wałbrzychu opowiadał - zbyła go. - Nie widzisz, że tu dobrze prosperują tylko zakłady wulkanizacyjne i sklepy z serii `wszystko po 3 złote`, bo te `wszystko po 5 złotych` już splajtowały? O, tu kredyty bez poręczycieli, tam kredyty na gębę, tu lombard dla tych, co chcą spłacać kredyt. Jak sklepik bankrutuje, to w jego miejscu pojawia się punkt z automatem do gier, nazywany kasynem. Tak więc ogólnie jest na co wydawać pieniądze z kredytu. A jak się coś rozsypie, to ma już zostać takie rozwalone, bo to się wtedy ładnie nazywa: `szkoda górnicza`.

- I co się robi z tą `szkodą górniczą`? - dociekał Juan Carlos.

- No jak to co? Pokazuje się w telewizji.

- I jak się pokaże w telewizji, to ludzie reagują?

- Tak. Mówią: `Ojejku, ale nieszczęście`. Potem idzie reportaż o biedaszybach, który komentuje pogrzebowym tonem jakiś złodziej z Rady Miejskiej.


Anna ścisnęła w kieszeni kurteczki sypiącą się Nokię na kartę. Przez siedem dni i siedem godzin Juan Carlos nie dawał znaku życia. Dziewczyna wiedziała, że została w Wałbrzychu za długo. Że też akurat w takim momencie zachciało się ojcu Loli wieszać na granicy dwóch posterunków Policji i nocą panowie policjanci kilkakrotnie podrzucali sobie nieboszczyka na drugą stronę mostu. Lola w ryk, matka Loli pijana pod stołem już trzecią dobę, a wszystkie formalności na głowie Anny. Trzeba było machnąć ręką i spieprzać, zamiast się narażać i jeszcze policjantów do mieszkania wpuszczać. Ale czego się nie robi dla Loli.


Jakiś szczwany lis wpadł na pomysł, żeby ulicę Rycerską umieścić w pobliżu sądu i prokuratury. Pomimo swej nazwy aleja niewiele miała wspólnego z etosem, nie licząc honorowych dawców moczu rezydujących w każdej z bram. Anna właśnie kontemplowała obecność grzyba na swojej klatce schodowej, gdy jej wzrok przyciągnęły czerwone, nieregularne plamy na chodniku pomiędzy gołębim kałomoczem.

- Ptasia grypa, ani nawet ptasia biegunka, to to raczej nie jest... Widocznie ktoś uczcił ten poranek stratą zęba.

Przeszył ją zimny dreszcz. Obecna sytuacja nie pozwoliła jej myśleć o krwawych śladach jak o regularnym mordobiciu o butelkę denaturatu, nad którym przechodzi się do porządku dziennego w przeciągu minuty. Kap, kap... kropelki prowadziły Annę jak po sznureczku do jej własnej bramy.

- A to co znowu? Boże, jakie to... świeże. Nóż był w użyciu - wzdrygnęła się Anna na widok kałuży juchy niemal ściekającej do studzienki.

Ślady zaczęły się układać zygzakiem. Ktoś wycierał ręce o mur. Ktoś wycierał jakąś część ciała o mur.

- Co za biedak... Gdzie karetka? - denerwowała się dziewczyna, przyspieszając kroku.

Chciała być już w Warszawie. Albo od razu w Nowym Jorku. Nie będzie dzisiaj ostatniego prysznica ani ostatniego obiadu. Weźmie torbę i wsiądzie w taksówkę. Trzeba zadzwonić do Victora. Spadamy, nic tu po nas. Przez kilkanaście sekund w słuchawce śpiewała Amy Winehouse, a potem odezwała się hiszpańskojęzyczna sekretarka:

- Tu Victor Sanchez, w tej chwili nie mogę rozmawiać...

- W tej chwili?! - wymruczała Anna. - Oby to było tylko w tej chwili. Miałeś być pod telefonem, kurwa. Plan B dalej obowiązuje, ale masz do mnie zadzwonić, i to jak najszybciej.

Czerwona ścieżka zdrowia prowadziła pod bramę Anny.

- Oczywiście, kurwa. Lepiej, żeby to byli ci spod piątki - myśli przelatywały jej przez głowę jak kieszonkowiec przez autobus. Nerwowo odgarniała dredy z czoła, a one strzelały z powrotem na to samo miejsce. Pierwsze piętro, drugie, Boże, ile krwi. Na półpiętrze Lola.

- Coś pod piątką? - Anna krzyczała tak szybko, jak tylko zobaczyła koleżankę.

- Pewnie to, co zwykle.

- On ją, czy ona jego?

- Chyba on i kumple. Nie wiem. Matkę mi zabrali do szpitala - wyjęczała Lola obracając się twarzą do ściany.

Anna ciężko westchnęła. Tym razem naprawdę nie mogła pomóc przyjaciółce.

- Czyli mówisz, że to stary Rempel i jego kumple?

Lola uraczyła Annę spojrzeniem psa, któremu się wyżera z miski:

- Powodzenia w wielkim świecie, księżniczko.

Anna usiadła na schodku obok, wycierając dżinsami krwawą plamę. (`Będzie wyglądało, że mam okres, cholera`.)

- Pamiętasz Juana Carlosa? Tego Kolumbijczyka, który mnie odwiedzał? Poznaliście się kiedyś na korytarzu.

Lola skinęła głową.

- No właśnie. On miał wrogów, którymi się ze mną podzielił. To tak w telegraficznym skrócie. Kiedyś opowiem ci całą historię. Pamiętaj o tym, że masz wielki talent, wyjedziesz stąd i niedługo spotkamy się w innym miejscu niż ta piękna brama - Anna wysiliła się na uśmiech. - Czyli to był Rempel spod piątki?

- Nie wiem, czy to był Rempel, bo gadałam z lekarzem w domu, ale chyba widać wyraźnie: ślady prowadzą pod piątkę.

- Lekarz przy tym był? I gówno go to obeszło?

- Jaki tam lekarz... Stary Kwiatkowski. Dobrze, że się chociaż moją matką zajął. Remplowej kiedyś kazał się udusić rzygami.

- Porządny facet - przynajmniej nie słyszałam, żeby komuś zaszył igłę w sercu, wacik w żołądku, albo dokonał trepanacji czaszki zamiast operacji kręgu szyjnego, bo pomylił zdjęcia pacjentów. Te tematy były ostatnio na topie. Gdyby Remplowa się udusiła rzygami, świat by niewiele stracił. Przepraszam, telefon.

To był Victor.

- Wszystko pod kontrolą, możesz wejść do mieszkania...

- Czemu nie odbierałeś? - dociekała Anna. - Skąd wiesz, gdzie teraz jestem?

- Nie siedź na schodach, bo się przeziębisz. Powiedz Loli `do widzenia`, wejdź do domu i przygotuj rzeczy. Zaraz się spotkamy.

Lola nie znała hiszpańskiego. Spojrzała pytająco na koleżankę.

- Mam się z tobą pożegnać - powiedziała Anna. - Tak powiedział Victor Sanchez. A ja od siebie dodam, że zanim otworzę drzwi do mojego domu, ty masz już być w taksówce i nie pokazywać się tu przez kilka tygodni, rozumiesz?

Lola nie rozumiała:

- Wrogowie Juana Carlosa to chyba jakaś choroba zakaźna? Najpierw są twoimi wrogami, potem moimi...?

- Idź już do kurwy nędzy.

- Taksówką? Filmów się naoglądałaś? Skąd ja mam mieć kasę na taksówkę?

Anna wcisnęła jej do ręki stuzłotowy banknot.

- A skąd ty masz tę kasę na taksówkę?

- Filmów się naoglądałam. Nieważne. Biegnij już, Lola. Biegnij.


Klucz do mieszkania Anny wisiał na zdezelowanym breloczku z piłką do koszykówki, którą ozdabiał napis `made in China`.

- Moje pierwsze słowa po angielsku... - rozczuliła się otwierając drzwi. - A Michael Jordan podobno dostawał rocznie od Nike więcej niż wszystkie dzieci z ich taśmy produkcyjnej.


Linoleum w przedpokoju zamlaskało pod naciskiem trampek. Anna rzuciła kurteczkę i plecak-kostkę na drewnianą komodę wymalowaną białą, olejną farbą przez jakiegoś speca od wystroju wnętrz z minionej epoki.

- Uczyłam się tu biegać. Ciągle się rozpieprzałam o te graty. O, kuchnia. Prysznic za kotarką, Boże, co za żenada. Kibel stoi na półpiętrze - to jeszcze gorzej. Naderwany kran, ale syf. Cerata, która śmierdzi i na którą nie mogę patrzeć. Czemu ja tego nie wypieprzyłam, gdzie ja miałam mózg - brutalnie rozliczała miejsce swojego osiemnastoletniego życia. - Kalendarz z zeszłego roku. Przecież jest czerwiec, trzeba było wyrzucić. Rzężąca lodówka, grzejący zamrażalnik, kradzione butle z gazem, przewrócone krzesło...

Annie pociemniało przed oczami. Odruchowo złapała się stołu, bo nogi nie były w stanie unieść sześćdziesięciu kilo dziewczyny i trzech ton świadomości przewróconego krzesła.

- Jeśli nie miało zbutwiałej nogi, to...

Dwieście centymetrów dzielących Annę od krzesła dawało nadzieję na zbieg okoliczności. Po chwili stało się jasne: ktoś tu był. Sprint do pokoju.

- Jezus Maria, kurwa, Boże Święty... Sanchez, ja ci poderżnę gardło trzonkiem od łopaty.

Rozbebeszone treści walizki pokrywały podłogę, a na nich w nieregularnych kępach spoczywało pierze z porozcinanej naprędce pościeli. Materac z dziurą w środku opierał się o łóżko. Szafy bez drzwi, potłuczone bibeloty, urwane zasłony.

- Panowie Reyes i Zuleta wysłali mi specjalistów od feng shui, jakie to wielkoduszne z ich strony. Ale czemu zajęli się tylko jednym pokojem? Kryzys? - zastanawiała się Anna. - No nic, nie ma sensu tego ruszać. Jadę bez bagażu.

Cichutko wycofała się do kuchni. Właśnie do niej dotarło, że skoro otwierała drzwi, to znaczy, że ktoś je zamknął od wewnątrz. A to oznacza, że miłośnicy feng shui wciąż byli obecni w mieszkaniu.

- Skąd, do czorta, dzwonił do mnie Sanchez? Hmm, czy Juan Carlos dał mu klucz? Siedziałam między piątką a szóstką, spokojnie słychać mnie było pod siódemką.

Anna delikatnie chwyciła za znajdujące się w zasięgu ręki nożyczki. Szła w kierunku drzwi stale się obracając wokół własnej osi - jedynie w ten sposób mogła mieć oczy dookoła głowy. Paskudna, czerwona cerata wyglądała na skąpaną w krwi. Lodówka warcząca jak pies na listonosza skutecznie zagłuszała wszelkie szmery mogące pochodzić od człowieka. Dobrze, że w kuchni ani w przedpokoju nie było zasłon, za którymi mógłby się czaić napastnik. Gdyby ktoś wybiegł z sypialni, Anna jest tuż przy wyjściu. Ucieknie. Kotara od prysznica! Dziewczyna lustrowała włóknistą przegrodę w ciapki z góry na dół i ze zgrozą stwierdziła, że między jej końcem a podłogą wyziera niezidentyfikowany, czarny obiekt, prawdopodobnie but. Zwinnym skokiem skryła się za lodówką i rzuciła stojącym na niej wazonem w kierunku prysznica. Przymknęła oczy, spodziewając się serii z pistoletu. Cisza. Materiał zamortyzował lot wazonu, ale wygiął się pod jego naporem i ujawnił bezwładne męskie nogi opierające się w nieanatomiczny sposób na podłożu. Zaciekawiona Anna opuściła kryjówkę. Nie zważając na własne bezpieczeństwo, podbiegła do kabiny, zerwała zasłonę i... zobaczyła latynoskiego denata, w stroju jak najmniej kąpielowym, uduszonego prysznicowym sznurem.

- W `Ojcu Chrzestnym` podrzucili głowę konia, a mi podrzucili głowę faceta... w dodatku z całym ciałem gratis! - wymamrotała roztrzęsiona.

Rzuciła się do ucieczki.


Po drodze przewiesiła przez ramię plecak i poprawiając ułożenie nożyczek w prawej dłoni zastanawiała się, czy jest sens tracić czas na zamykanie kluczem drzwi:

- Stróż przecież siedzi na podłodze.

Szarpnęła za klamkę. Odchyliła się w tył, by wyskoczyć jak z katapulty, ale zamiast na korytarz, wpadła wprost w ramiona mężczyzny około czterdziestki. Anna miała blisko 170 cm, on był o kilkanaście centymetrów wyższy i wessał się palcami w jej przedramiona uniemożliwiając im ruchy. Przycisnął ją mocno do siebie. Jedyne, co Anna mogła zrobić, to skierować nadgarstkiem nożyczki w jego udo. Spojrzała na mężczyznę z pogardą godną panny młodej ochlapanej przez samochód.

- Masz wszystko? - zapytał dżentelmen.

- Wszystko - Anna zapauzowała wymownie - leży w pokoju obok. Byli tu z wizytą goście i zostawili rozpiździel jak premier Tusk w CBA. Może mnie łaskawie puścisz, to wtedy porozmawiamy czy zapowiadali się tobie, skoro mi najwidoczniej zapomnieli.

Mężczyzna się zawahał. Nie puścił.

- Victor, ty mnie molestujesz seksualnie w godzinach pracy. Wytoczę ci sprawę cywilną.

- A ty naruszasz nożyczkami moją nietykalność cielesną...

Victor Sanchez rozejrzał się dookoła, wepchnął dziewczynę do środka i zamknął drzwi.

- Kim jest ten facet? - zasyczała ze złością Anna pokazując w kierunku uduszonego.

- Nie interesuj się tym, i tak już się z nim nie umówisz...

- Pytam czy od nas, czy od nich. Aha - i jeszcze ważniejsza sprawa. Ty jesteś jeszcze z nami, czy już z nimi?

Anna stała jak tygrysica gotowa do skoku. Bała się, że nagle ktoś spadnie na nią z sufitu niczym Leon Zawodowiec, nawet jeśli ten lokal nie zapewniał możliwości takiego luksusu.

- Nastąpiła zmiana planów, o której porozmawiamy w innych warunkach - uspokajał Sanchez. - Cokolwiek się nie wydarzy, musisz się zachowywać w sposób naturalny.

- O, przewidujesz jeszcze jakieś niespodzianki? Śmigłowiec na dachu? Zombie w piwnicy?

- Przyjdą goście. Nie mogę ci wszystkiego opowiedzieć, bo nie będziesz się zachowywać naturalnie.

- Aha, naturalnie to znaczy kiedy słyszę własną krew przetaczającą się przez serce w tempie trzysta razy na minutę? Ogarnij się człowieku, bo powiem Rafie, że stosowałeś mobbing!

- Zamknij się, do cholery! Udawaj, że walczymy.

- Dlaczego masz ze mną walczyć, skoro możesz mnie zastrzelić?

- Chyba ocipiałaś... - niecierpliwił się Sanchez.

- A czy jak ktoś przyjdzie i zobaczy, że szamoczesz się z nastolatką zamiast jej wyrżnąć w łeb, to co sobie o tobie pomyśli? Błyskotliwy pan Zuleta wysłał za tobą towarzystwo ubezpieczeniowe w postaci kilku bandziorów, a ty się ich nie umiałeś pozbyć i przez ciebie oboje mamy problem! Twój plan jest do dupy! Myślisz, że taki zakapior będzie analizował? Jebnie serią z kałacha i po zawodach!

- Przyjechali dzisiaj. Wiesz, że miało nas już tu dawno nie być, ale oczywiście twoja Lola była ważniejsza od twojego tyłka! Dwóch wyeliminowałem. Jeden zdechł tu, a drugi zdycha pod piątką. Sprowokowałem kłótnię na tematy merytoryczne i strzeliłem mu w wątrobę na ulicy.

- Tematy merytoryczne? Czyli jakie? A reszta bandy co na to?

- Prali go po pysku, dopóki w końcu nie przyznał, że Independiente Medellin jest najlepszym klubem piłkarskim w Kolumbii.

Podniesione głosy sprowokowały posiłki. Drzwi kopniakiem otworzył odziany na czarno przystojniak z koszulą rozpiętą do połowy i wygoloną klatą, a za nim wtargnęła podobna mu czwórka. Jedni byli zwolennikami usuwania owłosienia, inni eksponowali jego nadmiar, ale każdy szpanował kilogramem złota na szyi.

- Ty z nią dyskutujesz? - zapytał Sancheza jeden z nich ładując karabin.

- Ja znam plan, a wy nie. Wróć do pana Zulety bez planu, a on już zadba, żeby cię żywcem zagrzebać w Medellin za bramką stadionu Atletico Nacional.

- Przeszukaliśmy cały dom, ponieśliśmy ofiarę śmiertelną - Sanchez skinął ku nieboszczykowi. - Ta mała szmata musi to mieć przy sobie. Zaraz to załatwię.

Podszedł do oniemiałej Anny, chwycił ją za dredy i uderzył jej głową o kant stołu. Krew prysnęła z łuku brwiowego jak woda z wrocławskiej fontanny za dwadzieścia milionów złotych. Anna straciła na moment przytomność. Osunęła się na ziemię. Twarda pięść z sygnetami trzasnęła ją w policzek.

- To musi być z całej siły? - wyszeptała.

- Zachowuj się naturalnie.

Dziewczyna zerwała się na równe nogi i kopnęła partnera w jądra. Miało zaboleć.

- Robi się ciekawie - zaobserwowali pozostali Kolumbijczycy. - Juan Carlos nie kłamał, że cizia jest twarda.

- Co to było? - wyjęczał Sanchez.

- Brazylijska sztuka walki `vale tudo`, w polskim tłumaczeniu: `walę tu go` - Anna odpowiedziała wycierając krew z czoła i podnosząc z podłogi swoje nożyczki.

- Dziewczynko, nie masz noża w kuchni? - ironizował podrażniony Sanchez.

Chciał jej wytrącić broń z ręki, ale Anna była szybsza. Przełknęła ślinę, wycelowała i wbiła Sanchezowi nożyczki w oko.

- Nożem, kurwa, tego nie zrobisz - sylabizowała, otwierając przybór. - Wypatroszę cię przez oczodoły za tę jatkę. Mam nadzieję, że zachowuję się w sposób jak najbardziej naturalny... - mówiła, a jej głos ginął w rozdzierającym wrzasku ofiary.

- Dosyć tego... - zdenerwował się bardziej przytomny bandzior i strzelił Annie w kolano.

Dziewczyna upadła. Sanchez zaczął wymiotować.

- Pan Zuleta inaczej z tobą porozmawia. Tak, jak rozmawiał z Juanem Carlosem, wiesz? Będziesz błagać, żeby cię zakopali żywcem na stadionie Atletico - poinformował ją zdegustowany strzelec. - Zabieramy ten syf, cizi dajemy zastrzyk, żeby sobie spała i lecimy stąd. Co złego, to nie my.



  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media