Go to commentsCoraz bliżej nieba
Text 17 of 27 from volume: Wspomnienia i opowiadania
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2013-09-19
Linguistic correctness
Text quality
Views4607

Coraz bliżej nieba


Dochodziła czternasta, kiedy strudzeni dotarliśmy do miejsca wyznaczonego na naszą bazę na płaskowyżu lodowca Godwin Austen. Do zapadnięcia zmroku było jeszcze około dwóch godzin, więc mieliśmy niewiele czasu na urządzenie się, a mróz na noc zapowiadał się siarczysty. Zwiastowało go amarantowe słońce ostro świecące znad pofałdowanego śnieżnego horyzontu. Jeżeli mieliśmy zdążyć przed nocą, należało niezwłocznie brać się do pracy. Zadbał o to szef naszej ekspedycji Andrzej, doświadczony himalaista, zdobywca korony Himalajów oraz wszystkich czterech ośmiotysięczników Karakorum. W ekipie oprócz mnie był jeszcze Tomasz oraz kilku Szerpów kierowanych przez Lotsego.

Podziwiałem fachowość i determinację, z jaką Szerpowie wzięli się do roboty. Współpraca z górskimi ekspedycjami to drugie po rolnictwie, a może nawet najważniejsze źródło utrzymania tego sympatycznego i przedsiębiorczego tybetańskiego ludu. Czuli się oni odpowiedzialni za sukcesy ekspedycji, podobnie jak i za porażki, a Szerpowie nie lubią przegrywać. Nauczyło ich tego nieustanne zmaganie się z naturą. I to wyzwalało w nich ogromną energię. Pożegnali się z nami, kiedy przystąpiliśmy do opóźnionego posiłku.

Zasnąłem szybko, lecz nie był to sen, po którym wstaje się wypoczęty oraz gotowy do kolejnych wyzwań. Miałem jakieś dziwne koszmary, a kilka razy budziłem się roztrzęsiony. Jednak na szczęście szybko zasypiałem z nadzieją, że podczas tygodniowej aklimatyzacji wrócę do pełnej stabilności psychicznej.

Zbudziliśmy się, kiedy zaczęło świtać, ale nikt z nas nie miał ochoty wstawać. Zresztą nie musieliśmy się do niczego śpieszyć, gdyż przynajmniej przez kilka dni mieliśmy przebywać tu niemal bezczynnie, pomijając oczywiście uzgodnienia dotyczące naszej wyprawy, sposobów postępowania w sytuacjach ekstremalnych, śledzenia prognozy pogody oraz – co bardzo ważne – ewakuacji z miejsca zagrożenia oraz udzielenia pierwszej pomocy. Tym zajmował się Tomek, lekarz, specjalista medycyny ratowniczej. I to samo dzień w dzień, niemal do znudzenia. Wielokrotnie powtarzaliśmy te czynności, chociaż wiedziałem, że Andrzej, najbardziej z naszej trójki doświadczony himalaista, ma to wszystko w małym palcu, ale – jak często powtarzał - wiedzy i umiejętności nigdy nie jest za wiele, a gór nie da się oszukać. Podobnie jak i naszych organizmów. Jako elektronik i specjalista od urządzeń telekomunikacyjnych byłem odpowiedzialny za łączność, ale wiedziałem, że Andrzej i Tomek znają nasz sprzęt wcale nie gorzej niż ja.

Ćwiczyliśmy i trenowaliśmy, zdając sobie sprawę, że znajdujemy się na wysokości 4900 metrów nad poziomem morza, gdzie powietrze jest rozrzedzone, a to wymaga niemal dwukrotnie szybszego oddychania, by dostarczyć niezbędną dla organizmu ilość tlenu. Szybsze oddychanie to przecież również szybsze męczenie się. Wszelkie szarżowanie w takich warunkach mogłoby być zabójcze, na co wielokrotnie zwracał uwagę Tomek.

Długie zimowe wieczory i noce to idealny czas na długie rozmowy. Ale nasze rozmowy w bazie na lodowcu Godwin Austen były jakże odmienne od wszelkich innych. Być może sprzyjały temu zupełne ciemności, które ułatwiały pełne otwarcie się, stwarzając pozorną namiastkę anonimowości. Ale najbardziej o tym decydowało chyba poczucie wspólnoty w wykonywaniu zadań i czekających nas wyzwań. Grupa ekspedycyjna to niemal jeden organizm, w którym każdy wykonuje ustalone czynności, a one muszą być bezwzględnie skoordynowane. Każde odstępstwo od przyjętego programu, każde najmniejsze nawet uchybienie niweczy funkcjonowanie całości. Nie mogliśmy więc mieć przed sobą żadnych tajemnic. I to nie tylko tych wynikających z przygotowania do ekspedycji, ale również dotyczących wykonywanego zawodu, zainteresowań, sukcesów oraz porażek, spraw rodzinnych i osobistych. Byliśmy wzajemnie powiernikami największych tajemnic, a nasze rozmowy przyjmowały postać swoistych spowiedzi.

Jednak najwięcej czasu, co było rzeczą oczywistą i naturalną, w naszych rozmowach poświęcaliśmy temu, co nas zjednoczyło, czyli wspólnej pasji. Najwięcej w tej dziedzinie miał do powiedzenia Andrzej. A miał co opowiadać i robił to niezwykle barwnie. O tym, że zdobył wszystkie ośmiotysięczniki, wiedziałem już wtedy, kiedy tworzono naszą ekipę. Ale o tym, że uczestniczył w wyprawach z legendami polskiego himalaizmu, jak choćby z Wandą Rutkiewicz, Jerzym Kukuczką, Andrzejem Zawadą, Eugeniuszem Chrobakiem i Zygmuntem Heinrichem, nie miałem pojęcia. Opowiadał o mrożących krew w żyłach przygodach, ale i zdarzeniach, w których ginęli jego przyjaciele. Wstrząsająca była opowieść o zdobyciu 24 maja 1989 roku szczytu Mount Everest, a szczególnie o tragicznym powrocie, kiedy na przełęczy Lho Te na wysokości 6026 metrów zdobywców dopadł monsun, a następnie zmiotła lawina śnieżna, pod którą zginęło 5 osób. Wspominał też o innych tragicznych wyprawach, w których nie uczestniczyli Polacy, a w których pod śnieżnymi lawinami ginęli wszyscy śmiałkowie. Słyszałem wyraźnie, że podczas tych opowieści łamał mu się głos, co u takiego twardziela było rzeczą wprost niebywałą. A mówił nam to wszystko, byśmy byli świadomi, że zdobycie szczytu i zatknięcie na nim flagi to jeszcze nie sukces. O pełnym sukcesie można mówić dopiero wtedy, kiedy szczęśliwie wróci się do kraju, a przynajmniej dotrze do bazy. Przestrzegał nas przed brawurą i triumfalizmem, gdyż mogą one zniweczyć ogromny wysiłek, a nawet pozbawić życia.

Podczas jednej z nocnych rozmów ostatecznie uzgodniliśmy, że szczyt Broad Peak będę zdobywał tylko ja z Tomaszem, a Andrzej z bazy będzie nią kierował. Ustaliliśmy też, że Szerpowie dojdą z nami tylko na wysokość 5600 metrów, pomogą rozbić pierwszy obóz, przenocują, a następnego ranka ruszą w podróż powrotną. - Dacie sobie sami radę - mówił Andrzej - jesteście przecież doświadczonymi i wytrawnymi himalaistami. Tomasz zdobył już przecież pięć ośmiotysięczników w Himalajach oraz K2 w Karakorum. Michał ma co prawda mniejsze doświadczenie i mniej sukcesów, ale Mount Everest, Gaszerbrum II oraz kilka średniaków też już ma na swoim koncie. Sukcesu nie można rozmieniać na drobne - zdecydował ostatecznie. Nawet nie śmiałem protestować.

Kiedy czas aklimatyzacji dobiegał końca, a następnego dnia o świcie mieliśmy z Tomkiem oraz dwoma Szerpami wyruszyć na pierwszy prawdziwy etap naszej wyprawy, niespodziewanie otrzymaliśmy komunikat o przewidywanym załamaniu się pogody. - Jeśli się to potwierdzi - powiedział Andrzej na niespodziewanie zwołanym spotkaniu - to wszystkie nasze plany stają się nieaktualne. Pozostajecie cały czas w gotowości, ale dopiero rzeczywisty stan pogody zdecyduje o ewentualnej korekcie - zawyrokował. - Takie są wymogi gór, a naszym obowiązkiem jest to uszanować. Żadnego ryzyka nie podejmiemy, gdyż to nie popłaca.

Wczesnym popołudniem przekonaliśmy się, że prognoza była trafna. Niebo niespodziewanie pokryły chmury, pociemniało oraz zerwała się silna wichura. Szybko skryliśmy się do namiotu, wcześniej zabezpieczając go przed ewentualnym porwaniem. Doświadczeni himalaiści wiedzą, że w wysokich górach pogoda tego typu utrzymuje się około doby. O rannym wyjściu nie było więc mowy, dlatego Andrzej połączył się z Szerpami, by ostatecznie potwierdzić przełożenie wymarszu o jedną dobę. Jeżeli kiedykolwiek wyobrażałem sobie koniec świata, to właśnie w przybliżeniu tak miał on wyglądać. Nieprzebyte ciemności i te niebywałe błyskawice. To nie były pojedyncze smugi światła, to gwałtownie rozjaśniało się i płonęło całe niebo, by za chwilę ponownie pogrążyć się w ciemnościach. A wszystko razem z rwącym, szarpiącym i ryczącym wichrem. Nasz namiot co chwilę pęczniał do granic wytrzymałości, by za moment robić się wklęsły, furkocząc przy tym niczym nieregularne serie z karabinów maszynowych. Potężne grzmoty odbijały się od ścian gór i z tą samą mocą wracały jak kanonady złowieszczych armat. O jakichkolwiek rozmowach nie było mowy, a przez kilka godzin nawet o śnie. Podczas tej strasznej, bezsennej nocy bałem się, czy zdołam wrócić do swojej żony oraz mającej się urodzić za kilka dni córeczki. Błagałem wszystkie świętości, by ten koszmar wreszcie minął, ale opatrzność jakoś nie chciała mnie wysłuchać. I właśnie wtedy postanowiłem, że jeżeli cudem uda mi się przetrwać tę nawałnicę, pokonać żywioł i zdobyć szczyt, to moja córeczka będzie miała na imię Wiktoria. Tak, Wiktoria, bo to myśli o niej pozwolą mi dotrzeć do celu. Zmęczony i zdruzgotany zasnąłem długo po północy, a śniły mi się zimowe nawałnice oraz ryczące i atakujące nas himalajskie niedźwiedzie. Może to jednak nie był sen, może to jakieś majaki, a może w ogóle nie zasnąłem. Tego nie wiem, ale z pewnością nie był to sen spokojny.

Około południa pogoda zaczęła się stabilizować. Uzgodniliśmy z Szerpami, że dotrą do nas przed wieczorem, zanocują w naszej bazie, by wyruszyć wczesnym świtem. Przybyli nieco spóźnieni, jednak przed snem zdążyliśmy dokonać ostatnich uzgodnień. A potem spokojna jak na warunki wysokogórskie noc.


* * *


Budzimy się wcześnie, by o brzasku być w pełnej gotowości. Sprawdzamy wyposażenie, mocujemy raki i ruszamy. Szerpowie pierwsi, my za nimi. Mróz ponad trzydzieści stopni, przy nosach tworzą się pierwsze sople lodu. Wschodzące słońce swoją czerwienią barwi lodowaty krajobraz. Z czasem płaskowyż przechodzi w strome skały. Musimy czekanami wyrąbywać schodki na stromiznach, a właściwie robią to tylko Szerpowie. Wspinamy się coraz wyżej, nie spiesząc się zanadto, by zbędnie nie tracić energii. Razem z nami wspina się słońce, gubiąc powoli swoją czerwień, a lodowiec skrzy się niemal idealną bielą, rażąc nasze oczy. Poprawiam gogle, by przypadkowy promyk słońca nie uszkodził wzroku. Zdobywamy kolejne i następne skały, a udaje się nam to robić bez użycia lin. Według mojego rozeznania jesteśmy już w połowie drogi, w czasie też się mieścimy. Dzwonię do Andrzeja i melduję, że osiągnęliśmy półmetek pierwszego etapu. Cieszymy się, że wspinamy się zgodnie z planem, a może nawet z kilkuminutowym wyprzedzeniem. To dodaje nam animuszu do dalszej wspinaczki, choć wszyscy wiemy, że szarżować nie można. Ale wydaje mi się, że nogi same prą do przodu, a właściwie w górę. Wczesnym popołudniem lekko wyczerpani i szczęśliwi docieramy do miejsca przewidzianego na pierwszy obóz.

Kiedy Tomasz informuje Andrzeja o szczęśliwym pokonaniu pierwszego etapu, my przystępujemy do urządzenia obozowiska. Prowizorycznego oczywiście, gdyż mamy zatrzymać się tutaj tylko na jedną noc. Nie rozwijamy płacht biwakowych, gdyż Szerpowie wzięli ze sobą namiot wielokrotnie sprawdzony podczas górskich wypraw, więc w nim we czterech spędzimy kilkanaście najbliższych godzin. Nasi przewodnicy czują się gospodarzami tego miejsca, więc oni też przyrządzą górską kolację oraz śniadanie.

Wyruszamy skoro świt. Szerpowie w drogę powrotną, by przed nocą dotrzeć do swych domów, a jeśli się to nie uda, przenocować w naszej bazie. Ja z Tomaszem na dalszą wspinaczkę. Mróz chyba większy niż wczoraj, a słońce też jakby ostrzejsze. Jego promienie skrzą się w lodowatych skałach milionami kryształowych gwiazd, a pod butami chrobocze kaleczone podłoże. Pniemy się w górę, a ściany lodowych grani są coraz bardziej strome i urwiste. Nie możemy przyśpieszyć, gdyż jest to niebezpieczne. Każda chwila nieuwagi to pewna śmierć. Oddychamy dwukrotnie szybciej niż zwykle, w podobnym też tempie tracimy siły. Nie wystarczają już czekany, musimy użyć lin. Pomagamy sobie wzajemnie, wzajemnie też się ubezpieczamy. Chciałoby się zatrzymać choćby na chwilę i odpocząć, ale wiemy, że to niemożliwe i niedopuszczalne. Zmęczone mięśni wytrącone niespodziewanie z rytmu mogą odmówić posłuszeństwa. Więc krok po kroku, stopień po stopniu poruszmy się ociężale. Z niewielkim opóźnieniem docieramy do miejsca przewidzianego na obóz drugi na wysokości 6200 metrów. Padamy ze zmęczenia, by chwilę odpocząć, uspokoić oddech. Sprawdzam tętno. Wysokie, 120 uderzeń na minutę. Tętno powoli obniża się, oddech wyrównuje, a ja czuję się senny. To sygnał, że trzeba wstać, rozruszać się, a dopiero potem rozwinąć namiot.

Robimy opóźniony obiad połączony z kolacją, lecz na jakikolwiek posiłek nie mam najmniejszej ochoty. A przecież nic nie jadłem od świtu. Czuję nudności, kręci mi się w głowie, mam trudności z utrzymaniem równowagi, jestem ociężały i osłabiony. Uświadamiam sobie, że są to typowe objawy choroby wysokościowej. Wiem też, że jedynym sposobem zapobieżenia jej pełnemu rozwinięciu jest zejście na niższe partie gór i to przynajmniej dwa tysiące metrów, czyli poniżej naszej bazy. Przeraża mnie to, ale nie chcę ujawnić swoich problemów. - Tomasz na pewno zaproponowałby odwrót, a tego zrobić nie możemy, a przynajmniej nie mogę ja. Obiecałem przecież nienarodzonej jeszcze córeczce, że moje zwycięstwo będzie dla niej prezentem urodzinowym. Choć jeszcze się nie urodziła, na pewno razem ze mną pragnie tego sukcesu, tej prawdziwej wiktorii. I ona tą Wiktorią być musi.

Jednak przed Tomkiem, doskonałym lekarzem, wytrawnym himalaistą i przenikliwym psychologiem nie udaje się ukryć moich chwilowych słabości. - Wrócimy do bazy, tam przez kilka lub kilkanaście dni dojdziesz do siebie i po około dwóch tygodniach próbę powtórzymy. Nie możemy ryzykować. Tak będzie najlepiej - przekonywał. - Dwa tygodnie? - pytam niemal zrozpaczony - dwa tygodnie? Przecież to wszystko może się przedłużyć, a ja nie mogę się spóźnić. Muszę wrócić przed narodzeniem mojej Wiktorii – niemal płakałem - nie rób mi tego! Musimy jutro ruszyć na dalszą wspinaczkę.

- No dobrze, spróbujemy, ale musisz stosować się do moich zaleceń. Zresztą ja tutaj dowodzę - przypomniał Tomasz - zaaplikuję ci dawkę lekarstw i być może jutro pod wieczór dojdziesz do siebie, by kolejnego dnia o świcie kontynuować nasze dzieło. Ale zrobimy to tylko wtedy, kiedy będziesz w pełni zdrowy i silny. Nie próbuj mnie jednak bajerować, bo na takie numery nie dam się nabrać - oznajmił. Cóż miałem zrobić. Narzucone warunki musiałem przyjąć, nie miałem innego wyjścia. Zresztą pamiętałem, jak kiedyś Andrzej nazwał mnie twardzielem, a to przecież zobowiązuje. Również do ustępstw i kompromisów.

Prawie dwudniowy odpoczynek sprawił, że kolejne etapy naszej wspinaczki pokonaliśmy bez większych niespodzianek, a pogoda i stoki gór też jakby nam sprzyjały. Czekał nas odcinek najważniejszy, wieńczący kilkudniowe zmagania. Gdy o świcie wyruszamy z obozu szturmowego położonego na wysokości 7600 metrów, jest słonecznie i cicho, a mróz dochodzi do 40 stopni. Idziemy wolniuteńko, niemal dostojnie, by nie tracić energii, gdyż nie tylko zdobywamy dzisiaj szczyt, ale również musimy wrócić do obozu szturmowego. Wydychana para wodna zamarza przy naszych nozdrzach, a coraz dłuższe sople delikatnie dzwonią przy każdym stąpnięciu. Do celu coraz bliżej, lecz wyrąbywanie kolejnych stopni w lodowych ścianach zabiera nam sporo czasu oraz pozbawia energii. Docieramy wreszcie do przełęczy rozciągającej się na wysokości 7850 metrów. Jesteśmy zmęczeni i spragnieni.

Robimy króciutki odpoczynek, podczas którego musimy ugasić wciąż rosnące pragnienie. Zlodowaconej wody mamy pod dostatkiem, trzeba ją tylko rozpuścić. Jest niemal idealnie czysta, ale nie nadaje się do picia. Wysysa z organizmu sód, potas i magnez, a ich niedobór powoduje skurcze mięśni. Rozpuszczamy w tej naszej wodzie tabletki z mikroelementami i już możemy się nią raczyć. Kiedy zamierzamy ruszać na ostatni odcinek naszej drogi przez mękę, niespodziewanie otrzymujemy od Andrzeja komunikat, że w okolicach przełęczy i na samym wierzchołku szczytu Broad Peak nastąpi lekkie załamanie pogody, powieją wiatry oraz pojawi się mgła ograniczająca widoczność.

Ruszamy przerażeni niepewną pogodą, chociaż ostro świecące słońce tej zmiany nie zapowiada. Nagle niespodzianka. Na trasie naszej wspinaczki po minięciu przedwierzchołka Rocky Summit na wysokości 8021 metrów spotykamy szczeliny głębokości kilkudziesięciu metrów i nieco większej długości. Wydobywają się z nich, niby z wulkanicznych kraterów, tumany gęstej mgły. Widoczność staje się niemal zerowa. Musimy robić obejścia, co znacznie wydłuża czas wspinaczki, która staje się coraz bardziej niebezpieczna. Poruszamy się bardzo ostrożnie, połączeni na wszelki wypadek ubezpieczającą liną. Czujemy zmęczenie, brakuje powietrza, mimo że oddychamy ponad dwukrotnie szybciej niż normalnie. Wreszcie koniec szczelin, mgła też się powoli rozprasza. Do celu tylko nieco ponad dwadzieścia metrów wysokości, lecz nie ma mowy o jakimkolwiek odpoczynku, gdyż za około godzinę zaczną zapadać ciemności, a mamy spore opóźnienie. Resztkami sił docieramy wreszcie do celu. Szarzeje, kiedy zatykamy biało-czerwoną flagę. Jesteśmy szczęśliwi i niezwykle zmęczeni, chociaż ja chyba nie do końca zdaję sobie sprawę, że zdobyłem wierzchołek wymarzonego szczytu. Tomasz składa meldunek i pora ruszać w drogę powrotną. Nogi po trosze odmawiają posłuszeństwa, ale nie możemy tutaj zanocować; nasze śpiwory i płachty biwakowe zostały w obozie szturmowym, a w samych skafandrach w bezruchu zamarzlibyśmy prawdopodobnie w ciągu godziny, gdyż mróz przekroczył 40 stopni, a nocą może być jeszcze zimniej.

Ostatecznie decydujemy, że do obozu szturmowego wracać będziemy indywidualnie, w miarę własnych sił. Włączyliśmy GPS-y i radiopławy, by w razie potrzeby sygnalizowały zagrożenie, lokalizowały nasze położenie i wezwały pomoc. Tomek ruszył pierwszy, ja kilka kroków za nim. Po kilkunastu minutach jest już całkowita ciemność i nie widzę Tomasza. Nie słyszę też jego kroków. Chcę go przywołać głosem, ale nie jestem w stanie tego zrobić. Próbuję sięgnąć po latarkę, lecz mi się to nie udaje. Jak z zaświatów słyszę sygnał telefonu, ale w żaden sposób nie reaguję. Nieświadomie siadam, a właściwie osuwam się na lodowate podłoże w przypadkowym miejscu. Mimo olbrzymiego mrozu czuję ciepło, jakąś specyficzną, nieokreśloną błogość. - Trochę odpocznę - próbuję skupić myśli - a potem ruszę za Tomkiem. Na pewno nie odszedł daleko, pewnie też odpoczy... - urywa mi się myśl w przypływie senności.

Wtedy nieoczekiwanie pojawia się przy mnie żona z maleńką Wiktorią oraz bukietem pięknych kwiatów niebiańskiego koloru. Tulimy się, cieszymy sobą, a po chwili bezwiednie unosimy coraz wyżej i wyżej, w bezkresne przestworza, w krainę bezgranicznej ciszy.

Szczytem Broad Peak zawładnęła tajemnicza, pełna grozy noc.

  Contents of volume
Comments (7)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Tekst stanowi sprawnie napisaną relację z wyprawy wysokogórskiej, ale jak dla mnie, pod względem literackim, bardziej przypomina sprawozdanie niż opowiadanie...chyba ,że Autorowi o to chodziło. Pozdrawiam.
avatar
Dla mnie przeciwnie :) Bardziej opowiadanie, jak sprawozdanie, bo według mnie jest to fikcja literacka.
Ale myślę, że to jest zaleta tego tekstu, który spowodował tak różniący się odbiór.

Pozdrawiam Azi i Autora :)
avatar
Dziękuję za komentarze. Tak, to jest fikcja literacka. Ja wspinałem się jedynie na Ślężę i
Kasprowy Wierch, a kolejką wjeżdżałem na Śnieżką. I zawsze latem. Tekst napisałem trzy miesiące po znanej tragedii na Karakorum i pech chciał, że wkrótce po napisaniu zginął Artur Hajzer. A kiedy kilka dni temu komisja Polskiego Związku alpinistycznego opublikowała raport dotyczący wspomnianej tragedii, zdecydowałem tekst zamieścić na portalu.
avatar
Opowiadanie w formie sprawozdania. Dodam, że pięknie, realistycznie napisane. Wspaniałe zakończenie {jeśli tak można napisać}.
avatar
Dla mnie opowiadanie jest bardzo interesujące i przejmujące.
Mam mieszane uczucia co do samego problemu - nie rozumiem tego podejmowania tak wielkiego ryzyka zawsze kosztem najbliższej rodziny. Dlatego zakończyłabym to opowiadanie inaczej: nie ma połączenia z rodziną, maleńka Wiktoria będzie wychowywana bez ojca, a żona bohatera ma złamane serce na długie lata.
Janko widzi historię inaczej i darowuje bohaterowi na koniec spotkanie z bliskimi. Którego nie będzie lub długo jeszcze nie będzie. W takiej wersji jesteśmy przede wszystkim pod wrażeniem trudności wyprawy i żałujemy, że tak się skończyła.
Pięknie opisana przyroda. Jestem pod wielkim wrażeniem.
avatar
Mistrzostwo i artyzm tej prozy, moim zdaniem, polega na tym, że jest to wciągający czytelnika, pełen dramatyzmu opis, dający złudzenie autentycznego przeżycia na pograniczu życia i śmierci, a przecież jest to fikcja literacka!
Gratuluję i życzę dalszych, tekstów takiej jakości.
avatar
Niestety nie podobało mi się. Nie widzę puenty, nie widzę przesłania. O co chodziło w tym opowiadaniu? Jaki był jego sens? Co chciałeś nauczyć nim czytelnika, co mu przekazać, czym go ubogacić? Widzę tu warsztat – nie widzę pomysłu.

Miałem szczerą nadzieję, na jakiś gwałtowny zwrot akcji. Byłbym bardziej zadowolony gdyby, dajmy na to: na górze spotkali „bogów” Olimpu (choćby w majaku spowodowanym brakiem tlenu)... Albo coś sobie bohaterowie uświadomili...

Ich motywacje też nie są jasne. Jeśli ktoś uznaje alpinizm za głupotę, opowiadanie go do niego nie przekona. Jeśli zaś lubi go, nic nowego się o nim raczej się nie dowie (chyba, że wie naprawdę mało).

Opowiadanie zdaje się mówić o głupich ludziach, ryzykujących swe życie bez celu – jak mamy się przejmować ich losem?

„Obiecałem przecież nienarodzonej jeszcze córeczce, że moje zwycięstwo będzie dla niej prezentem urodzinowym. Choć jeszcze się nie urodziła, na pewno razem ze mną pragnie tego sukcesu, tej prawdziwej wiktorii."

Co to niby za „sukces”? Ryzykuje swoje życie dla córki? To ma być dla niej „prezent urodzinowy”?
To raczej, oszukiwanie samego siebie...
© 2010-2016 by Creative Media