Go to commentsLas
Text 17 of 43 from volume: Opowiadania - Brama
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2013-10-22
Linguistic correctness
Text quality
Views2901


LAS


Las, co prawda zaczynał się w pobliżu naszego domu ale nie o taki las w tym momencie chodzi. Prawdziwe lasy ciągnęły się poza miastem całymi kilometrami.

Ich szczególnym miłośnikiem był dziadek. Uważał, że tylko tam człowiek ma prawdziwy kontakt z przyrodą. Z resztą, pamiętał chyba lasy swojej młodości – znacznie wyższe, niż te tutaj, majestatyczne i dzikie w swojej pierwotnej naturze. Z powodu takich upodobań od wiosny do jesieni, w wolne dni chętnie wybierał się z kilkoma kolegami z biura na wyprawę do okolicznych lasów. Jechali wczesnym rankiem pociągiem, wysiadali na jakiejś wiejskiej stacyjce i szli w teren szukać dzikich jagodników lub zbierać grzyby. Wszystko odbywało się tak, jakby sam mistrz Ildefons namówił ich do tego.

Sobota. Godzina trzecia.

Ach, jaki piękny świat!

Motyl z szuflady wyleciał

I wietrzyk przez okno wpadł.


Piosenka w szalonej głowie

szumi jak młody las.

Za miasto, za miasto panowie,

wędrujmy w majowy czas.


„Na majową wycieczkę!”

śpiewaj ze mną i mrucz.

Zostaw suszkę i teczkę,

zamknij biurko na klucz;

popatrz tylko na drzewa,

na te brzozy i bzy;

bez kwitnie, wilga śpiewa,

kwitnij, śpiewaj i ty.


Już same wędrówki sprawiały im przyjemność. Trafić na dobre miejsce wcale nie było łatwo. Ludzie ze wsi też chodzili do lasu coś zbierać. To co rosło w pobliżu drogi przeważnie szybko znikało. Należało szukać bardziej odludnych zakamarków, gdzieś w głębi.

Dziadek nieźle orientował się nawet w nieznanym sobie terenie – nigdy nie zdarzyło mu się zgubić drogi. Dobrze też wiedział czego można spodziewać się wśród takich a nie innych drzew, na słonecznej polanie czy w pobliżu bagna.

Z jagód najczęściej zrywano czarne borówki zwane czarnymi jagodami. Było ich najwięcej – porastały duże polany i dobrze rozwijały się w półcieniu. Wystarczyło tylko znaleźć miejsce, gdzie nikt jeszcze nadmiernie nie oskubał jagodnika. Zebranie pięciolitrowego wiaderka zajmowało kilka godzin.

Gorzej sprawa wyglądała z poziomkami. Oczywiście, kilka albo i kilkanaście krzaczków napotykało się przy każdej drodze, ale żeby udało się zebrać więcej jagód, należało znać jakąś słoneczną polanę ukrytą przed ludzkim wzrokiem, bo te widoczne bywały na ogół ogołocone.

Za najbardziej cenną uważano żurawinę błotną. Rosła na torfowiskach i rzadko kto ryzykował łażenie po podmokłym gruncie po to, by ją zbierać. Jej kwaśne jagody dawały się przechowywać się przez długi czas w szklanych słojach, bez konserwowania cukrem. W zimie służyły jako dodatek do kompotów oraz podstawa do robienia kisielu domowym sposobem.

Dorodne maliniaki rosły tylko w niektórych miejscach. Nasz miejscowy maliniak dobry był na zbieranie do dziecinnego koszyczka – z wiadrem jechało się gdzieś dalej.

Tak więc, żeby coś naprawdę z wyprawy wynikło, należało z góry wiedzieć czego się chce, w którą




stronę ruszyć i na jakiej stacyjce wysiąść. Były stacyjki od grzybów, od czarnych jagód i od malin. Na jeżyny mało kto chodził. Owszem, zbierano je ale raczej przypadkowo, jakoś tak po drodze - jeśli się na nie trafiło. Miały wyrazisty słodko-cierpki smak lecz pod warunkiem, że ich jagody osiągnęły odpowiedni rozmiar i dobrze dojrzały. Na dodatek jeżyny lubiły piaszczyste, mocno wygrzane słońcem skarpy pełne kamieni, do których mogły czepiać się kolcami, a takich miejsc w tutejszych lasach nie było wiele – częściej zdarzały się bagna i torfowiska.

Zbieranie grzybów tak na prawdę sprowadzało się do długiego spaceru po lesie z nosem utkwionym w podłoże. Można było robić to gdziekolwiek licząc na szczęście i swoją spostrzegawczość, ale wytrawni grzybiarze mieli swoje miejsca, które gwarantowały dobre zbiory. Wracali w nie regularnie a grzyby po prostu odrastały.

Najcenniejszy łup stanowił borowik nazywany też prawdziwkiem. Jednak najwięcej satysfakcji dostarczało zbieranie kurek – małych żółtych grzybków rosnących całymi koloniami. Ich charakterystyczną cechą było to, że ukrywały się pod mchem i czasami w ogóle nie było ich widać. Kolonie zdradzały jedynie dorodne pojedyncze egzemplarze, które wychyliły swoje kapelusze ponad zielony mech. Odkrycie dużej kolonii to była prawdziwa radość.

Po borowiku drugie miejsce zajmował rydz – rudy, z krótką cienką nóżką, szerokim lejkowatym kapeluszem i blaszkami od spodu. Doskonale smakował po usmażeniu na patelni w maśle. Można go było jednak pomylić z trującą wełnianką. To samo dotyczyło zielonek często określanych gąskami. Gąska zielonka przypominała niejadalną gąskę siarkową i również niejadalną gąskę zielonożółtą.

Faktem jest, że na grzybach należało dobrze się znać, by nie popełnić fatalnej pomyłki – w lesie nie

brakowało prawdziwej trucizny. Grzybiarze często udzielali sobie porad - w jaki sposób odróżnić

grzyb jadalny od trującego, sprawdzając jego smak końcem języka lub obserwując zmianę jego zabarwienia po zerwaniu? Wszystkie te metody mogły jednak zawieźć i nie gwarantowały

właściwego rozpoznania. Najpewniejsze było odrzucanie grzybów budzących wątpliwości – zwłaszcza blaszkowatych, wśród których znajdowało się najwięcej trujących. Ograniczało to, co prawda zbiory ale eliminowało zagrożenie.

Dziadkowe włóczęgi po lesie przeważnie odbywały się w niedzielą do pory obiadowej. Wracał do domu pociągiem koło godziny szesnastej, swój łup oddawał w ręce kobiet, mył się, przebierał, jadł obiad i szedł do kościoła na wieczorną mszę. W domu, tym czasem trwały prace kuchenne przy tym, co zostało zebrane.

Zachęcona jego opowieściami o urokach okolicznych lasów, mama po pewnym czasie również zdecydowała się dołączyć do tych wypraw. Miała jednak z tym pewien kłopot – często w niedzielę pracowała, podczas gdy dziadek korzystał z wolnego dnia, i odwrotnie – miała wolne w tygodniu, gdy dziadek pracował. W końcu udało się zgrać terminy i wybraliśmy się we trójkę na rekonesans w najbliższe zalesione miejsce za miastem.

Stacyjka miała malutki budynek przy peronie z kasą biletową. Za budynkiem, na wzgórzu zaczynał się las. Z boku, osłonięty drzewami znajdował się tartak, do którego w tygodniu przyjeżdżali pracownicy z miasta. Wieś za gęstym szpalerem drzew była po drugiej stronie torów.

Razem z nami z pociągu wysypała się spora grupa ludzi z koszami i wiadrami, którzy przyjechali w tym samym celu co my. Całe to towarzystwo bardzo szybko rozsypało się po lesie. Obowiązywały w nim pewne niepisane zasady. Nie wypadało deptać po piętach ludziom, z którymi nie przyjechało się, ani też rzucać się do zbierania jagód w pobliżu innych zbieraczy. Na ogół wszyscy czym prędzej bigli w głąb lasu, by znaleźć właściwe dla siebie miejsce.

My nie spieszyliśmy się za bardzo. Najpierw chodziliśmy w pobliżu stacyjki między rzadko rosnącymi sosnami. Trochę dalej napotkać można już było pierwsze grzyby. Niestety, tylko różnokolorowe gołąbki. Nie wiele osób je zbierało. Smakowały jedynie w połączeniu z innymi grzybami, nie wszystkie odmiany nadawały się do jedzenia i na dodatek trujące muchomory potrafiły upodabniać się do nich.





Głębiej w lesie zaczynały się jagodniki z czarnymi jagodami. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym obfitującym w jagody. Wtedy przekonałam się, że zbieranie ich jest żmudnym, niezbyt frapującym zajęciem, chociaż dorośli sprawiali wrażenie nadzwyczaj zadowolonych.

Każdy miał swój kubek, który musiał napełniać. Zawartość kubków zsypywało się do wiadra. Już po godzinie zbierania miałam tego dość i chciałam iść na grzyby. Okazało się jednak, że na stacyjce nie wypada pokazać się z niedopełnionym wiadrem. Jak na złość, wiadro jakoś długo nie chciało napełnić się – do paska ograniczającego jego pojemność ciągle było daleko. Znudzona poszłam rozejrzeć się poza jagodnikiem. Nic ciekawego tam nie znalazłam, oprócz olbrzymiego mrowiska. Tak dużego kopca nigdy wcześniej nie widziałam. Podziwianie go nie zajęło mi jednak zbyt wiele czasu – bez entuzjazmu musiałam wrócić do jagód.

Skończyliśmy to zajęcie koło piętnastej. Pociąg był po czwartej, więc dało się jeszcze trochę połazić po lesie. W pobliżu stacji mama odkryła niekoszoną łąkę pełną polnych kwiatów. Zdążyła zrobić z nich bukiet, podczas gdy my jedliśmy kanapki. Później trzeba było iść już na peron i razem z innymi czekać na pociąg. Przy tej okazji wszyscy podziwiali swoje zbiory – każdy każdemu zaglądał do kosza lub wiadra; pytano w którą stronę trzeba iść, żeby znaleźć takie ładne grzyby albo jagody, rozmawiano o pogodzie, o rozkładzie jazdy i o tym czy pociąg się spóźni czy nie, bo przecież jest dalekobieżny...

W końcu z ogromnym hałasem i sykiem wtoczył się na stacyjkę parowóz ciągnący rząd

wagonów. Ludzie zaczęli wsiadać i rozlokowywać się po korytarzach, ponieważ z wiadrami i koszami nie wypadało pchać się do przyzwoitych przedziałów pociągu dalekobieżnego. Do miasta długo nie jechało się, więc nikomu specjalnie nie zależało na siedzeniu.

Ta pierwsza wyprawa ośmieliła mamę. Najpierw zaczęła wybierać się do lasu bez dziadka - tylko ze mną. Po jakimś czasie, gdy zauważyła, że zbieractwo specjalnie mnie nie bawi postarała się powiększyć grupę o swoją koleżankę z pracy i dwójkę jej dzieci, żeby uatrakcyjnić wyjazdy.

Jeździliśmy tak przez kilka lat w czasie wakacji.

Pierwszy zaniechał tych wypraw dziadek z chwilą, gdy przestał pracować w biurze – nie miał już odpowiedniego towarzystwa a później również i czasu.

Ja też, im byłam starsza, tym mniej chętnie dawałam się wyciągać na leśne wycieczki. Wystarczały mi spacery z koleżankami po obrzeżach miejscowego lasu.

I nagle, którejś jesieni, gdy dobrnęłam już do klasy maturalnej pojawiła się chęć, by wybrać się na grzybobranie. Spowodował to widok wracającego co niedziela z koszami pełnymi grzybów ojca koleżanki. Grzybobranie było wtedy ulubioną rozrywką urzędników. W początkach lat siedemdziesiątych instytucje państwowe zaczęły upowszechniać, jako formę rekreacji i integracji grupy pracowniczej, wspólne niedzielne wyjazdy w plener wynajętymi w tym celu autokarami.

Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy też pojechały – stwierdziła koleżanka. - Ojciec uprzedzi kierowcę, że zabierzemy się z ich pracownikami. On sam może sobie jedną niedzielę darować.

Ojciec zgodził się wysłać nas zamiast siebie. W ich kuchni i tak stało kilka wiader zielonek, które należało zasolić lub zamarynować, toteż w kolejną niedzielę postanowił właśnie tym się zająć. Wszystko zostało umówione – autokar odjeżdżał o szóstej rano z placu koło ratusza.

W sobotę przygotowałam sobie spodnie, sportową koszulkę, czarne kalosze, kurtkę nieprzemakalną na wypadek, gdyby padał deszcz i niewielkie blaszane wiaderko na grzyby. Następnego dnia rano wciągnęłam na siebie przygotowane ubranie, do wiaderka wrzuciłam dwie kanapki i nic poza tym – jechałyśmy przecież autokarem na wycieczkę pracowniczą.

Czekając na koleżankę, która miała przyjść po mnie, przysiadłam w kuchni na taborecie w pełnym rynsztunku, przygotowana do wyjścia. Czas płynął, zbliżała się szósta a jej ciągle nie było...

Dziesięć minut przed szóstą wpadła zdyszana.

Cholera, zaspałam!..Szybko! Biegniemy! Może nie odjadą punktualnie i



poczekają na nas!

Wyskoczyłyśmy na ulicę. Na dworze było jeszcze szaro. Ile sił w nogach ruszyłyśmy w stronę ratusza. Droga do centrum miasta pokonana została w błyskawicznym tempie. Było pięć po szóstej, gdy ukazał się naszym oczom plac, gdzie miał stać autokar. O dziwo, stał i jeszcze wsiadali do niego jacyś ludzie. Pognałyśmy w tamtą stronę.

Ojciec dzisiaj nie pojedzie! Zamiast niego jesteśmy my! - zawołała zdyszana koleżanka wskakując do autokaru.

Informację skierowała do osób znajdujących się najbliżej drzwi - pokiwali głowami, nikt nic nie powiedział a my zajęłyśmy pierwsze z brzegu wolne miejsca.

Autokar ruszył, przejechał ulicami miasta i skręcił na szosę. W międzyczasie wewnątrz zrobiło się gwarno – wszyscy ze wszystkimi zaczęli rozmawiać, tylko my milczałyśmy. W końcu jakaś kobieta siedząca najbliżej zagadnęła nas.

A wasz tatuś to w jakim dziale pracuje? - spytała.

Wyjaśnienia koleżanki wywołały na jej twarzy wyraz zdumienia.

U nas nikogo takiego nie ma ... - stwierdziła. - Chyba pomyliłyście autokar. Wasz musiał odjechać wcześniej. Od razu tak pomyślałam... My jedziemy nad jezioro na ryby...

Skonsternowane rozejrzałyśmy się dokoła. Rzeczywiście, wszyscy mieli wędki i na grzybiarzy nie wyglądali.

Co za problem!? - roześmiał się sąsiad kobiety przysłuchujący się naszej rozmowie – Przecież będziemy na skraju puszczy. Grzyby też można zbierać. Nie muszą z nami siedzieć nad jeziorem. Byle tylko wróciły na czas do autokaru, przed jego odjazdem.

Wiadomość o naszej pomyłce szybko rozeszła się w grupie wycieczkowiczów, posypały się jakieś żarty o rybach i grzybach ale teraz przynajmniej dla wszystkich sytuacja była jasna.

Tym czasem, na dworze niebo trochę przetarło się, mgła opadła, tylko słońce jakoś nie chciało wyjść zza chmur. Autokar szybko sunął szosą mijając po drodze pola i nieliczne wiejskie zabudowania. Na koniec skręcił w szeroką, piaszczystą drogę biegnącą przez las. Przejechał nią jeszcze spory kawałek, wydostał się na leśną przecinkę i zjechał gdzieś w bok – między drzewa. Tu zatrzymał się na wzgórzu.

Całe towarzystwo nagle przestało interesować się nami. Wszyscy chwycili swój sprzęt, wysypali się z wozu i biegiem pognali w stronę brzegu jeziora położonego w dole.

Nic tu po was. Idźcie na te grzyby. Tylko wróćcie przed trzecią – powiedział kierowca, zamknął autokar i też poszedł za innymi.

Nie chcą, żebyśmy przy nich kręciły się – koleżanka skrzywiła usta w ironicznym uśmiechu. - Mają ze sobą wódkę... - dodała. - Widziałam... Pewnie zaraz zaczną pić.

Niech sobie robią co chcą – wzruszyłam ramionami. - My idziemy zbierać.

Wyszłyśmy na leśną przecinkę. Autokar natychmiast straciłyśmy z oczu – zasłoniły go gęste zarośla.

Trzeba zejść z drogi, bo na niej niczego nie znajdziemy – zauważyłam.

Skręciłyśmy między drzewa. Podłoże było zasypane suchymi liśćmi i igłami. Niebawem pojawiły się pierwsze grzyby. Najpierw były to niezbyt okazałe kozaki ale im bardziej podłoże stawało się wilgotne, tym częściej można było napotkać maślaka z gąbczastym spodem i śliską, brązową skórką na kapeluszu. Maślaki świetnie nadawały się do marynowania i do duszenia w śmietanie. Rozochocona dobrze zapowiadającymi się zbiorami brnęłam co raz dalej w las zapominając o tym, że nie należy tracić z oczu przecinki. Prawdę mówiąc, liczyłam na to, że moja towarzyszka będzie trzymała się dróżki a ja będę trzymała się jej.





Miałam już pół bańki grzybów, gdy podniosłam wzrok, by rozejrzeć się wokół siebie. Wtedy spostrzegłam, że chyba odeszłam zbyt daleko – nie widać było ani dróżki, ani żadnej żywej duszy w pobliżu. Byłam sama.

Hop! Hop! - zawołałam.

W lesie zawsze tak wołaliśmy, żeby nie stracić ze sobą kontaktu. Odpowiedziało mi tylko echo.

Mocno zaniepokojona, powtórzyłam wołanie - tym razem z użyciem imienia koleżanki. Niestety, nic to nie dało. Kolejne okrzyki też niczego nie zmieniły chociaż głos niósł się donośnie. Moja towarzyszka zniknęła tak, jakby zapadła się pod ziemię. Nie mogłam pojąć co się stało?.. To, że w lesie można kogoś stracić z pola widzenia nie wydawało mi się dziwne. Nieprawdopodobny był brak odpowiedzi na wołanie.

O dalszym zbieraniu grzybów przestałam myśleć. Nie wiedziałam co począć? Po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że muszę wrócić do autokaru i powiedzieć komuś, że zgubiłyśmy się. Żeby jednak wrócić, należało odnaleźć przecinkę. Jak na złość, znajdowałam się na jakimś bezdrożu i w zasięgu wzroku nie było niczego, co mogłoby przypominać drogę czy dróżkę. Chaotyczne miotanie się w różne strony nic nie dało. Nigdzie nie było widać żadnej ścieżki. Przed sobą spostrzegłam jakieś zarośla, przez które prześwitywało jasne niebo. Przyszło mi do głowy, że jeśli przedostanę się przez nie, to trafię na otwartą przestrzeń.

Za pierwszymi krzakami była zielona polanka. Nie przewidując komplikacji wkroczyłam na nią. Zrobiłam parę kroków lecz poczułam, że grunt pode mną jest grząski.

Spróbowałam cofnąć się ale trzęsawisko było już i za mną. Z przerażenia zaschło mi w ustach. Ostrożnie, stopą spróbowałam odnaleźć jakieś pewniejsze podłoże. W pewnym momencie kalosz utknął mi w błocie tak, że z trudem wyciągnęłam go. Było niedobrze.

Byle tylko nie wpaść w panikę – myślałam.

Po kilku próbach, jakimś cudem udało się odnaleźć twardą ziemię i spocona ze strachu wróciłam w miejsce, z którego przyszłam. Od tej chwili postanowiłam nie wchodzić w żadne zarośla.

Wreszcie, kręcąc się bez sensu odniosłam pierwszy sukces – trafiłam na dróżkę czy raczej dróżki, ponieważ była to ich krzyżówka.

Instynktownie udało mi się określić, w którą stronę należy iść do szosy. Być może o jej bliskości świadczyły mniej zagęszczone korony drzew. O tym, żebym mogła odnaleźć autokar nad jeziorem nie było mowy. Groziło to bezsensownym błąkaniem się.

Wprawdzie po dłuższej wędrówce dotarłam do szerokiej, piaszczystej drogi, którą autokar przyjechał, nie miałam jednak odwagi zejść z niej. Kiedy wyszłam na skraj lasu, poczułam, że jestem uratowana. Usiadłam w rowie i wyciągnęłam swoje kanapki. Pomyślałam, że teraz coś zjem a później pójdę na szosę, żeby zatrzymać jakiś samochód i zabrać się nim do miasta. O dziwo, o koleżankę nie martwiłam się. W moim przekonaniu z nią wszystko było w porządku. To ja się zgubiłam, a nie ona.

Pierwszą część planu dało się wykonać bez problemu – druga okazała się właściwie niewykonalna. Zanim jednak to stwierdziłam, upłynęło sporo czasu. Musiałam najpierw zajrzeć do wiejskiej chałupy stojącej nieopodal szosy po to, by spytać o właściwy kierunek. Chałupa nie była ogrodzona, toteż do jej drzwi dostałam się bez przeszkód.

Zapukałam i nie czekając aż ktoś otworzy weszłam do środka. Znalazłam się od razu w kuchni, gdzie pod płytą buzował ogień. Na ogniu stał bulgocący gar, z którego unosił się apetyczny zapach gotowanej zupy. Nie stała przy nim żadna czarownica, jakby można było spodziewać się, ale mężczyzna w średnim wieku. Mieszał w garze dużą drewnianą łyżką. Gdy weszłam, ze zdziwieniem odwrócił głowę w moją stronę.

Szczęśliwy człowiek -pomyślałam o nim. - Jest w domu, gotuje sobie niedzielny obiad i nie musi zastanawiać się jak wrócić pod swój dach?

Dzień dobry... - odezwałam się. - Przepraszam za to najście... Chciałam tylko




spytać, w którą stronę trzeba iść do miasta?

Przez kilka sekund przyglądał mi się z uśmiechem, jakby nie rozumiał co mówię.

Ale to daleko... - powiedział na koniec.

Nie szkodzi – przerwałam mu. - Proszę mi tylko wskazać kierunek.

Wyciągnął palec.

Tam... - pokazał i roześmiał się tak, jakby usłyszał dobry dowcip.

Nie czekając na nic więcej kiwnęłam mu głową i wyskoczyłam z chałupy.

Informacja, że to daleko nie ucieszyła mnie. Wyszłam na szosę i ruszyłam przed siebie. Wkoło panował idealny spokój -żadnych ludzi i co gorsza, żadnych samochodów. Wzdłuż szosy ciągnęły się rozległe łąki na przemian z zagajnikami. Nawet wiejskich chałup w pobliżu nie było. Po godzinie marszu uświadomiłam sobie, że jest niedziela i na tej bocznej szosie będzie raczej trudno spotkać jakiś pojazd. Moje przypuszczenia potwierdziła następna godzina marszu.

Pogoda, tym czasem zrobiła się całkiem ładna – na niebie pokazało się słońce i zaczęło przygrzewać. Przysiadłam na moment na brzegu przydrożnego rowu. Ściągnęłam z nóg kalosze. Przyszło mi do głowy, że mogłabym tu zostać i czekać aż autokar z wędkarzami będzie wracał do miasta ale przecież nie było żadnej gwarancji, że wybiorą tę a nie inną drogę. Czułam się w tej sytuacji co raz mniej pewnie. Siły powoli zaczęły opuszczać mnie. Zrezygnowana znowu wciągnęłam na nogi kalosze i ruszyłam przed siebie. Czułam jak pieką mnie stopy.

Po pewnym czasie okolica stała się bardziej cywilizowana. Gdzieś za łąkami pojawiły się pojedyncze dachy domów. Na koniec, zmęczona dotarłam do miejsca, które powinno stać się moim wybawieniem. Była to stacyjka kolejowa. Dopiero, gdy zobaczyłam jej nazwę, uświadomiłam sobie jak duża odległość dzieli mnie od miasta. Wydawałoby się, że mój problem wreszcie został rozwiązany. Według rozkładu jazdy najbliższy pociąg miał być za pół godziny – wystarczyło wsiąść w niego i pojechać. Rzecz jednak była w tym, że oprócz blaszanej bańki z grzybami nie miałam nic – ani pieniędzy na bilet, ani dokumentów, które mogłyby posłużyć do wypisania biletu kredytowego.

W budynku stacyjnym zebrała się już grupka oczekujących pasażerów. Rozejrzałam się po ich twarzach. Myśl, że powinnam teraz zwrócić się do zebranych z prośbą o drobne datki pieniężne, z których zebrałaby się kwota potrzebna na mój bilet, przeraziła mnie. Żeby oswoić się z nią wyszłam na zewnątrz budynku. Musiałam zastanowić się co mam tym ludziom powiedzieć?...

I wtedy pojawiło się autentyczne wybawienie – taksówkarz, który zatrzymał swój samochód pod drogowskazem na skrzyżowaniu dróg. Rzuciłam się w jego stronę z pytaniem czy nie zabrałby mnie do miasta? Zgodził się – i tak właśnie tam się wybierał.

W domu znalazłam się kolo godziny drugiej po południu. Czując okropne znużenie natychmiast położyłam się spać. Po czwartej rozległ się dzwonek u drzwi. Otworzyła mama. Usłyszałam przerażony głos koleżanki. Dyplomatycznie, bez jakichkolwiek wstępnych informacji, spytała czy jestem w domu? Twierdząca odpowiedź sprawiła jej wyraźną ulgę. Z impetem wpadła do mojego pokoju.

Dalej było już tylko wyjaśnianie – co się właściwie stało?

Jej odpowiedź wydała mi się trochę dziwna.

Wyobraź sobie, że usnęłam – powiedziała.

Jak to?... - patrzyłam na nią zdumiona.- Nie mogłaś zawołać mnie i powiedzieć, że chce ci się spać?

Uśmiechnęła się tajemniczo.

To stało się tak nagle... Poczułam, że muszę na moment położyć się. Koło mnie było akurat zagłębienie w ziemi całe porośnięte mchem. Weszłam tam, ułożyłam się na mchu, przymknęłam oczy i zasnęłam. Kiedy obudziłam się,




stała nade mną sarenka...

Wlazłaś w jakiś niedźwiedzi dół i nie słyszałaś, że cię wołam? - nie mogłam

wyjść z podziwu.

Wyobraź sobie, że tak...

A co później?

Nic – powiedziała. - Przespałam się, wstałam i poszłam do autokaru.

Dalsze roztrząsanie tej sprawy nie miało sensu. Bardziej interesująca była opowieść o wędkarzach, którzy bezskutecznie próbowali mnie znaleźć. Moje zniknięcie nie zrobiło na nich wielkiego wrażenia, ponieważ przed powrotem do domu wszyscy po wódce byli mniej lub bardziej nietrzeźwi. Z resztą, gdybym zabrnęła głębiej w las, to szansa na odnalezienie mnie byłaby nikła, puszcza bowiem zajmuje powierzchnię około 100 tys. hektarów. Tak czy owak, jeszcze tego samego dnia musiałyśmy zadzwonić do kierownika wycieczki z informacją, że wszystko jest w porządku i nie trzeba nigdzie zgłaszać mojego zaginięcia.

Następnego dnia rano obie czułyśmy się rozbite i obolałe. Wyszłyśmy do szkoły ale nie dotarłyśmy do niej. Z paczką kupionych po drodze papierosów skręciłyśmy na stary cmentarz. W jego najodleglejszym zakątku usiadłyśmy przy jakimś omszałym nagrobku na odrzuconej kamiennej płycie i zapaliłyśmy. Nie chciało nam się nawet rozmawiać. Gdyby to zdarzenie miało miejsce parę lat później, mogłybyśmy porównywać je z filmem Petera Weira „Piknik pod wiszącą skałą”. Wtedy jednak ten film jeszcze nie istniał.

Wypaliłyśmy dwa papierosy i postanowiłyśmy wrócić do domu, żeby dalej odpoczywać.

Po tych doświadczeniach wreszcie uświadomiłam sobie, że las może być niebezpieczny i nigdy więcej nie próbowałam włóczyć się po nieznanych sobie terenach leśnych.



Fragment wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Zaproszenie na wycieczkę”





  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Kiedy wychodzisz przez szeroko na cały świat otwartą bramę, co widzisz?

Grzybny jagodowy malinowy żurawinowy jeżynowy las?

(patrz wszystkie tytuły i wspomnienia głównej bohaterki)

Lata 70-te z masowymi wycieczkami autokarem lub pociągiem na ryby, na maślaki, na rydze?

Poezje K. I. Gałczyńskiego?

Piknik /dziewcząt ze stancji W Australii/ pod wiszącą skałą

(vide powieść Joan Lindsay oraz słynny film Petera Weira z 1975 r. o tym samym tytule)

??

Co widzisz, kiedy masz naście lat i cały świat stoi przed tobą otworem?
avatar
Życie zaskakuje. Jego zwierciadło - Wielka Sztuka /w tym wysublimowana Sztuka Słowa/ -

zaskakuje tym bardziej.

Zapraszam do uważnej lektury
avatar
Napisałam

... w Australii
© 2010-2016 by Creative Media