Go to commentsPODRÓŻ SENTYMENTALNA
Text 3 of 3 from volume: Relacje z podróży
Author
Genrenonfiction
Formprose
Date added2013-12-19
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views3133


PODRÓŻ SENTYMENTALNA


Podróże sentymentalne zazwyczaj dotyczą miejsc związanych z dzieciństwem, z młodością lub z pochodzeniem rodziny. Być może są jakieś inne podróże sentymentalne ale ja nic o nich nie wiem. Tak więc, pozostańmy przy tej pierwszej definicji.

Dwa lata temu przyszło mi do głowy, że jest już najwyższy czas wybrać się w taką podróż. Był jednak z tym pewien problem.

Inna jest sytuacja, gdy w miejscu, które chcemy odwiedzić pozostali jacyś bliscy lub znajomi. Wtedy nawet mała, nieatrakcyjna turystycznie miejscowość może stać się interesującym celem wyjazdu. W moim przypadku wyglądało to inaczej. O bliskich i znajomych nie było mowy, bo rzecz miała miejsce zbyt dawno. Kiedyś nawet podejrzewałam, że ślad nie został po małej osadzie, skąd pochodziła moja babcia i gdzie urodziła się moja mama. Dzisiaj, gdy do dyspozycji mamy internet łatwo jest pewne rzeczy sprawdzić ale kiedyś było inaczej. Przypuszczenie, że osada przestała istnieć nasuwały dokumenty mojej matki, które z biegiem czasu podlegały jakiejś dziwnej ewolucji prowadzącej do zacierania śladów po miejscu urodzenia. Żeby już nie przedłużać dywagacji na temat niejasnych dla mnie zabiegów urzędników zajmujących się porządkowaniem danych osobowych wyjaśnię sprawę krótko. Osada, o którą mi chodzi nazywała się Grzywa, w niektórych dokumentach zapisywana jako Grywa. Obecnie jest ona dzielnicą łotewskiego miasta Dyneburg położonego na granicy z Litwą. Mieści się tam lotnisko obsługujące linie krajowe.

O losach naszej rodziny zadecydowała I wojna światowa, odzyskanie niepodległości przez Polskę oraz wytyczenie nowych granic – również między Litwą i Łotwą. Zamieszanie związane z granicami wspomina w swojej twórczości Melchior Wańkowicz, rówieśnik mojej babci, który wychował się podobnie jak mój dziadek, na Kowieńszczyźnie. Chyba w „Szczenięcych latach” wydanych w 1934 roku pisze o dziwnej sytuacji na kresach wschodnich, gdy nagle okazało się, że jeden sąsiad żeby odwiedzić drugiego sąsiada musi ukradkiem przemykać się przez zieloną granicę. Niestety, było również tak w przypadku rodzin. Nic więc dziwnego, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem, choć może to zabrzmi patetycznie, stało się podążanie za Polską i włączenie się w tworzenie struktur młodego kraju.

Do Dyneburga właściwie nie miałam po co jechać, ponieważ jedynym miejscem, które do dzisiaj ma coś wspólnego z moimi dziadkami, jest kościół, w którym wzięli ślub.

Z tego powodu postanowiłam po prostu obejrzeć stolicę kraju – Rygę. Żeby było mi raźniej, wybrałam się tam w towarzystwie. Podróż nie była skomplikowana – do Warszawy, na Okęcie, lot liniami Air Baltic do Rygi i jazda taksówką z lotniska do hotelu. Tyle wystarczyło, żeby znaleźć się na miejscu.

Hotel był duży, nowoczesny, z restauracją na dole, barem, ogromną jadalnią, ze sklepem z pamiątkami w holu i tarasem w parterze hotelu, gdzie stały stoliki pod parasolami.



Poniżej tarasu znajdował się parking dla autokarów i samochodów a za nim rozciągał się rozległy park. Z boku budynku biegła ulica, przez którą jeździły tramwaje.

Ryga jest znana z tego, że stanowi jedno z największych w Europie skupisk budownictwa secesyjnego. Spośród licznych kolorowych kamienic szczególną uwagę zwraca Dom kotów – żółty budynek z zielonym dachem w obrębie Starego Miasta. Zaprojektował go Friedrich Scheffel. Secesyjny budynek stylizowany na architekturę średniowieczną postawiono w 1909 roku. Na dachu budynku umieszczono rzeźby dwóch kotów z charakterystycznie wygiętymi grzbietami i uniesionymi w górę ogonami.

Secesyjne kamienice są też przy ulicy Alberta.

Wśród domów mieszkalnych znaleźć można również autentyczny późny gotyk z XV wieku. Przylegają do tej kamieniczki dwie inne, młodsze, bo z wieku XVII. Ten kompleks nosi nazwę: Trzej bracia przez analogię do podobnych budynków w Tallinnie, które nazwano Trzema siostrami.

W ogóle, miasto leży na trasie Europejskiego Szlaku Gotyku Ceglanego.

Reprezentacyjnym obiektem z XIV wieku jest usytuowany na Starym Mieście, odbudowany po zniszczeniach wojennych Dom Bractwa Czarnogłowych nazywany dawniej Dworem Artusa. Jest to właściwie staranna rekonstrukcja oryginalnego budynku, który przeznaczony został na miejsce spotkań rycerstwa i bogatych mieszczan. Początkowo służył on kupcom skupionym w Wielkiej Gildii. W 1477 roku Bractwo Czarnogłowych zajęło górną część gmachu a w początkach XVIII wieku przejęło cały budynek na własność. Stowarzyszenie kupieckie Czarnogłowych stanowiło odnogę bractwa św. Jerzego skupiającego obrotnych i na dodatek nieżonatych kupców. Bractwo Czarnogłowych wzięło swoją nazwę od patrona – św. Maurycego, przedstawianego zazwyczaj z głową Maura.

Dom Bractwa Czarnogłowych doskonale oddaje potęgę oraz znaczenie dawnej Rygi – jednego z największych portów w basenie Morza Bałtyckiego, członka Ligi Hanzeatyckiej.

W mieście są również polonica. Nic dziwnego, ponieważ w latach 1561-1621 miasto funkcjonowało w obrębie państwa polsko - litewskiego.

W kościele św. Jakuba wygłaszał kazania Piotr Skarga. Na mszę przychodził tutaj rezydujący na zamku król Stefan Batory. Zamek w tamtych czasach obsadzony był przez polską załogę wojskową i stał się siedzibą namiestników polskiego króla, m. in. Jana Hieronima Chodkiewicza i księcia Jerzego Radziwiłła.

Dopiero w czasie IV wojny polsko – szwedzkiej król Szwedzki Gustaw II Adolf zaatakował miasto. Ryga broniła się zaciekle – najdłużej niedaleko leżący

Dyjament / obecnie dzielnica Rygi /. Sprawę zakończył ostatecznie pokój w Oliwie i przejęcie miasta przez Szwedów.

Przy ulicy Polska Brama znajduje się kościół Matki Boskiej Bolesnej z 1798 roku, który postawiono w związku z obecnością polskojęzycznej ludności katolickiej.

W okresie międzywojennym na Politechnice Ryskiej / obecnie Uniwersytet Techniczny / studiował Ignacy Mościcki, prezydent Rzeczypospolitej w latach 1926-1939. Fakt ten upamiętnia tablica przy wejściu do dawnego Wydziału Chemii.



Inne obiekty godne uwagi, chociaż nie związane już z obecnością Polaków w mieście

to: Katedra protestancka, Katedra św. Jakuba / katolicka /, Kościół św. Piotra, Kościół św. Jerzego i Synagoga Miejska.

Jednym słowem, do zwiedzania jest mnóstwo rzeczy.

Obie z przyjaciółką natychmiast po przyjeździe wybrałyśmy się na wędrówkę po starych uliczkach. Niestety, pogoda nie była najlepsza, chociaż dopiero zbliżał się wrzesień – dzień pochmurny, chłodny, deszczowy i jeszcze porywisty wiatr. Mimo tego ruszyłyśmy na piechotę w stronę Kamiennego Mostu prowadzącego przez Dźwinę prosto na Stare Miasto. Widok był niesamowity – potężna rzeka, pędzące nad nią gęste, białe chmury, na wprost widoczny odległy bulwar a za nim stara architektura miasta. Oprócz tego, po bokach, w perspektywie widoczne dwa inne mosty przekreślające linię rzeki – nowoczesny Most Wiszący a z drugiej strony starszy most kolejowy. Po prawej stronie, w oddali majaczyła dobrze znana, charakterystyczna sylwetka Pałacu Kultury czyli stalinowskiego wysokościowca. Budowano go tutaj w latach 1952-1958. Pierwotnie zaprojektowany jak Dom Kołchoźnika, po zakończeniu budowy oddany został Akademii Nauk. Obecnie mieści się w nim prezydium i administracja Łotewskiej Akademii Nauk, instytuty humanistyczne, wydawnictwo naukowe, rada nauki i różne organizacje badawcze. Kamienny Most dobrze nawiązuje do tego budownictwa metalowymi balustradami i charakterystycznymi kamiennymi latarniami.

Po dłuższej wędrówce obie przedostałyśmy się na drugą stronę Dźwiny. Przy takiej pogodzie pierwsze co nam przyszło do głowy, to napić się gorącej herbaty i coś zjeść.

Utknęłyśmy na Starym Mieście w restauracji z ogródkiem okrytym folią.

W ogródku było zacisznie. Dostałyśmy dobrą herbatę i smaczne ciastka. Podniesiona po bokach folia umożliwiała przypatrywanie się kramom z pamiątkami na przeciwko i ludziom przechodzącym przez rynek. Ustaliłyśmy, że zanim pójdziemy coś zwiedzać trzeba najpierw zajrzeć do pobliskich sklepów i kupić cieplejsze ubranie – kurtki albo swetry. Zanim jednak wyszłyśmy z restauracji musiałyśmy skorzystać z toalety.

Temat toalet w różnych miejscach jest zupełnie odrębnym tematem, któremu może ktoś kiedyś poświęci uwagę, zwłaszcza, że ich osobliwe urządzenia często są zmieniane. Można by więc powiedzieć, że sztuka urządzania toalety jest sztuką dość ulotną. Do dziś dnia pamiętam tego rodzaju przybytek w jednym z francuskich nadmorskich kurortów, gdzie plażowicze chodzili nie tylko za potrzebą ale również po to, żeby pośmiać się.

Wracając jednak do Rygi, to widok toalety w restauracji całkowicie zaskoczył nas. Była zadbana, elegancko urządzona ale w jednej kabinie ustawione zostały obok siebie dwa sedesy. Nie potrafiłyśmy sobie wyjaśnić - dlaczego tak to rozwiązano?

Po wyjściu z restauracji zajrzałyśmy do najbliższych sklepów. Udało nam się kupić bardzo ładne ciepłe swetry z prawdziwej wełny.

Los chciał, że pozostałyśmy na jakiś czas w temacie wełny. Trafiłyśmy na wystawę rzemiosła artystycznego, gdzie przede wszystkim zaprezentowana została tkanina artystyczna - wspaniała, we wszystkich kolorach tęczy, wykonana z niesłychaną



precyzją.

Do dziś mam przed oczami jeden z piękniejszych gobelinów – biały, jakby zrobiony z mlecznej piany, przypominający róg obfitości pełen jabłek i gruszek w pastelowych kolorach ale właściwie przedstawiający okno. Było też trochę mebli. Uwagę zwracała polakierowana ruda, trzydrzwiowa szafa z lustrem pośrodku oraz z wizerunkami górala i góralki na drzwiach bocznych. W sąsiednim pomieszczeniu urządzono dziwny pokoik. Stał w nim przysłowiowy „stół z powyłamywanymi nogami”, niemniej wyłamane krzesło, szary, gliniany dzbanek z wysokimi rózgami, manekin kobiety wykonany z filcu i drugi stół – mniejszy, z owalnym szklanym blatem ujętym w aluminiową ramę.

Po obejrzeniu wystawy wyszłyśmy prosto na kościół św. Piotra, przed którym znajduje się rzeźba muzykantów z Bremy, czyli osła, psa, kota i koguta. Według bajki czwórka tych zwierząt ustawiona na sobie w piramidę miała swoim jazgotem przerazić złodziei. W tym momencie kręciło się przy rzeźbie sporo fotografujących turystów. My też zrobiłyśmy zdjęcia.

Sam kościół łączący w sobie elementy gotyku z wczesnym barokiem był w średniowiecznej Rydze najwyższym kościołem. Wieńczyła go piękna, smukła wieża zakończona „piramidową” szpilą. Wieża jakoś nie miała szczęścia – była parę razy niszczona i odbudowywana. Ostatni jej remont zakończył się w 1978 roku.

Tego dnia poszłyśmy jeszcze obejrzeć Katedrę św. Jakuba / katolicką / i drugą, położoną nad Dźwiną Katedrę / protestancką /. Obie budowle pochodzą z początków XIII wieku. Katedra św. Jakuba początkowo była kościołem protestanckim, w czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów należała do jezuitów, w 1621 roku powróciła do luteran. Od 1923 roku jest znowu kościołem katolickim.

W tak paskudną pogodę, jaką zastałyśmy najrozsądniejszym rozwiązaniem było właśnie oglądanie wnętrza kościołów i spacer po krużgankach wokół wewnętrznego dziedzińca. Zrobiłyśmy przy tym sporo zdjęć.

Następnego dnia pogoda poprawiła się ale upału nie było. Postanowiłyśmy sprawdzić co znajduje się po naszej stronie Dźwiny – za hotelem. Odkrycie małej uliczki z dość ciekawym drewnianym budownictwem bardzo ucieszyło nas. Nie wszystko tu było zadbane ale te domy, które pomalowano wyglądały naprawdę ładnie. Dalej biegła szeroka arteria, gdzie jeździły autobusy i można było nimi ruszyć gdzieś w miasto. Na razie to nas jednak nie korciło. Wróciłyśmy przez Kamienny Most na Starówkę. Nie obejrzałyśmy tam jeszcze wszystkiego – chociażby murów obronnych, wzdłuż których należało się przejść i baszty. Zresztą, kolejny spacer utrwalał obraz tego, co widziałyśmy już wcześniej. Włócząc się teraz swobodnie, dotarłyśmy do bardzo ładnego parku nad kanałem i uroczej restauracji w białym, drewnianym domku z dużymi, weneckimi oknami. Oczywiście, musiałyśmy zrobić tu przystanek. Później obejrzałyśmy Pomnik Wolności i gmach opery. Na obiad wróciłyśmy na Stare Miasto do restauracji w pobliżu Katedry nad Dźwiną.

Przez cały ten czas chodziła mi po głowie legenda, której strzępy dotarły do moich uszu. Według niej, podobno co roku z rzeki wychodzi karzeł, który pyta: czy zbudowano


już Rygę? Odpowiedź powinna brzmieć: nie. Twierdząca odpowiedź grozi bowiem

zatopieniem miasta.

Jak dokładnie jest z tym karłem nie udało mi się ustalić. Bo w którym miejscu wychodzi, jak wygląda, kogo pyta?... Gdyby żyła moja babcia, może wyjaśniłaby mi to. Na pewno wiedziała coś więcej na ten temat.

Na koniec, nie mówiąc nic przyjaciółce postanowiłam zabawić się w legendarnego karła, pomimo że mam powyżej 170 cm wzrostu. Po wyjściu z restauracji w najbliższą napotkaną studzienkę kanalizacyjną cicho rzuciłam pytanie: czy zbudowano już Rygę? Możecie wierzyć lub nie, ale w studzience naprawdę zaczęło się coś dziać. Wydobyło się z niej żółtawe powietrze, które rozpłynęło się po moich białych butach i po bruku. Kiedy zeszłyśmy nad Dźwinę, w rzece coś zabulgotało, jakby po jej dnie ktoś biegł i na drugim brzegu rozległ się głuchy łoskot – było to najprawdopodobniej gromkie: NIE!

Kolejnego dnia pojechałyśmy do ZOO. Żeby nie tracić czasu na jakieś skomplikowane dojazdy poprosiłyśmy w hotelu o taksówkę. Przyjechał wóz z firmy Ladytaxi. Jest to korporacja taksówkarska obsługiwana wyłącznie przez kobiety. Bardzo miła pani taksówkarz opowiadała nam po drodze o interesujących miejscach na Łotwie. Dobrze mówiła po rosyjsku ale z silnym obcym akcentem.

Ogród zoologiczny w Rydze ma bardzo atrakcyjne położenie. Znajduje się w Meżaparku. Jest to kompleks leśny na pagórkowatym terenie, z dużym jeziorem, które można podziwiać z tarasu widokowego na końcu głównej alei ogrodu. Co do zwierząt, to jest tu sporo przedstawicieli różnych gatunków – między innymi duża ilość niedźwiedzi, włącznie z polarnym. W obrębie ogrodu znajduje się śliczna restauracja w stylowym drewnianym budynku pomalowanym na biało. Poza ogrodem są również inne miejsca, w których da się coś zjeść.

Z prawdziwym podziwem patrzyłam na sosnowy las – wysoki, potężny i wyglądający dziko. Biegły jednak przez niego wygodne asfaltowe aleje, którymi poruszali się wycieczkowicze na rowerach i pieszo.

Po obejrzeniu ogrodu zdecydowałyśmy się na powrót tramwajem z pobliskiego przystanku.

Dojechałyśmy nim do miasta i tutaj zaczął się kłopot. Nie wiedziałyśmy gdzie jesteśmy? Długie ulice, przy nich sklepy, nowoczesna architektura - tylko nie wiadomo, w którą stronę ruszyć, żeby dotrzeć do hotelu? Znalazłyśmy po drodze ładną, urządzoną w stylu rustykalnym restaurację przypominającą wnętrze dworku.

Zatrzymałyśmy się w niej na kolację i znowu poprosiłyśmy o taksówkę. Chodziło o to, żeby po tej wyprawie porządnie odpocząć, bo następnego ranka czekał nas wyjazd do Jurmala.

Jurmala jest miejscowością letniskową nad Morzem Bałtyckim, położoną ok.10 km na północ od Rygi między Zatoką Ryską a rzeką Lelupa. Uzdrowisko to powstało już w XVIII wieku a rozwinęło się w wieku XIX.

Cieszyło się dużą popularnością wśród oficerów rosyjskiej armii, którzy najpierw po wojnie napoleońskiej 1812 roku przyjeżdżali tu na rehabilitację a później zaczęli przywozić również swoje rodziny. Zastanawiałam się, czy moja babcia przyjeżdżała


w to miejsce? Nigdy nie wspominała o tym ale zawsze jakoś ciągnęło ją nad Bałtyk a w młodości była miłośniczką dalekich podróży – znacznie dalszych niż kilometry

dzielące Dyneburg od Rygi.

Po dziś dzień Jurmala przyciąga turystów – głównie z Rosji i Białorusi. Zamożni Rosjanie chętnie kupują tu nieruchomości chociaż ceny są znacznie wyższe niż w innych miejscach na Łotwie. W pobliżu uzdrowiska znajduje się port lotniczy Ryga. Do tego kurortu wybrałyśmy się pociągiem, którego wagony wydały nam się dziwnie wysokie, co nie jest najwygodniejszą rzeczą przy nisko położonych peronach.

Dojechałyśmy dość szybko i wysiadłyśmy na stacyjce Jurmala. Powitał nas tam pomnik św. Jerzego z czarną tarczą i z uniesionym w górę mieczem godzącym w głowę smoka u stóp rycerza.

Zrobiłyśmy zdjęcia przy pomniku i poszłyśmy w kierunku morza.

Do morza prowadzi przez miasteczko szeroki deptak. Tutaj dopiero można obejrzeć mnóstwo drewnianych, romantycznych pensjonatów świadczących o przeszłości tego kurortu – łącznie z drewnianym budownictwem secesyjnym. Są również sklepy i restauracje, a przy tym wszystkim ogromna ilość kotów spacerujących po deptaku razem z wczasowiczami. Podziwiając to wszystko dotarłyśmy do plaży – szerokiej, płaskiej, u podnóża rozciągających się za nią sosnowych lasów.

Takie morze – bez fali – widziałam pierwszy raz. Brzeg zachęcał do brodzenia w wodzie i długich spacerów, których nie utrudnia głęboki piasek. Nie zachęcała jednak pogoda, chociaż na plaży było sporo ludzi. Przeszłyśmy się kawałek i wróciłyśmy do miasteczka, żeby znaleźć jakieś zaciszne miejsce w restauracji przy deptaku. Do Rygi wróciłyśmy pociągiem późnym popołudniem. Dopiero przy powrocie zauważyłam, że tory i peron w Jurmala mają kolor jasnej czekolady. Tuż przy nich, po drugiej stronie stacji rozciąga się jezioro, którego brzegi porasta trzcina.

Ostatni dzień w stolicy Łotwy poświęciłyśmy na oglądanie zamku, zwiedzenie Muzeum Wyzwolenia związanego z okresem II wojny światowej i kupowanie pamiątek.

Teraz, od dwóch lat wisi w moim pokoju na ścianie namalowana na płótnie niewielka panorama Rygi w kolorze jodyny. Starsza kobieta, która na rynku sprzedała mi obraz, zachęcała do zakupu twierdząc, że malarz jest bardzo dobry, bo niepijący.















































  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media