Author
Genrehumor / grotesque
Formprose
Date added2014-02-03
Linguistic correctness
Text quality
Views2633


Koc mroku przykrył góry, chowając gęste, iglaste lasy i pachnące wiosną polany. Górskie duchy zapowiadały spokojną noc, a każda pojawiająca się gwiazda, zdawała się potwierdzać tę prognozę. W końcu całe niebo pokryło się migającymi punkcikami, którymi dyrygował wytwornie okrągły księżyc.

Wielki puchacz zastanawiał się, jakie licho sprawiło, że pod jego drzewem przeszli przed chwilą ludzie. Odkąd zmienił drzewo mieszkalne, raczej ich nie widywał. „Ludzie w ciemnym lesie… hu, hu!” – dziwił się.

Nocny ptak nie mylił się. Istotnie, dwóch wędrowców szło ku szczytowi. Obaj mieli stare, zielonkawe płaszcze i gęsto zarośnięte twarze. Na zmianę dyszeli ze zmęczenia i gawędzili żywiołowo, burząc magiczną ciszę nocnego lasu. Płaszcze, brody i mrok zakamuflowały ich odmienne oblicza, czyniąc z nich pozornych bliźniaków. Z bliska jednak, sprawa była jasna; jeden był trochę wyższy, nieco grubszy, brodę miał rudą, a twarz dość młodą; drugi niższy, siwy i stary, może nawet trochę kulawy. Wyraźnie byli czymś podnieceni, jakby cel tej nocnej wędrówki znajdował się tuż za rogiem.

– Myślę, że dzisiaj sprawa się rozwiąże – rzekł rudy.

– Nie wiem czy dzisiaj drogi Tadziu, ale możliwe, że kiedyś tak – odparł stary.

– Nie bój żaby, musi być na niego jakiś haczyk. Nie wierzę, żeby był tak bezkarny jak mu się wydaje i szczerze mówiąc powątpiewam trochę w tą jego moc – mówił pewien siebie młody Tadziu.

– Skoro powątpiewasz w jego moc, to dlaczego w ogóle ze mną idziesz! Jeżeli wątpisz, to znaczy, że kłamiesz i nie masz podstaw by go oskarżać. Czyż to nie jego moc jest przyczyną twojego dzisiejszego spaceru?

– Tak tylko powiedziałem – tłumaczył się rudzielec. – Chodziło mi bardziej o to, że ta jego moc nie może być aż tak wielka jak powiadają.

– Chłopcze, dopiero co przybyłeś w te góry i nic nie wiesz – pouczył go siwy. – Tacy jak on są nie do zdarcia. Przedkładają swą sztukę ponad wszystko inne. Nawet jeśli płodzą, nie zakładają rodzin. Nawet jeśli mają mamy, to ich nie odwiedzają. Nie uczestniczą w niedzielnych obiadkach, ślubach, pogrzebach i imieninach. Jeżeli czegoś chcą, robią to, a my nie mamy nic do powiedzenia. Takiego kogoś nie da się ukarać. Ta wizyta jest wręcz niebezpieczna, a durne pomysły Jeremiasza mogą nas zgubić. Miej tego świadomość młody kolego – ostrzegał. – Nie powiem jednak, że nie mam ochoty na ten swoisty trunek, którym nas ostatnio raczył. – Dziadek, tak kończąc przemowę, zaślinił się jak zwierzę, a rudy już nic nie mówił i nie wiadomo o czym myślał.

Jakiś jasny punkt pojawił się pośród mroku nocy, na wysokości oczu wędrowców. To chata Jeremiasza, tutejszego pustelnika, którego pustelnictwo pozostawiało wiele do życzenia. Siwy jegomość z braku innego zajęcia, postanowił przyjąć zaproszenie Jeremiasza. Rudy Tadziu za to, czuł się pokrzywdzony i święcie wierzył, że tej nocy sprawiedliwości stanie się zadość. Nocne zebranie powstało z inicjatywy pustelnika, który twierdził, że tego wieczoru osądzą Maga z Mglistej Góry, którego czyny były coraz zuchwalsze.

– Witajcie, witajcie. Zapraszam, zapraszam – mówił Jeremiasz. On, mimo że był pustelnikiem, brody nie posiadał. – Witaj Morrisie – zwrócił się do siwego – i ty Tadziu. Wchodźcie, wchodźcie. – Rozpływał się w uprzejmościach.

W środku było ciepło i dość miło. Przybysze i gospodarz zasiedli przy dębowym stole w świetle świec. Na środku stał dzban, a z jego wnętrza wydobywał się blask.

– Morrisie, jak tam twoja jaskinia, stoi? – pytał siwego Jeremiasz z kpiarskim uśmieszkiem.

– Stoi – odparł z kamienną twarzą stary Morris.

– Więc mieszkacie teraz razem? – dopytywał się ciekawski pustelnik.

– Tak, Morris mnie przygarnął – zabrał głos zmartwiony Tadziu. Po tym pytaniu zapadła chwila ciszy, a atmosfera mimo ciepłoty powietrza, była zgoła drętwa.

– Czekamy jeszcze na kogoś? – spytał rudy.

– Tak, jeszcze jedna ofiara Maga z Mglistej Góry. Powinna się zaraz pojawić. Jest to pewien… – Jeremiasz nie dokończył zdania, bo przerwał mu Morris. – Mógłbyś nalać mi swojego wspaniałego ognistego trunku – zwrócił się do pustelnika – strasznie mnie suszy. – Mimo strzelającego w piecu drewna, siwy trząsł rękami, jakby go ktoś dopiero co wykopał spod śniegu.

– Ależ oczywiście, już polewam. – Podskoczył Jeremiasz. – Tadeuszu siedzisz bliżej, tam na parapecie są kubki. – Rudy wstał i podszedł do parapetu, na którym stała świeczka i cztery kubki. – Weź wszystkie – instruował go Jeremiasz. Gdy rudy wystawił rękę żeby je zabrać, coś z impetem uderzyło w okno. To coś tak go przeraziło, że nie mógł z siebie wydobyć słowa. Po dłuższej chwili stękania, w końcu wykrztusił: wi–wi–wi–WILK!

– Eh wpuść go, to mój znajomy – rzekł beztrosko Jeremiasz.

– Wilka?!– wydzierał się przerażony Tadeusz.

– Tak, tak – mówił ze spokojem pustelnik i widząc, że rudy wciąż nie może się otrząsnąć, sam podszedł do drzwi i wpuścił zwierzę do izby.

– Witam panów – odezwał się Wilk, po czym podchodził do każdego z obecnych podając łapę, jak nakazywały dobre maniery. Tadzia jednak nie opuścił szok i gdy Wilk wyciągnął do niego łapę, pobladł i przestał się ruszać.

W końcu wszyscy zasiedli z powrotem do stołu, jednakże rudemu, zamienionemu w słup soli, musiał pomóc Morris. Jeremiasz nalał każdemu pełny kubek ognistego trunku, fosforyzującego na pomarańczowo.

– No to jesteśmy w komplecie – stwierdził, z uśmiechem od ucha do ucha pustelnik. – Wszyscy wiemy co, a raczej kto, jest powodem dzisiejszego zebrania. Jest nim nie kto inny jak sam Mag z Mglistej Góry, który niejednemu stworzeniu z tych lasów, dał się ostatnimi czasy we znaki. – Pustelnik podniósł palec w górę. – Nie pozostanie jednak bezkarny, bo chociaż wydaje mu się, że może wszystko, to prawo obowiązuje wszędzie!

– Śmiechu warte – skomentował pod nosem Morris.

– Co? – spytał wybity z rytmu pustelnik.

– Nic, nic, tak mi się odbiło. Wyborny trunek. Mów dalej przyjacielu – zachęcił pustelnika. Jeremiasz kontynuował więc:

– Każdy z was opowie teraz swą tragiczną historię, w której główną rolę odegrał Mag z  Mglistej Góry. Następnie osądzimy winowajcę i podejmiemy odpowiednie kroki. Niech zacznie ostatni z przybyłych. – Jeremiasz wskazał na Wilka.

– Hm, wydaje mi się, że moja historia zmrozi wszystkim krew w żyłach tak bardzo, że nikt nie będzie w stanie po mnie opowiadać. Panowie zaczynajcie – zachęcał Wilk.

Tadziu utkwił nieruchome spojrzenie w jakimś sęku na stole. Morris widząc stan rudego zaczął:

– Kolega Tadziu jest widocznie tak wstrząśnięty, tym co mu zrobił Mag, że nie będzie mógł przemówić. Powróciły bowiem niedawne obrazy makabry, jaka wtargnęła znienacka w jego życie. Muszę powiedzieć, że znam sprawę dobrze, gdyż przygarnąłem tego biedaka do siebie, po tym jak, cytuje: „huragan wywołany czarami Maga porwał mu chatę” – Morris przerwał, uśmiechnął się i dokończył kubek. – Ten rudy młodzieniec opowiedział mi swą historię ze szczegółami. Jest pewien, że to sprawka Maga, gdyż godzinę przed huraganem gościł go w swych progach. Z relacji wynika, że Mag miał wtedy komentować konstrukcje nowo wybudowanej pustelni Tadeusza i zalecać pewne innowacje architektoniczne. Mój znajomy nie był jednak zachwycony radami przemądrzałego przybysza, który powoli zaczynał być natarczywy; Tadeusz wtedy nie wiedział, że to Mag. Wyprosił nieznajomego śmiejąc się z jego zastrzeżeń co do konstrukcji. Miał wtedy powiedzieć: „Będziesz Pan coś budował, to sobie zrobisz tak jak będziesz chciał”, na co mag podobno odparł: „Nie mój cyrk, nie moje małpy, ale jeszcze zobaczysz”. Tak to wyglądało w przypadku kolegi. Szczerze mówiąc sam nie wiem co o tym myśleć – stwierdził Morris. – Teraz opowiem swoją własną historię, ale nim zacznę, proszę Jeremiaszu, dolej mi ognistego trunku, bo z tej gadaniny zaschło mi w gardle.

– Oczywiście, oczywiście, drogi kolego – rzekł Jeremiasz rwąc się do lania swojego specjału. Morris wziął łyka i mówił dalej:

– Na wstępie zaznaczę, że wcale nie mam jakiegoś wielkiego żalu do Maga, bo fajnie było być niedźwiedziem. Jednak zamieniając mnie w to zwierzę, mógł się najpierw dwa razy zastanowić.

Jak wiecie występowałem w telewizji. Miałem własny program poświęcony walce z alkoholizmem. Napisałem masę książek o tym jak z tego wyjść. Pisałem jako człowiek, który przezwyciężył nałóg, jednak w rzeczywistości, nigdy na dobre nie rzuciłem picia i gdy to wyszło na jaw, byłem skończony. Nadużyłem zaufania moich czytelników. Wyniosłem się w te góry i nie mam już siły walczyć. Tu chcę dożyć ostatniej kropli bimbru.

Mag, po poznaniu mojej smutnej historii stwierdził, że jako niedźwiedź wyjdę w końcu z nałogu. Był przekonany, że hasanie po lasach za jedzeniem dobrze mi zrobi. Niestety; będąc niedźwiedziem szybko wpadłem w inne bagno. Uzależniłem się od kur, a konkretnie od ich tresury. Wszystko to działo się tak szybko. Kradłem je z gospodarstw i sprowadzałem do jaskini, by potem już prawie wcale nie wychodzić.

Gdy już nazbierałem całkiem sporą kolekcję kur, postanowiłem, że pora zająć się wyłącznie tresurą. Kazałem im tańcować do kilku znanych pieśni ludowych, a sam siedziałem na tronie zbudowanym z szyszek, liści, kamieni i patyków, nabijając się z tych nędznych stworzeń.

Powoli kury zaczynały mnie mierzić, dziwnie się rozhulały i wcale nie były już takie zabawne. Ponadto stawały się coraz bardziej bezczelne i domagały się większych, niż wcześniej racji żywnościowych. Udawałem jednak wyrozumiałego i chociaż w rzeczywistości nimi gardziłem, nie dawałem tego po sobie poznać. Codziennie przynosiłem jedzenie z lasu i każda z kur mogła jeść do woli. Mówiłem im tylko: „uważajcie” przybierając srogi wyraz twarzy, wyraźnie wywołujący w nich trwogę; jednak nie mogły wtedy wiedzieć o co mi chodziło, kiedy ja sam nie wiedziałem. Aż pewnego pięknego, późnojesiennego wieczora, kiedy mój apetyt sięgną zenitu, rozkazałem im znienacka: „tańczyć!”. Przestraszone ułożyły się w rzędy, a ja zaakompaniowałem przy pomocy fleta i miały po prostu tańczyć, tak jak to wcześniej czyniły. Nie podobało mi się. Kury gubiły krok, nieestetycznie się kiwały i patrzenie na nie, nie sprawiało mi już żadnej przyjemności. Pożerałem je jedną po drugiej, nie dając im się wytłumaczyć i zasnąłem. Tak właśnie zapadłem w długi sen zimowy i zbudził mnie dopiero wodospad, jaki się utworzył nad moją jaskinią podczas roztopów. Zorientowałem się wtedy, że z powrotem jestem człowiekiem. Jednak kac moralny po zjedzeniu tych wszystkich niewinnych stworzeń pozostał mi do dzisiaj – zakończył, zerując kolejny kubek.

– Powiedziałeś, że byłeś niedźwiedziem; to z reguły parszywe stwory, ale nie są takie złe – stwierdził Wilk mrużąc przy tym jedno oko. – Ja owszem, byłem zły i nie ukrywam, jestem dalej, ale nie to jest moją bolączką; ową spowodował oczywiście ów Mag, który śmie ingerować we wszystko w tym lesie, łącznie z naturą takich stworzeń jak ja.

Moje zło sięga wiele lat wstecz i nie jest niczym dziwnym, gdyż jak wszyscy tu obecni widzą, jestem Wilkiem. Przechodząc do rzeczy; Mag od lat mówił mi co jest dobre, a co złe. Za każdym razem gdy go widziałem tłumaczył mi różnicę między złem wilczym, w jego mniemaniu naturalnym, a złem które ja czynię.

Od zawsze byłem charyzmatyczny, miałem silną osobowość, zdrowe zęby, no i jeszcze ten niepowtarzalny styl. Słowem - jestem zły, ale mam jednocześnie wiele dobrych cech. – Zamyślił się, a w jego oczach powstało coś w rodzaju smutku. – Widzicie – ciągnął – ta cała masa dobrych cech, czyniąca mnie Wilkiem światłym, skłonnym do własnych przemyśleń, nie podobała się przywódcy watahy, w której kręgach się wówczas obracałem. Dla jasności – tłumaczył – watahy działają schematami. Pożywienie zdobywają razem. Ludzi zabijają przypadkiem. Jedzą, śpią, pracują. Nie posiadają uczuć wyższych, ot co. Pomysły na ciekawe spędzanie czasu? – pytał sam siebie Wilk, mając na myśli swoich starych kompanów. – Zapomnijcie! – krzykną z przekonaniem i pociągnął łapczywie fosforyzujący płyn. – I kiedy ja zacząłem robić rzecz niekonwencjonalną, reszta wilków mnie opuściła. Stwierdziłem, że to znak bym z hobby, które obróciło moje życie o sto osiemdziesiąt stopni (czyniąc mnie wilkiem bez watahy), przeszedł na zawodowstwo. Znalazłem więc wiele ciekawych wiosek. Obserwowałem młode jędrne ciała ofiar, poruszających się po podwórzach. Wiedziałem, że właśnie do tego się urodziłem, zrozumiałem sens swojego życia, co udaje się tylko nielicznym. Oj, jak mi ciekła ślinka na te dzierlatki z tej, czy innej wioski. Było ich całe mnóstwo. Młode, niewinne. Porywałem je w głąb lasu, gdzie drzewa rosną najgęściej i tam pożerałem. Gdy odpocząłem, wracałem po inne, z odpowiednią rotacją między wioskami, dla niepoznaki, nieuchwytności. Z gór schodziłem nocą. Nikt nie wiedział kiedy i z której strony nadejdę. Byłem dla ludzi potworem, mistycznym smokiem, kiedy w rzeczywistości nadal pozostawałem tylko wilkiem, dokładnie takim jak teraz.

Znaczny wpływ na złudzenie mojej potworności miał fakt, że nie znajdowano żadnych kości po moich ofiarach. Zawarłem w tym czasie znajomość z najbardziej niepoczytalnym kretem w okolicy. Zgodził się ukrywać w swoich licznych tunelach, kości które mu przynosiłem. W zamian zapewniłem mu ochronę przed wrogami, a uwierzcie mi, miał ich sporo. Dawne barwne legendy o innych potworach z lasu, stały się jedynie opowiastkami niskich lotów, przytaczanymi podczas popołudniowej nudy, przez szczerbate dzieci w stodołach. Byłem numerem jeden.

– Ale zaraz, jaki to ma związek z Magiem. Nie rozumiem. – Niecierpliwił się siwy Morris, biorąc coraz większe łyki ognistego trunku.

– Przepraszam. Te czasy świetności, wiecie jak to jest… – tłumaczył się Wilk.– Już przechodzę do sedna. Otóż, moja nieuchwytność skończyła się w parę miesięcy po poznaniu Maga. Teraz wszyscy tu obecni znają już Mglistą Górę. Sam Mag i jego wstrętny charakter, też przestał być tajemnicą. Ten podły nikczemnik obdarzony mocą, której nie powinien posiadać, każdego z nas zdołał zwabić na tę jego wstrętną herbatkę. Pamiętam kiedy w ramach wakacji, chodziłem po nieznanych mi ścieżkach, wiodących przez niekomercyjne szczyty. Po drodze przechodziłem też przez tą, niech ją diabli wezmą, Mglistą Górę. Zaciekawiła mnie ta dziwna chata z czarnego drzewa, znajdująca się na szczycie. Pamiętam to dobrze; kolorowy dym unosił się z komina, a on siedział na tej zgrzybiałej ławeczce, jak to czyni do dziś. „Skąd wziąłeś takie dziwne, czarne drewno, jeśli można wiedzieć?” – zwróciłem się do niego, a on mi na to „To Diospyros ebenumCzarny heban ze Sri Lanki”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem gdzie jest Sri Lanka, on jednak szybko objaśnił, że to bardzo daleko. Nie miałem argumentów żeby wątpić w pochodzenie wspomnianego drewna, bo nigdy wcześniej takiego nie widziałem. Zrozumiałem, że na szczycie jednej z najwyższych i najtrudniejszych do zdobycia gór, stoi hebanowy dom, a z jego komina unosi się tęczowy dym. To były jego czary, hipnoza, narkotyk. – Który już wszyscy dobrze znamy – przerwał wilkowi Jeremiasz, ogarniając wzrokiem zebranych. – Tak czy siak – kontynuował Wilk, merdnąwszy ogonem w powinszowaniu dla uwagi pustelnika – podobał mi się jego styl i byłem pod wrażeniem niesamowitej mocy jaką posiadał. Odwiedzałem go co tydzień i rozmawialiśmy na różne tematy, chociaż podświadomie czułem, że coś jest nie tak. O czym byśmy nie gadali, to zawsze musiał wspomnieć, że czynie zło jedząc te wszystkie niewinne kobiety. Czasem, próbowałem mu tłumaczyć, że tak to już jest, ale przeważnie starałem się puszczać mimo uszu te jego kazania. Pewnego razu doszło do mocnej wymiany zdań, która już dawno wisiała w powietrzu. Znowu mówił mi, że jestem zły, a ja już miałem tego powyżej uszu. „Jeżeli ja mam zrezygnować z pożerania żywcem panienek, to ty zrezygnuj z czarów. Ostatecznie każdy się czymś zajmuje” – powiedziałem mu udając się na kolejne łowy. Odchodząc patrzyłem długo w jego stronę, bo myślałem, że coś odpowie na moje zdrowe argumenty. On jednak niszczył mnie wzrokiem, czego nigdy wcześniej nie robił i poczułem się jak zbity pies. Myślałem nawet, że mnie zaczarował, ale przeglądając się w strumieniu stwierdziłem, że nadal jestem wilkiem. Zapuściłem się do jednej z rzadziej odwiedzanych wiosek. Pod osłoną nocy prześlizgnąłem się pod jednym z płotów i począłem podążać w stronę studni. Pobierała tam wodę młoda, nieświadoma zagrożenia, piękna dziewczyna. Taka jakich pożarłem już całe mnóstwo. Miałem ją na wyciągnięcie łapy i jak wielkie było moje zdziwienie, gdy się odwróciła i okazało się, że jest… MĘŻCZYZNĄ i to z bronią palną w ręku. Grad kul posypał się nagle w moją stronę i co dziwne, nie tylko od niego, ale też z wszystkich dachów, zaułków i kryjówek. Biegłem w las naprawdę przerażony, a za mną pochodnie, okrzyki! Bum! Bum! Cudem uszedłem z życiem. Stwierdziłem, że ten nikczemnik mógł jakimś sposobem ostrzec miejscowych, chociaż nie przypominałem sobie żebym powiedział mu gdzie idę. Gdy przyszła następna noc spróbowałem w innej wsi. Znowu to samo. Nawet nie zdążyłem wyjść z lasu. Znów goniła mnie spora obława. Od tego czasu same zasadzki i gonitwy. Nie mogę złapać tchu. Teraz to ja stałem się ofiarą. Mag zasiał coś w głowach tych ludzi. Wiedzą kiedy przyjdę i z której strony. Wszystkie Watahy już pewnie słyszały, że Wilk nie potrafi zdobyć jednej owcy, a co dopiero porwać człowieka. Jestem skończony przez maga z hebanowej chaty! – wył zrozpaczony wilk, a Jeremiasz ocierał mu łzy osobistą chustą.

– No, panowie – zaczął podsumowującym tonem pustelnik. – To z czym musimy się zmagać jest nie do pomyślenia. Mag postępuje wobec nas, niczym najgorszy zbój. Co mu takiego zrobiliśmy, że nas tak surowo każe? – mówił, a Wilk i pijany Morris kiwali potakująco głowami. Tadeusz natomiast doznawszy straszliwego szoku na początku zebrania, nadal w nim trwał. Jeremiasz przemawiał dalej:

– Każdy z was panowie, był kiedyś kimś wyjątkowym, wielkim – spojrzał na nieprzytomnego rudego. – Tadeuszu,  miałeś życzenie być pustelnikiem, musiałeś odłożyć swe plany, gdyż huragan wyczarowany przez Maga, zabrał ci nowo wybudowaną pustelnię. Od siebie pragnę dodać, że wiem jak ciężkie są początki pustelnictwa – mówiąc to wywalił oczy do góry, jak to czynią męczennicy podczas biczowania. – Wilku, pożegnałeś się ze swoją błyskotliwą karierą tylko dlatego, że Mag miał inne zdanie na temat pożerania kobiet. Musiał oczywiście użyć swej przeklętej mocy, byś zrozumiał kto w tych górach rządzi. No i ty Morrisie, dlaczego nie jesteś z nami? – Spytał Jeremiasz patrząc na obojętnego i co gorsza,  bardzo nietrzeźwego siwego.

– Bo nie – odparł wodząc wzrokiem Morris, a Jeremiasz spytał jeszcze raz:

– Czy nagły czar zmieniający cię na pół roku w niedźwiedzia uzależnionego od kur, nie jest powodem do skazania maga?

– Niedźwiedzia bez uzależnień – sprostował Morris. – To ja sprawiłem, że stał się nałogowcem – dodał z głupim uśmieszkiem.

Wtem nagle coś zahuczało, a na środku izby pojawiła się mała trąba powietrzna z lśniącym, unoszącym się srebrnym piaskiem. Płomienie świec miały już zostać zdmuchnięte przez narastający, magiczny wiatr i wtedy trąba zniknęła. Pojawił się on – Mag z Mglistej Góry. Miał na sobie długi granatowy płaszcz i małego, czarnego kota na ramieniu. Jego długa biała broda, kończyła się między czarnymi mokasynami. Wszyscy nagle zamarli ze strachu.

– A kimże jesteście, że ważycie moje losy!– zaniósł się donośnym śmiechem przybysz. – Niby jak ukaże mnie ten mizerny sąd? – pytał. – Kto dał wam prawo żeby mnie oceniać. Ludzie upadli i ty podły Wilku, Tak, do was mówię! – Grzmiał Mag. – Chcecie zwalić na mnie wasze winy?  Zbieracie się tu, w tej żałosnej norze z pospolitego drewna i obgadujecie tak głośno, że pierwszy raz, historie donoszących mi puchaczy są spójne! Brzydzę się wami… – krzywił się. – Wilku, o co ty mnie oskarżasz? Z natury zła mendo, chcesz się wytłumaczyć? Proszę, słucham. – Chwilę czekał jednak Wilk nie odważył się nic powiedzieć. –Morrisie, stary, beznadziejny pijusie. Mówisz: „Nie mam nic do Maga z Mglistej Góry; oj jak mi było dobrze w skórze niedźwiedzia!”. Co w takim razie tutaj robisz, na tym tak zwanym „sądzie”. Dobrze wiem co – spojrzał na pusty kubek siwego. – I na końcu ty pustelniku Jeremiaszu, samozwańczy sędzio. Ile lat twoja pustelnia była rzeczywiście pustelnią. Dlaczego stale zapraszasz do niej wszystkich dziwaków z okolicy. Co to za pokuta? Podburzasz przeciwko mnie, chociaż nic ci nie zrobiłem. To nie ładnie – stwierdził Mag. – Wiem, że od lat masz na oku Mglistą Górę! – krzyknął, a chata zatrzęsła się w posadach. Przeniósł groźny wzrok z powrotem na niegodziwe zwierzę.

–Wilku z tobą dawno powinienem był coś zrobić, ale powiem szczerze, że gadkę masz przednią, niestety charakter paskudny i dziś spotka cię kara. ZMIEŃ SIĘ… – Wilk podskoczył. Chciał się bronić, ale zdołał wydobyć z siebie tylko cichy pisk – …w …OWCĘ! – zawołał Mag robiąc tajemniczy ruch ręką. Tam gdzie jeszcze przed chwilą siedział Wilk, stała teraz licha owca. Przednie nogi miała przed ławką, a tylnie z drugiej strony. Nie mogąc wyjść beczała nieznośnie. Mag kontynuował swój sąd:

–Morris, po jaką cholerę tu się pałętasz. Nie mogę już na ciebie patrzeć. Zmarnowałeś swe życie, a kiedy dostałeś ode mnie drugą szanse, też się nie wykazałeś. Jesteś chodzącą beznadzieją. Jednak wysłucham słów obrony, jeśli jesteś w stanie takowe z siebie wykrzesać.

– Nie mam nic na swą obronę panie czarodzieju – powiedział z pijackim uśmieszkiem Morris.

– Zmień się zatem w… BUTLKĘ! – Na stole, nieopodal dzbana z resztką ognistego trunku pojawiła się pusta, szklana butelka. Jeremiasz, na ten obraz przełknął ze strachem ślinę i próbował ułożyć w głowie mowę obronną.

Jeremiaszu, jedyny, któremu nic wcześniej nie zrobiłem – mówił dalej Mag. – Nie jesteś człowiekiem prawym. Inicjujesz różne bzdury, jak choćby tą dzisiejszej nocy, zamiast zająć się poważną pokutą. Moja moc nie jest tak silna, żeby móc sprawdzić, co cię tu przywiodło, ale za to wiem jaki jesteś i na czym ci naprawdę zależy. Zmień się…

– Czekaj! – zaszlochał Jeremiasz.

– MILCZ! ZMIEŃ SIĘ W…

– Oszczędź mnie, skoro jesteś taki dobry.

–Hę? Kto powiedział, że jestem dobry? Zresztą… jestem poza tymi kategoriami i nie mąć mi w głowie. Pozwól, przejdę do czarów... – Mag uniósł rękę znacząco, ale nie wypowiadając żadnego zaklęcia z powrotem ją opuścił.  – Do kroćset! Nie mogę wymyślić, żadnej rzeczy w którą mógłbym cię zamienić. Jesteś taki bezpłciowy. Hm, hm –zastanawiał się mozolnie, a Jeremiasz pewien rychłej zguby, zrezygnowany czekał na wyrok. Nagle Mag, rzekł zadowolony:

– Brakuje mi jednego kotła. Wszystkie zajęte przez mikstury – tłumaczył się. Uniósł ponownie rękę do góry. Teraz wyglądał pewnie, a jego mina była stanowcza.

–ZMIEŃ SIĘ…

–Czekaj! – darł się znowu Jeremiasz.

–W KOCIOŁ! – padło zaklęcie i pustelnik zniknął.

– A ty – zwrócił się do rudego – wpadnij jutro, albo kiedyś tam. Pogadamy o budowie pustelni, bo słyszałem, że twoja mówiąc ładnie odfrunęła. Mówiłem ci, że tak będzie. Znam się na tym. Teraz możesz pomieszkać trochę w tej norze, bo Jeremiasza i tak zabieram – rzekł podnosząc kocioł. Owca w tym czasie wydawała okropne dźwięki, jakby zaczynała się dusić. – W każdym razie – ciągnął – zapraszam na herbatkę. I jeszcze jedno; ostrzyż tą owcę, lub zjedz. Musisz coś z nią zrobić, bo wygląda okropnie. Do zobaczenia! – zawołał.

Ciemna, masywna postać, z wielkim kotłem pod pachą i milczącym kotem na ramieniu, przeszła przez izbę i wyszła na zewnątrz trzaskając drzwiami. Nastała dziwaczna cisza, przerywana spazmatycznym charczeniem wycieńczonej już owcy. Człowiek z brodą w kolorze wiewiórki, poruszył się pierwszy raz od godziny. Dobrze wiedział kim jest, ale nie pamiętał co sprowadziło go do tej chaty. Przenosząc zdziwiony wzrok z  zaklinowanej owcy, spojrzał na stojącą w blasku świecy pustą butelkę. – Moc ognistego trunku jest nieoceniona– stwierdził.


  Contents of volume
Comments (7)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
"Obaj mieli stare, zielonkawe płaszcze i podobnie gęsto zarośnięte twarze" wyszło, jakby płaszcze także były gęsto zarośnięte.
"Dziadek, tak kończąc przemowę, niespodziewanie zaślinił się jak zwierzę, a rudy już nic nie mówił i nie wiadomo o czym myślał" mnie się nie podoba taka składnia.
"czół się pokrzywdzony" błąd ortograficzny.
"a atmosfera mimo ciepłoty powietrza, była zgoła drętwa" niefortunna składnia moim zdaniem.
"Z natury zła mendo, chcesz się wytłumaczyć" dziwnie brzmi bez pytajnika.
Brakuje sporo przecinków.
No i jeszcze kategoria opowiadania - satyra. Ja nie widzę wiele śmiesznego w tej opowieści. Mnie się, szczerze mówiąc nie podoba.
avatar
Dziękuję za wskazówki.
avatar
Pomimo kilku "literówek" i innych drobiazgów,które należałoby usunąć, stawiam najwyższą ocenę za poprawność. Opowiadanie napisane barwnym językiem, pomysłowo, z polotem, z ciekawą puentą. Podoba mi się.
avatar
Nie wypowiem się na temat poprawności językowej ani interpunkcji, bo sam mam z tym kłopoty. Jeśli założyć, że "moc ognistego trunku jest nieoceniona" , to jest to bardzo dobry tekst.
avatar
Ciekawy tekst,poświęcony zachowaniom ludzkim.Napiszę to,co zauważyłam-lis to lis,zawsze do kurnika trafi,i nie przez przypadek.Niedźwiedź to jakaś kompletna pomyłka.Kreta nikt nie lubi,to prawda.A wilka niesie do owiec.Imion mi nie pasują do siebie,jakoś tak Jeremiasz,Morris i Tadeusz wydaja się przypadkowymi gośćmi.
avatar
Przednia wesoła historia z trójką grzeszników i Wielkim Magiem z Mglistej Góry /który kogoś nam chyba przypomina.../

Gonitwa absurdesek, przymrużone kpiarskie oko narratora, klimaty z Krainy Oz, kapitalna charakterystyka wszystkich postaci

i to w pustelni zerowanie kolejnych kubków przedniego trunku...

Śmiej się, k/raju nad Wisłą, póki my żyjemy!
avatar
Co można zobaczyć w miejscach, w których nigdy się nie było?

(patrz nagłówek prozatorskiego zbioru)

Opowiadanie z gatunku fantasy/SF/groteska pt. "Mag z Mglistej Góry" - to w sam raz dla każdego taki literacko-turystyczny przewodnik po właśnie podobnych zakątkach
© 2010-2016 by Creative Media