Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2014-07-26 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2794 |

Bartymeusz Trzciński
Praca doktorska
Temat:
Pochyły Szkocki Horyzont
(opowiadanie)
Perth Scotland 2014. 15. 07
Szkocji dedykuję
Porozmawiajmy trochę o poziomicy. To niesamowite i wręcz cudowne, mały pęcherzyk powietrza, wielkością taki jaki rój pszczół wypuszcza przy każdym wydechu; jeśli mają oczywiście czas na oddychanie, takie to maleństwo zamknięte w podłużnej rurce z jasno-zieloną cieczą dokładnie w środku między dwoma kreseczkami a potrafi tyle powiedzieć o… oceanie.
Tak właśnie usypia, posłuszny grawitacji, kierowany lenistwem i wygodą do bezruchu po emocjach burzy, w ciszy, ogromny, głęboki ocean.
Musiałby jednak jakimś cudownym sposobem powstać w tym samym miejscu gdzie ów pęcherzyk.
E tam …nie musi być tam zaraz ocean, wystarczy zwykła, brudna, chodnikowa kałuża. Dla topiącej się w niej dżdżownicy po ulewie, jest to i tak… bezmiar wód.
- Uważaj do jasnej, ciężkiej cholery jak łazisz, wlazłeś mi na nogę- powiedział Enczko z pogranicza trzech województw do wystraszonego Majeranka, który dotknął wystraszony swoim sportowym obuwiem jego skórzanych, spiczastych wyjściówek na wysokim obcasie. Oni i jeszcze Zuit przyjechali w maju 2014 roku do Szkocji.
- Wpieprzysz się jeszcze na to wszystko i nas stąd wypierdolą na zbity pysk. A tak w ogóle to kto cię tu prosił?.. Gówno, na niczym się nie znasz, powinieneś nam z Ziutem buty czyścić… no wyłaź że wreszcie - głosem dowódczym perrorował ciągle Enczko, kiedy Majeranek nie mógł się wyplątać straciwszy równowagę pod ścianą przygnieciony ubraniami roboczymi, szczotkami na długim sztylu i kilkoma poziomicami jakich wiele w marketach z materiałami i narzędziami dla zawodów wszelkiej, technicznej maści.
Enczko w między czasie dla odreagowania wyjął mały grzebyczek z tylnej kieszeni w spodniach, przyjmijmy, że był czysty tylko zbrudził się schowany i zaczesał pasemko wcale nie ciemnych włosów nad bladym, zmarszczonym i zawsze zaczerwienionym czołem. Dwie do sześciu minut tyle czasu trwało by ich liczenie. Jego pierwsza żona o niepięknych lecz wszystkich włosach jako jedyna zresztą we wsi weszła w dwudziesty pierwszy wiek na rowerze - no nie wejdzie do samochodu za żadne skarby świata. Coś za coś… potrafi za to zimą po oblodzonej drodze dumnie jechać bez wywrotki rowerem, obładowana mlekiem, masłem i ciepłymi bułkami od Kostenckiego, kiedy to inni dopiero zaczynają odrywać przymarznięte do ziemi drzwi swoich garaży.
- Dajże mu pokój, jak nie możesz pomóc, to przynajmniej nie rycz - Ziut nie mógł być bierny na te wrzaski i zamieszanie w tak ogromnym markecie. Przyszli kupić najzwyklejszą poziomicę i nie zamierzali wcale zwracać na siebie zbytniej uwagi. A tymczasem większość przypadkowych ludzi oderwała się od swoich czynności i żywo reagowała patrząc nawet ze współczuciem na tarzającego się w stercie materiałów i narzędzi Majeranka. Ale Enczko coś nadal nie miał humoru nie mogąc wyładować na kimś nowych porcji negatywnych emocji. To już taka praktyka stosowana na co dzień wszędzie i nie tylko wśród bohaterów z nadmiarem samotności na emigracji.
Ziut wyjechał i zostawił kopalnię ( tak właściwie to kopalnia zostawiła go na łasce losu ) a przy niej żonę z dziećmi. U niej po wybuchu elektrowni w Czarnobylu zmienił się kolor włosów. Żenił się z nią: była brunetką, teraz nie mógł na nią spokojnie spojrzeć. Jej włosy były tego samego koloru co śruby po obróbce galwanicznej. Jakoś sobie tego nigdy nie mógł wytłumaczyć. Za to teraz spokojnie stoi w obcym, miejskim i obserwuje z boku całe to niefortunne zdarzenie wypatrując kogoś z obsługi kto uwolniłby Majeranka z nadmiernego i niepożądanego uścisku poziomic, przymiarów, taśm do mierzenia i szczotek na długich sztylach. Sam był bowiem bardzo zajęty staniem i rozglądaniem się wokół.
- W końcu poziomice to nie jeżyny i z nich tym bardziej da się wyplątać – tak sobie pomyślał.
- Ziut błagam pomóż mi – Majeranek tracił już powoli nadzieję. Ciekawe ile miałby jej po wyskoczeniu z „Tytanica” ?
Kiedy przyszedł czas wyjazdu za granicę musiał również zdecydować o wyjeździe ponieważ Ziut z Enczkiem zwyczajowo jako najmłodszemu nie pozostawiali nigdy wyboru. On z kolei miał żonę, której nie chciał mimo wszystko zostawić. Ewuńcia Majeranka, żył z nią do wyjazdu, pojawiła się na horyzoncie jego dni jak zjawa niewiadomego pochodzenia. Ponoć istniały jakieś dowody przekazywane przez płoty kolejnych gospodarstw, że płynęła w niej ta sama krew co w ostatniej pani z Warmii, czy Mazur, której to ponad wszelką wątpliwość udowodniono czary i związek z niezrozumiałymi siłami. Aby nie budzić kłopotliwych skojarzeń Ewcia, tak ją zwą dziś wszyscy, nie zakładała grubej chusty na głowę podczas wróżenia i wyświetlenia przyszłości. Oj niezły numerek wywinęła Mariankowi podczas ceremonii ślubnej. Może z dziesięć- jedenaście minut, które trwały wtedy jak cała cmentarna wieczność, wstrzymywała się długo z odpowiedzią owego: „tak” i choć już niemal było pewne, że za chwilę nastąpi czas porównywalny do krachu na nowojorskiej giełdzie, ludziom ręce i aparaty fotograficzne zaczęły opadać w dół, niektórzy zaczęli się już zbierać do wyjścia, wesela, bicia i picia tym razem nie będzie, Ewcia wtedy: cichutko jakby to mamrotał duszek przyciśnięty skałą, lekko zadźwięczało w uszach w salce do wyroków, melodyjne: „taaaak”. I wszystkim wtedy nagle zrobiło się lżej jakby ktoś im zdjął z barków jakieś tajemnicze ogromne brzemię. Sprawiali wrażenie jakby już nie mieli innych życiowych kłopotów a przecież mieli ich jak zawsze bez liku. Wnet posypały się upuszczone przez roztargnienie torebki, zaklekotały migawki aparatów. Pojechać z powrotem bez wesela i weselnego obiadu, to to było nie do pomyślenia. Jaki toż to byłby okropny wstyd a co z prezentami? Przecież szkoda by ich było wyrzucić do Prosny.
Ponoć ktoś widział wtedy jakąś efemeryczną postać obok niej, coś w rodzaju dymka z papierosa, szepczącą jej niezrozumiałe słowa ( Majeranek do dzisiaj nie pali ) a to właśnie Ewcia tak dzielnie radziła sobie wtedy z łącznością pozaziemską wyprzedzając tym sposobem o ćwierć wieku telefonię komórkową.
- Enczko, to…, którą byś radził- Filozoficznie zapytał Ziut kiedy Majeranek już wolny krył pod regał rozdeptany przez siebie plastikowy przymiar na stoisko z narzędziami.
- Hm… a bo ja to wiem, skąd mam wiedzieć? Każda mi się podoba, muszę wybrać jedną – Enczko wyraźnie skupiał myśli jakby miał skreślić jedną z wielu liczb w totalizatorze, tak to pozornie wyglądało. W istocie jednak cały był skupiony nad swoim kosmykiem, który często wymykał mu się spod kontroli i poddawał zabawie z grawitacją. To taki cieńki kosmyk nic nie znaczących, niepotrzebnych, zwykłych, szatynowych włosów, najlepszy by zrobić z niego pędzelek, przechowywał go bo dawał mu wspomnienie o dawnej czuprynie.
- Ziut, weź te łapy z kieszeni i pomóż, coś trzeba wymyśleć sam nie dam rady - Enczko najwyraźniej poddenerwowany jeszcze po tarapatach Marianka uniósł się w gniewie. Podnosząc tym samym swoją osobę jako najstarszą, do roli dyktatora.
- A co mam robić, weź pierwszą jaka ci się podoba i sprawdź czy jest dobra. Podłoga tu jak lustro więc w czym problem? – Odparował atak Ziut.
- Dla mnie dobra to taka, która jest sztywna i ciężka- Konkretnie odparł Enczko zarzucając swój kosmyk na z góry wyczuwalną pozycję. – Nie będzie się wyginać. Można będzie ją też użyć jako liniał albo dźwignia. Dobra by też była taka, która zmieściłaby się bez problemu do bagażnika.
Majeranek, choć żywo zainteresowany inną partią narzędzi, słyszał przebieg rozmowy. Nie chciał się jednak włączać, ponieważ był przekonany, że jeszcze nie miał do tego społecznego przyzwolenia. Tak więc skupił się na przymierzaniu odzieży ochronnej. Tymczasem Ziut zdjął coś nowego z wieszaka.
- Ta będzie najlepsza, jest żółta, ma w środku otwory więc jest dobrze chwytna i będzie widoczna w zakamarkach. To odlew. Masywna i wyraźnie widać oczko horizontal i vertical.
- No dobra dawaj ją tu na podłogę niech leży – Enczko wyraźnie przyśpieszał. Podłóż pod jeden z końców kliny tak, aby wskazywała dokładnie poziom.
- Marianek skocz no po klina.- To Ziut zwrócił się do najmłodszego, by go pokojowo wkręcić do problemu.- Migiem- dodał gdy tamten miał zamiar przymierzyć jeszcze kalosze.
- Dawaj, dawaj kupimy i spieprzamy.- Enczko wyraźnie dopingował Marianka i w końcu ucichł. Nie trwało to długo gdy Marianek przyniósł bukowy klin, jakim cudem to zrobił nie przechodząc przez kasy nie wiadomo. Zabrał go ze stoiska z kafelkami i położył go przed Ziutem na wylanej z tworzywa sztucznego podłodze.
- Ale tą podłogę, choć się świeci, spierdolili – Ziut spojrzał na oczko w poziomicy i powiedział głośno. Położona na podłodze poziomica wskazywała duże odchylenie od poziomu. Pęcherzyk powietrza wyraźnie dotykał lewej kreski w szklanej rurce z jasno zielonym płynem. Wsuwał klin stopniowo i powoli pod nią tak, że w końcu przeźroczysty kamyczek przesunął się i znalazł dokładnie w środku między kreseczkami.
- No dobra – Enczko wszedł na arenę – mamy oczko we właściwym miejscu… ale czy my mamy dobrą poziomicę?
Ziut na ten moment musiał wstać. Kiedy wyprostował nogi w kolanach, był jeszcze zgięty. W pół i dopiero po czasie stanął wyprostowany. Spojrzał wzrokiem brzytwy na Enczka.
- No i co ? – Powiedział – dobre pytanie, daj mądrą odpowiedź. Pytać to ty skurczybyku umiesz, zacznij odpowiadać cwaniaku, który spać na super randce potrafisz bez trudu.
- No dobra weźmy następną zobaczymy co będzie? - Ziutowi wydawało się, że znalazł wyjście z labiryntu
- Majeranek, daj taką samą, tej samej długości, tylko nie przewróć tutaj czegoś znowu wszystkiego – Ziut był niemal pewien, że udało mu się dołożyć do pieca Enczkowi i pozyskać Marianka. Następna poziomica położona w miejsce pierwszej pokazywała, że podłoga była wykonana idealnie nie tylko pod względem połysku ale i ułożenia.
- Oczko stoi idealnie - odzyskawszy pewność siebie powiedział Majeranek o najlepszym z nich wszystkich wzroku. Enczko natomiast nieco przycichł , stał całkiem spokojny, z ugłaskanym kosmykiem nad czołem i obserwował jak dwaj pozostali zmieniają po kolei poziomice robiąc zgiełk wokół stoiska z narzędziami.
- No i, która jest najlepsza?– zapytał Marianek
- Drugi mądry się znalazł - Ziuta coraz bardziej irytowało ciągłe odpowiadanie na problemy
- Dawaj przelecimy wszystkie, tylko tej samej długości. Weźmiemy tą, która będzie miała średnie wskazania ze wszystkich.
- Jak ja na ciebie Ziut patrzę – Niemy do tej pory Enczko wszedł jednak na arenę, czuć było, że stracił przedpole, nie wytrzymał już dłużej i w końcu przemówił – Wiesz, to mnie coś skręca. Jakby wszyscy tu tak szukali dobrej poziomicy to podłogi i klinów by brakło w tym burdelu. Weź najdroższą i nas nie ma. Już tu ględzim z godzinę i po cholerę ? Zwykłej poziomki nie możesz wybrać a pchasz się do roboty ty szpecu, od wybijania szyb z procy sąsiadom. Ojcu chciołeś załatwić fuchę i to ci się udało tyle że była darmowa i dlatego od starego zawsześ obrywał…
Ziut pokiwał tylko głową w odpowiedzi i przerwał na moment poszukiwania idealnego narzędzia, zbiła go z tropu pamięć Enczka.
- Ty tylko jak wypijesz to jeszcze coś mądrego powiesz – odbił piłeczkę
- A może byśmy tak - Majeranek zdobył się na bohaterstwo i odezwał zaraz jak tylko nadarzyła się stosowna chwila – Obrócili poziomicę i zamienili końcami jej ułożenie. Myślę, że ta będzie doskonała, której wskazania pozostaną nie zmienione i oczko będzie w tym samym miejscu- Kończył Majeranek już niepewnie, zaczynając się wycofywać, co nieco, poza niebezpieczny dla siebie teren- albo weźmy taką, która nas o poziomie i swojej jakości poinformuje .
- Wiesz - natychmiast wskoczył do rozmowy Enczko – Ty lepiej siedź cicho, bo jak ja ciebie obrócę to stracisz wszystkie kierunki nawet te do najbliższego bankomatu i toalety.
- To już nie są żarty – pomyślał Majeranek i tyłem wycofał się cicho jak zjawa w kierunku gdzie mógł znów grzebać sobie w roboczych ciuchach.
- Dobra. ! . Bierzemy tą najdroższą, oślepimy nią wszystkich Szkotów na wejściu. Padną z wrażenia jak nas zobaczą, wybierali się bowiem na nowy obiekt budowlany do pracy joinerskiej.
Enczko jak miał kosmyk na swoim miejscu to zawsze wtedy czuł przypływ władzy.
Ziut nie oponował. Wziął jedną jedyną z wieszaka a resztę poukładanych pozawieszał dowolnie. Tak więc w końcu te, które były tanie podrożały a z drogimi zrobił przecenę. Majeranek, który nigdy nie umiał sobie do spania ubrać piżamy, powrzucał ubrania robocze na półkę, wcześniej owijając je na przedramieniu. Z bólem rozstał się z różowymi gumowcami, o których marzył od czasu kiedy zaginęła mu uzbierana forsa z komunii.
- A… nie sprawdziliśmy jeszcze jej według pionu …- wymamrotał po cichu sobie Majeranek, pewny niemal, że tylko te robocze szmaty mogły go wtedy słyszeć. Zresztą za odpowiedź posłużył mu najeżony wzrok Enczka, który nie pozwalał sobie prawie nigdy na zbytnią zażyłość miedzy nim a najmłodszym.
Ekspedientka zachwycona sprzedażą towaru, który zalegał na stoisku od dnia otwarcia marketu, pogratulowała im dobrego wyboru i skasowała należność. Ucieszeni wyszli w końcu razem z doskonałą jak mniemali poziomicą, która bez problemów znalazła swoje miejsce w bagażniku starego volvo. Wyruszyli z parkingu przy markecie w stronę centum.
- Taki pewny, skomplikowany zakup trzeba będzie uczcić wieczorem jakąś maślanką – zażartował sobie w samochodzie Ziut w drodze powrotnej. Tym samym przypomniał pozostałym zawody w piciu świeżej maślanki po zrobieniu masła. Wygrał je wtedy z przeciwnikiem, któremu udało się cudem dotrzeć do kibelka za stodołą po trzynastej nabierce. Zapakowali się do czegoś co dwadzieścia siedem lat temu przypominało samochód i odjechali w kierunku swoich emigracyjnych kwater. Mieszkali w zawilgoconym, kamiennym budynku, z wejściem od podwórza, z rozwalonym śmietnikiem i nie zebranym od roku praniem, na drugim piętrze, gdzie wchodziło się po spiralnych z piaskowca schodach z taką samą poręczą, przy ruchliwej ulicy swego miasta, nad rzeką ze stęchłym powietrzem, w nigdy nie ogrzanych kamiennych ścianach z pojedynczą szybą w oknach i nieodłącznym grzybem na ścianach zastępującym kolorową tapetę.
Nazajutrz Majeranek wstał pierwszy. Poranek był ciepły i słoneczny. W kuchni było wszystkiego pełno z wyjątkiem porządku. Na długim czarnym blacie nie mógł położyć nawet kubka po nocnej herbacie. Na stole nie rozpakowane zakupy i nieprzeczytana poczta. Na jasnym gumolicie można było sobie nos roztrzaskać o kupki niesprzątniętych śmieci. Uchylił drzwiczki zmywarki i zaczął załadowywać górny wysuwany na szynach, kosz. Powkładał ile się do niego dało, kubków, szklanek, małych talerzyków i podręcznych kuchennych narzędzi. Wsunął go jednak nie do końca i wysunął następnie taki sam dolny z plastikowym koszyczkiem na sztućce, który znalazł się dokładnie pod krawędzią kuchennego blatu. Nieduży ten koszyczek. W dolnym koszu mógł umieścić wysokie naczynia a nawet garnki, i pokrywki, i patelnie. Wkładał jak się dało i gdzie się dało zachowując pewien układ korzystny do mycia. Oba wysunięte kosze zmywarki prawie w całości załadowane a wrażenie bałaganu w pokoju dalej i tak pozostało niezmienne. Nagromadzona ilość brudnych naczyń nie udaje się jednak w całości upakować na jedno załadowanie zmywarki.
W pewnym nieoczekiwanym momencie, nie wiedział czy ją potrącił, czy na zasadzie uderzenia w domino, zsunęła się, a następnie spadła, oczywiście, że w dół, w kierunku plastikowego koszyczka, mała nie srebrna, zgięta wpół od wyciskania cytryny, nie błyszcząca wcale, lecz szara, mała zwykła łyżeczka do herbaty. Bezcenna w swoim przeznaczeniu, bezcenna w swojej wartości. Łyżeczka spadała tak zwinnie jakby była dziwnym skoczkiem do wody, który raz zgięty nie prostuje się już wcale. Spada w dół między poupychane naczynia do mycia z przewrotem jednym, drugim i trzecim. I tak one kolejno przypadają, że bez przeszkód nie dotykając żadnego brudnego naczynia wpada ona do plastikowego koszyczka na sztućce, drwiąc niejako ze zwinności i akrobacji sportowej, całkiem zdrowej.
Majeranka zamurowało. Widok nieprawdopodobnego szczęścia niepełnosprawnej łyżeczki zdumiał go niesamowicie. Zsunął jeszcze drugą, wyprostowaną, z tego samego miejsca i też nie srebrną, bo jej po prostu nigdy nie miał. Spodziewał się takiego samego wyniku. Łyżeczka jednak spadła pod dolny wysunięty kosz omijając koszyczek na sztućce.
- Dziwne, lecz prawdziwe – pomyślał sobie Majeranek. Umieścił łyżeczkę zdrową i pechową obok szczęśliwej zwyciężczyni, wsunął naładowane ciężkie kosze, zamknął drzwi zmywarki. Nie musiał pomagać sobie tym razem kolanem i włączył mycie. Chwilę postał. Nie chciał odejść aż nie usłyszy szelestu fontanny wody w środku.
Na blacie tymczasem nieco pociemniało. Małe fragmenty czarnego blatu w rybią łuskę wydobyły się z pomiędzy bałaganu. Położył trzy kubki. Jeden patriotyczny w biało- czerwieni a następne takie kolorystycznie nijakie. Wlał wodę do elektrycznego czajnika, która szybko się zagotowała, by mógł zalać kawę. Trzy kawy. Dla siebie i dwóch skacowanych samozwańczych joinerów, z których jeden z nich był autentycznym górnikiem a drugi umiał wszystkiego po trochu, ale na nic nie miał papierów..
Mimo kaca i braku trzech łazienek wcześnie ruszyli z samego rana. Pierwszy raz, do nowego miejsca pracy trzeba wyjeżdżać szybciej. W takim samochodzie jak ich volviak to są dwie pewne możliwości: dojedzie na holu albo nie dojedzie wcale. Tym razem Opatrzność zafundowała im odrobinę szczęścia.
Ona też usadowiła wybranego za kierownicą. Enczko z unieruchomionym kosmykiem na głowie, z rękoma „ za dziesięć druga” prostopadłymi do tarczy, w mocnym uścisku przed kradzieżą, prowadzi samochód jakby prowadził pierwszy czołg niemiecki, z pierwszej wojny światowej, na nieprzyjaciela. Właściwie to jego fotel nie musiałby mieć oparcia. Tak bardzo był pochylony do przodu, że gdyby nie przednia szyba, to mógłby podczas jazdy spokojnie przetrzeć tablicę rejestracyjną, albo wymienić żarówki w reflektorach. I oczywiste jest to, że nikt inny nie może prowadzić samochodu z wszelkich możliwych powodów… kiedy on jest w pobliżu.
Ranek. Świeże i czyste jak wypolerowana zastawa w Quality Hotel, powietrze. W lipcową pogodę wpisane jest zawsze słońce. Tylko, że świeci gdzie chce, bo lipiec na całej ziemi jest wszędzie. Droga z Perth do St Andrews wiedzie prawie przy morzu. Po drodze port w Dundee z drewnianym żaglowcem i owłosione szkockie woły z długimi podkręconymi rogami.
- Majeranek, umyłeś wannę dzisiaj rano – Zapytał Ziut siedzącego za nim młodszego od siebie brata.
- Jasne, że umyłem – odpowiedział.
- No niech mnie… cholera… no, to już któryś raz z rzędu miałem ją brudną – Ziutek najwyraźniej się zdenerwował ponieważ wszedł do łazienki zaraz jak Majeranek ją opuścił.
- Ja ją myłem dla siebie, więc umyłem zanim do niej wszedłem. Zostawiłem ją taka samą. Żeby nie było różnicy. Zresztą umawialiśmy się, żeby zostawiać łazienkę zawsze w takim samym stanie – Tyle na razie Majeranek.
- Mnie chyba zaraz gęś kopnie. Czemu na dodatek moja gąbka była mokra zanim ją namoczyłem, co ? swojej nie masz ? - Jakby Ziut nie miał brody to byłoby dokładnie widać jak mocno z nerwów poczerwieniał. Uparcie męczył brata, gdy tymczasem Enczko sprawiał wrażenie niebytu za kierownicą.
- Zdaje mi się Ziut, że to ty wczoraj wieczorem ostatni wychodziłeś z łazienki. Podczas gdy ja dziś z samego rana, wstałem pierwszy, posprzątałem wasze wieczorne szambo, po was z Enczkiem w kuchni i poszedłem się wykąpać – spokojnie rozciągał Majeranek temat białej po umyciu wanny –
Więc to twój szlachetny brud musiał się na wannie odłożyć we wszystkich odcieniach szarości. Jaka to więc różnica czy twoja gąbka szoruje plastykową wannę czy twoje plecy, jeśli męczy się z tym samym brudem za każdym razem. – zakończył Majeranek a Ziut zaczął wsysać z nerwów częściowo zarost brody w usta nie wiedząc czy pluć sobie w brodę czy stłuc Majeranka.
Koniec części pierwszej