Go to commentsKurdesz nad kurdeszami
Text 6 of 11 from volume: Opowiadanie dla dzieci
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2018-10-20
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1795

Kurdesz nad kurdeszami


— Do stu karaluchów, Bartek, wyłazisz w końcu z wyra?! — wrzasnął Kajtek do swojego brata bliźniaka, który się ciągle wylegiwał w łóżku. — Za piętnaście minut musimy być już u babki Maliniakowej. Maks na pewno czeka już na nas i stoi z rowerem przed furtką domu swojego wujostwa.

— Cicho Kajtek! Musisz tak wrzeszczeć? — Bartek na wpół przytomny próbował uciszyć brata. — A swoją drogą, to jest dziwne, znów odgadłeś moje myśli. Kiedy w nocy ty już spałeś jak suseł, to ja obmyślałem, jak pozbyć się tych setek, ohydnych karaluchów z domu Maliniakowej. A tak w ogóle, to czemu mnie nie obudziłeś? Ty już jesteś w pełnym rynsztunku, a ja ciągle sterczę w łóżku.

— Nie, ja chyba zwariuję z tobą! — Kajtek ze zgorszoną miną zakomunikował bratu. — Od pół godziny próbuję ciebie postawić do pionu, a ty… Wszystko jedno już… Wyskakuj wreszcie z pościeli i pędź do łazienki. Zrobiłem z mamą kanapki, więc śniadanie zjesz po drodze. A karaluchom daj jeszcze pożyć. Mamy ważniejsze sprawy do załatwienia.

Po dziesięciu minutach bracia siedzieli już na rowerach i pedałowali jak szaleni. Chcieli choć trochę zmniejszyć swoje spóźnienie, aby Maks zbytnio nie marudził, że znów sterczy jak kołek u płotu, czekając na nich.

Wakacje dobiegały końca. Jeszcze tylko tydzień i… „witaj szkoło”. Dlatego chłopcy śpieszyli się bardzo, aby godnie zakończyć swoje trzecie wakacje w życiu, tym bardziej, że za dwa dni Maks musiał wracać do domu, do Warszawy.

Chłopcy byli rówieśnikami, z tym że Kajtek i Bartek mieszkali na wsi i chodzili do wiejskiej szkoły, a Maks zaś, to „miastowy chłopaczyna” (jak go nazywali bliźniacy), mieszkał w Warszawie i tam uczęszczał do szkoły. Od trzech lat przyjeżdżał na całe lato na wieś do swojego wujostwa. Chłopcy od razu bardzo się zaprzyjaźnili. Wszystkie dni spędzali razem, na zabawach i wędrówkach leśnych. Czasami też pomagali starszym w domu. Każdego dnia, zaraz po śniadaniu, dopytywali się: czy i co mają pomóc, aby jak najszybciej zrobić co muszą i mieć robotę z głowy… I zająć się wreszcie swoimi sprawami.

Wczoraj po obiedzie znów wybrali się do pobliskiego lasku. Chcieli nazbierać kawałków drewna i korzeni dla Maksa do domu. Maks uwielbiał rzeźbić w drzewie i wykonywać różne figurki z korzeni. Łazili po lesie, zbierając do plecaków co ładniejsze okazy i opowiadali sobie różne, śmieszne wakacyjne historyjki. Co chwilę rżeli tubalnie ze śmiechu. Tak ich te własne opowieści bawiły. Gdy nagle, uszu ich dobiegł cichy, ale rozpaczliwy skowyt. Stanęli jak wryci. W pierwszej chwili nie wiedzieli, czy mają uciekać, czy szukać tego miejsca skąd dochodziły te odgłosy. Kiedy jednak skowyt stał się głośniejszy i bardziej rozpaczliwy, bez słów rzucili się w jego kierunku. Jakie było ich przerażenie, gdy za drzewem, między krzewami malin, zobaczyli zwiniętego w kłębuszek kudłatego czarnego psa. Oniemieli. Kajtek pierwszy odzyskał rezon. Pojął w lot, że pies musi być głodny i spragniony. Wyjął z plecaka butelkę z wodą mineralną i wlewał ją biednemu pieskowi wprost do pyska. A ten chlipał językiem łapczywie i głośno. Widać było, że był bardzo spragniony. Potem Bartek sięgnął do swojego plecaka i wyciągnął ostatnią kanapkę, którą na szczęście nie zdążył jeszcze zjeść. Pokruszył ją na woreczku i przysunął psu pod jego czarną smutną mordkę. Na widok jedzenia, piesek powoli podniósł się i na chwiejnych nogach zabrał się od razu za jedzenie kanapki. Wtedy chłopcy dopiero zauważyli, że on był przywiązany grubym sznurem do pnia drzewa. Maks się popłakał, a Kajtek z Bartkiem ze łzami w oczach zabrali się szybko za odwiązywanie węzłów sznura, złorzecząc przy tym podłym ludziom, którzy tak potraktowali żywe stworzenie. — „I co my z nim biednym teraz zrobimy?” — pytali siebie nawzajem. Wiedzieli dokładnie, że starsi się nie zgodzą, aby psinka została w którymś z domów, bo w każdym był już pies podwórkowy. Wiedzieli też, że sami nic nie wymyślą i muszą się jednak udać po poradę do starszych. Jednego byli tylko pewni, że nie zostawią psa samego w lesie na pastwę losu za żadne skarby świata. Kiedy się tak głośno zastanawiali nad tym co dalej zrobić, piesek wyciągnął szyję i zaczął lizać każdego po rękach z wielką miłością w swoich czarnych oczach. I znów im się łzy w oczach zakręciły. Postanowili niezwłocznie iść do domu. Iść bardzo powoli, aby osłabiony pies mógł za nimi podążać. Bo żeby go nieść, nie było mowy. Dopiero jak stanął przy nich wyprostowany, zobaczyli jakie to duże psisko.

Szli powoli. Pies równo z nimi. Na początku trochę chwiejnym krokiem, ale z każdym następnym szedł jakby coraz pewniej, próbując nawet merdać swoim olbrzymim kudłatym ogonem.

Razem zdecydowali najpierw iść do domu bliźniaków i zobaczyć jak rodzice zareagują i co powiedzą. Kiedy już dotarli do domu, zauważyli, że w podwórku stoi samochód wujostwa Maksa. Pewnie przyjechali z wizytą. Chłopcy byli nawet zadowoleni, iż nie będą musieli dwa razy opowiadać wszystkiego od początku i dwa razy prosić o pomoc dla psa. Chcieli cichutko wejść do domu, ale się nie udało. Filut, ich pies podwórkowy, zaczął ujadać jak oszalały na widok obcego psa u boku chłopców. Starsi, wszyscy wraz, momentalnie wybiegli z domu na podwórko. Miny mieli przerażone i zdziwione jednocześnie. Jeden przez drugiego zasypywali chłopców lawiną pytań. Chłopcy stali z rozdziawionymi buziami i nie wiedzieli, na które pytanie odpowiedzieć. Maks na wszelki wypadek rymnął na kolana i mocno przytulił do siebie psa.

Rodzice bliźniaków i wujostwo Maksa od razu zrozumieli, i to bez słów, o co chłopcom chodzi z tym psem. Kategorycznie zabronili nawet mieć nadzieję, że zgodzą się na zatrzymanie psa. Wiadomo, w obu domach psy już były. Ale gdy chłopcy opowiedzieli w jakich okolicznościach znaleźli psa, starszym zrobiło się żal biedulki. Długo się zastanawiali jak mu pomóc, jednak nic sensownego im do głowy nie przychodziło. W końcu tato bliźniaków wpadł na pomysł, aby chłopcy poszli z psem do babki Maliniakowej. Od czasu kiedy zmarł stary Maliniak, ona mieszkała sama w małej leśniczówce pod lasem. — „Może się zgodzi zatrzymać psa? Z nim nie będzie się czuła taka samotna, a on i domu jej przypilnuje.” — Zastanawiał się głośno tato.

Chłopcy powodowani nadzieją, od razu pognali z psem do starej leśniczówki. Psiak nie odstępował od nich nawet na krok. Najwyraźniej wyczuł, że tu chodzi o niego i bardzo się starał pokazać, iż jest coś wart.

Babka Maliniakowa na początku nieufnie i niechętnie podchodziła do ich pomysłu. Bała się, że nie da sobie rady, że jest za stara na tak dużego psa. Chociaż psa chciała mieć już od dawna, ale nie aż takiego olbrzyma. Pies jakby wyczuł jej rozterkę. Podczołgał się do niej i zaczął ją lizać po jej starej i pomarszczonej dłoni. Babce serce zmiękło i… zgodziła się przyjąć go do siebie.

Chłopcy byli bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Obiecali często przychodzić i pomagać jej opiekować się psem.

W tym samym czasie na podwórko Maliniakowej zajechał traktorem z przyczepą nowy pan leśniczy. Przywiózł babce drzewa na opał i ziemniaki na zimę. Gdy staruszka opowiedziała mu co zaszło, pochwalił chłopców za ich dobre serce i zaradność. Panu leśniczemu spodobał się pomysł z nowym lokatorem starej leśniczówki. Ale stwierdził, że aby nowy lokator poczuł się bardziej u siebie, potrzebna mu buda. Umówił się z chłopcami na następny dzień, na ósmą rano, ażeby zbudować psu budę. Obiecał jeszcze tego wieczoru ponacinać i odpowiednio przygotować deski oraz papę i przywieść jutro wraz z narzędziami.

Pierwszą noc pies miał spać w komórce przy chacie. Babka Maliniakowa przyniosła kożuch po starym Maliniaku i razem wymościli psu legowisko. Wszystko grało. Nareszcie chłopcy mogli być spokojni. Jedyne co nie dawało im jeszcze spokoju, to karaluchy, które spacerowały sobie po klepisku komórki. — „Obrzydliwość!” — co rusz wzdrygał się Maks. A Kajtek i Bartek śmiali się tylko z Maksa, ale w końcu postanowili coś z tym „fantem” — kiedyś — zrobić.

Kiedy wyszli z komórki, usiedli jeszcze na ławce przed chatą, a pan leśniczy zaczął gawędzić na temat leśnej fauny i flory w podległym mu obwodzie, i nie tylko. Chłopcy słuchali tych opowieści z zapartym tchem. A babka Maliniakowa co chwilę potakiwała panu leśniczemu. Znała od dawna wszystko to, o czym pan leśniczy opowiada. Tyle lat była przecież żoną leśniczego.

Leśniczy gawędząc, ciągle coś szkicował na niewielkiej kartce papieru. Nawet nie widział z jakim zainteresowaniem chłopcy go słuchają. I kiedy skończył swoje opowieści, rozłożył kartkę na kolanie. Chłopcy ze zdumieniem zauważyli, że był to projekt budy dla psa. Pan leśniczy przekazał kartkę na ręce Maksa. Na godne ręce przyszłego artysty (jak się wyraził). Potem ułożyli psa na jego legowisku i pożegnali się… Aby znów nazajutrz — spotkać się w tym samym miejscu.

Kiedy chłopcy wrócili do swoich domów, na szybko i w wielkim skrócie opowiedzieli starszym co się wydarzyło u babki Maliniakowej. Śpieszyło im się bardzo do łóżek. Chcieli jak najszybciej mieć noc za sobą, bo czekał ich ogromnie interesujący dzień… Dzień następny.

Maks stał już z rowerem przed domem wujostwa w pełnym pogotowiu i cały czas spoglądał na drogę, na której powinni pojawić się koledzy. Stał już tak dobre piętnaście minut, coraz bardziej zniecierpliwiony. Pomału zaczynał już być zły na bliźniaków… Gdy nagle zauważył, że ci pędzą na rowerach z rozwianymi bluzami, ale nie drogą tylko opłotkami po polnej ścieżce. Uśmiechnął się do siebie. Zrozumiał jak bardzo musieli się namęczyć, aby nadrobić swoje (notoryczne) spóźnienie. Zarzucił plecak na ramiona, wsiadł na rower, i nie czekając na nich, ruszył w stronę starej leśniczówki.

— No co ty, Maks! No nie bądź zły — wysapał Kajtek, gdy wreszcie udało im się dogonić kolegę. — To Bartek zaspał, bo do późna w nocy walczył z karaluchami.

— Nie, jeszcze nie walczył. Obmyślał tylko strategię walki — poprawił brata równie zasapany Bartek.

— A niech was…! Na was nie można być nawet porządnie złym. Wasze tłumaczenia zawsze mnie rozbrajają — skwitował Maks i zaczął jeszcze szybciej pedałować.

Gdy po kilkunastu minutach wpadli na podwórko babki Maliniakowej, pan leśniczy stał już z nią przy komórce, a pies wił się jak piskorz między nimi, oszalały z radości.

— Witamy… psia brygado! — zawołał pan leśniczy na ich widok. — Akurat przywiozłem materiał na budę. No już, uspokójcie się, bo wyglądacie, jakby was ktoś postraszył. Wszystko w porządku. Pies spał grzecznie całą noc, babka zresztą też. Jak tam Maks, rozgryzłeś ten mój projekt? Bo w większości sami będziecie się musieli zająć budową.

— Tak, oczywiście! — krzyknął Maks zziajanym głosem. — Myślę, że damy radę.

— To dobrze, bo ja nie mam dużo czasu — rzekł pan leśniczy. — Zabierajmy się więc do roboty. Wyjaśnię wam jeszcze co niektóre rzeczy i zacznę z wami, a potem, wy już sami dalej…

— Ale musimy wpierw wymierzyć psa — dorzucił jeszcze Maks.

— Zaraz, a może też w trakcie pracy wymyślimy jakieś imię dla psa? — spytał Kajtek, próbując jednocześnie przystawić metr do podskakującego z radości psa. — Na psa urok! No stójże! Co za żywotny egzemplarz… No co? Powinien mieć jakieś imię, nie?

— Racja, Kajtek. Dobrze mówisz — odpowiedział pan leśniczy, przykładając zdjętą przez Kajtka miarę z psa do deski. — Tylko ja myślę, że babce Maliniakowej powinniśmy zostawić ten przywilej nadania mu imienia. Ona jest teraz jego panią.

— Tak? Myślicie, że ja mogę nadać imię psu? — spytała Maliniakowa, kraśniejąc z radości. — Tak? Bo ja mam takie jedno imię. To jest imię, którym u nas nazywano wszystkie psy. Od zawsze. Od dziada-pradziada. To imię, to: Kurdesz.

— Niech ja zakwitnę! Kurdesz…?! A cóż to za imię, babko? — wypalił Bartek zdegustowany, zatrzaskując głośnio lewą burtę przyczepy.

— To piękne imię! — odpaliła natychmiast Maliniakowa Bartkowi. —Pamiętam, jak byłam małą dziewczynką mój pradziadek opowiadał mi jak wielkie znaczenie w naszej rodzinie miały psy. Były najlepszymi myśliwymi, obrońcami, oddanymi przyjaciółmi. Nie mogły więc inaczej się nazywać… tylko… Kurdesz. Bo Kurdesz, moi drodzy, znaczy: najlepszy towarzysz, przyjaciel… A ja tak bardzo potrzebuję kogoś bliskiego — dodała już ciszej, wycierając dyskretnie oczy.

— No widzisz, gamoniu?! To piękne imię. W sam raz dla takiego psa — doinformował Kajtek brata, podając Maksowi ostatnią deskę z przyczepy traktora. A po chwili dodał jeszcze: — A i psu się podoba. Patrz, jak merda ogonem z zadowolenia.

— A wiecie, że jak byłam małą, pięcioletnią dziewczynką, to mojego ojca pies, ogromny bernardyn, wabiący się naturalnie Kurdesz, uratował mi życie? — Babka Maliniakowa pytaniem zaczęła swoją opowieść. — Nie wiecie, bo i skąd macie wiedzieć… Otóż przed wojną rodzice moi odziedziczyli po dziadkach mały dworek na Podolu. Dworek stał nieopodal gęstego lasu. Pomiędzy zabudowaniami należącymi do naszego dworku i ogrodem, a ścianą lasu, płynął mały, ale rwący potok. W czasie żniw, kiedy rodzice byli bardzo zajęci pracami w polu, bawiłam się sama w ogródku. Pamiętam, że chciałam wykąpać swoje lalki. Wybrałam się więc z małym wiaderkiem do potoku po wodę. Nabierając już wodę, stałam nóżkami w rozkroku na dwóch kamieniach. Nagle jeden kamień się obsunął, pośliznęłam się i wpadłam do rwącej wody. Dalej już nic nie pamiętam. Chyba straciłam przytomność. Ocknęłam się dopiero wtedy, kiedy ojciec mój, niosąc mnie na rękach, biegł w stronę dworku. Jak się później dowiedziałam, Kurdesz poszedł za mną do potoku, i jak wylądowałam w wodzie, wyciągnął mnie, chwytając zębami za moją sukienkę. Tak myślę, bo sukienkę miałam całkiem porwaną. A potem, gdy już jakimś swoim sposobem wyszarpał mnie na brzeg, zaczął tak głośno ujadać, że wszyscy z pola ruszyli w tym kierunku, przeczuwając nieszczęście. No ale widzicie, to było szczęście w nieszczęściu, bo ja żyję… i teraz mój własny przyjaciel-pies też nazywa się Kurdesz. Bo musicie wiedzieć, że jak byłam już dorosła i wyszłam za mąż za mojego Maliniaka, leśniczego z dziada-pradziada, to nie było nawet mowy, abym miała jakiekolwiek szanse na przeforsowanie dla któregoś z naszych psów imienia Kurdesz. Całe życie mieliśmy psy, ale wszystkie się nazywały albo Artemis*, albo Diana*, i to bez względu na płeć. Oj! Mój stary… to był leśniczy z tradycjami, jak wszyscy mężczyźni w jego rodzinie… No nie! Ja tu wam głowy zawracam swoimi opowieściami, a przecież miałam was czymś poczęstować.


----------------------------------------------------------------------------

* Artemis (gr.) i Diana (łac.) — dziewicza bogini łuku i strzały,

lasów i gór, łowów i zwierzyny.


Babka Maliniakowa była tak rozentuzjazmowana tym wszystkim co się jej przytrafiło w jej od jakiegoś czasu smutnym życiu, że jak młódka pobiegła do chaty. Za chwilę niosła już na tacy świeżuteńką szarlotkę, którą upiekła specjalnie na tą okazję już o świcie, i do tego pachnącą herbatkę z sokiem malinowym. Potem usiadła na ławce naprzeciw „budowniczych” i zajęła się napychaniem dużego worka jutowego sianem, który miał służyć Kurdeszowi za materac do budy. Co chwilę podnosiła jednak głowę z nad swojej pracy i z uśmiechem podziwiała coraz wyraźniejsze dzieło męskich rąk.

Kurdesz zaś leżał wyciągnięty jak długi na ziemi tuż obok babki i z wielką miłością w swych mądrych oczach wodził wzrokiem po twarzach swoich wybawicieli. Co jakiś też czas zamiatał ziemię swoim ogromnym kudłatym ogonem, merdając nim wahadłowo z radości. Pojmował swoim psim rozumem jakie to szczęście go spotkało.

Prace budowlane przebiegały prawidłowo i w miłej atmosferze. Brygada budowlana spisywała się wzorowo. Wszyscy uwijali się tak, jakby byli zupełnie obeznani w takiej pracy i już nieraz razem ją wykonywali. Tworzyli wyśmienity kolektyw. Pan leśniczy nim przewodził. Maks swoim zmysłem artystycznym wygładzał i upiększał realizację projektu. A bliźniacy? Bliźniacy już nie tylko się dwoili, ale nawet się troili, aby brak większych talentów nadrobić pracą fizyczną. Pracowali wydajnie jak mrówki-pracusie, ale przyjemniej niż one, bo czas pracy pracy umilali sobie różnymi opowieściami, a zwłaszcza słuchaniem opowieści pana leśniczego. Gdyż pan leśniczy, prawdziwy gawędziarz, snuł wspaniałe opowieści. Opowiadał o historii Polski. Przytaczał do niej niesamowite legendy i wydarzenia, ubarwiając dzieje Narodu Polskiego. Wspominał też swoje młodzieńcze lata. Przede wszystkim przeróżne komiczne sytuacje z tego okresu. Było bardzo miło i wesoło.

Nim się wszyscy spostrzegli, było południe, a buda stała już gotowa. Była okazała i piękna, jak malowanie. Pan leśniczy mile zaskoczony, śmiał się serdecznie. Wcześniej nie przypuszczał nawet, że się tak uwiną z jej zbudowaniem.

— No, chłopaki, jesteście super! — zawołał gromko. — Teraz możemy razem wszystkim psom we wsi stawiać budy. Ale z nas silna grupa pod wezwaniem… No, no! Patrzcie, dopiero południe. Myślałem, że do wieczora będziecie się guzdrać… A to żeście mnie zaskoczyli. Ciesielkę macie opanowaną na 102... No, no!... Muszę się też przyznać, że czas minął mi bardzo miło. Poczułem się przy was jak młodzieniaszek. I co bardzo ważne, zdążę też jeszcze do swoich obowiązków.

— To pan jest super! — chłopcy przekrzykiwali się jeden przez drugiego. A ich uszczęśliwione i roześmiane buzie świadczyły o tym jak bardzo pan leśniczy jest super… i jak oni są super… i w ogóle jak wszystko jest super. Życie jest super!

Pan leśniczy znów się zaśmiał serdecznie na widok chłopców uszczęśliwionych, i co tu dużo ukrywać, niesamowicie umorusanych buź. A widząc do tego jeszcze, promieniujących szczęściem lokatorów starej leśniczówki, chciał specjalnym efektem dźwiękowym radośnie oznajmić wszem i wobec zakończenie pracy… I jak nie wyrżnie młotkiem o metalową burtę przyczepy... Burta niezbyt dokładnie zamknięta przez Bartka opadła, wytrącając przy tym panu leśniczemu młotek z ręki. Ten zaś, lecąc jak wystrzelony z katapulty, łupnął w oponę traktora i przepięknym rykoszetem poleciał z powrotem. A leciał niczym bumerang, który nie trafił do celu i wracał do rzucającego. Koniec końców, wyrżnął zbitego z pantałyku pana leśniczego prosto w czoło… Zaległa cisza. Nastała chwila grozy. Chwilę tę, po kilku sekundach, przerwał sam poszkodowany.

— Oż kurrr…! — wrzasnął pan leśniczy, chcąc w pierwszym odruchu przekląć z bólu. Szybko się jednak zreflektował, że to duży nietakt, więc głośno zaintonował tylko refren staropolskiej pieśni biesiadnej: — „Kurrrdesz, kurdesz… nad kurdeszami!”

— Kurdesz, kurdesz, nad kurdeszami! — dołączyli się pozostali uczestnicy tej niezwykłej „biesiady”. Oprócz Kurdesza, ma się rozumieć.

Kurdesz natomiast zerwał się na równe nogi, i kręcąc łbem, spoglądał niepewnie po wszystkich.

— No widzisz Kurdesz, jakie masz wspaniałe i znaczące imię? Pomagasz innym rozładować ból i emocje nawet nieświadomie — zarechotał pan leśniczy, jedną ręką rozcierając czoło, a drugą, tuląc do siebie kudłaty łeb psa. Bo Kurdesz na dźwięk swojego nowego, normalnie wypowiedzianego imienia, rzucił się akurat do niego ze świadomą tym razem pieską pomocą i zabierał się za wylizywanie pokaźnego guza z czoła leśniczego.

Chłopcy i babka ciągle jeszcze ze współczuciem patrzyli na pana leśniczego, a już zwłaszcza Bartek, bo przyszło mu patrzeć na niego dodatkowo jeszcze z poczuciem winy li tylko osobistej.

— Ja… ja bardzo przepraszam… to chyba… ja źle zamknąłem burtę… i teraz pan przeze mnie… — jąkał się zawstydzony i zły na siebie.

— Przestań Bartek! — przerwał mu pan leśniczy. — Nikt tu nie zawinił. Stało się. Zresztą, nic takiego się nie stało. Dostałem tylko trzonkiem młotka w czółko. I tym dorodnym guzem efekciarsko wpasowałem się w grono towarzyszy Kurdesza. A że przy okazji zmieniła mi się nieco fizjonomia, nic to. Każdemu z was się zmieniła… Każdy z was się wpasowywał w to grono ciężką pracą w pocie czoła, w pocie brudnego czoła, i nie tylko czoła. Nawet babka Maliniakowa wygląda jak, nie obrażając, strach na wróble z tym sianem we włosach. Popatrzcie na siebie jak wyglądacie.

Wszyscy jak na komendę buchnęli gromkim śmiechem, pokazując jeden na drugiego palcem. A chłopcy to już wręcz tarzali się po ziemi ze śmiechu i coraz głośniej się rechotali, bo Kurdesz doskakiwał do każdego z nich z osobna i wcelowywał im pieskiego buziaka swoim pokaźnych rozmiarów jęzorem.

W końcu pozbierali się jakoś do kupy. Posprzątali dokładnie plac budowy. Ustawili równo budę na starej podmurówce, na której wcześniej stała piła tarczowa starego Maliniaka. Wsunęli do budy solidny materac zrobiony przed chwilą przez babkę, no i dwie poduszki, które ona zrobiła już z samego rana w czasie kiedy jej przepyszna szarlotka nabierała rumieńców w piecu.

Nastąpiła próba generalna. Kurdesz ochoczo wskoczył do swojej budy. Przez jakiś czas było słychać tylko szelest siana w materacu i drapanie pazurami. Kurdesz mościł sobie wygodne legowisko. Po dobrych paru minutach wychylił swój duży łeb przez właz budy. Był szczęśliwy. Było to wyraźnie widać w jego ślepiach i w rozradowanym wyrazie pyska. Potem położył się na materacu, kudłaty łeb oparł na przednich łapach i z pomrukiem pełnym zadowolenia, łypał ślepiami na swoich dobroczyńców. Wcale nie miał zamiaru wychodzić ze swojego królestwa. Po chwili z oczu zrobiły mu się tylko szparki… i Kurdesz zapadł w błogi sen.

— No, gra i buczy! — stwierdził ubawiony pan leśniczy. — Możemy się zwijać do odwrotu. Niech tych dwoje lokatorów starej leśniczówki zajmie się sobą. A i na was chłopaki na pewno czekają już z obiadem w domu i…

— Och, jeszcze nie! — wpadł w słowo panu leśniczemu Bartek. — Obiad dopiero o czternastej, a my musimy jeszcze coś tutaj zrobić.

— A cóż to takiego? — spytał zaciekawiony pan leśniczy.

— Bartek wymyślił sposób jak pozbyć się tych okropnych karaluchów z komórki — odpowiedział za brata Kajtek. Tylko że jeszcze nie wiemy jaki… Bartek gadaj wreszcie, co to za strategia — zwrócił się wprost do brata.

— No wiecie, słyszałem kiedyś od naszej babci, że karaluchy lubią mleko — zaczął niepewnie Bartek, sprawdzając miny obecnych, a gdy stwierdził że są „spoko”, mówił dalej: — Wymyśliłem więc, żeby nalać im do dużej miski ze dwa litry mleka i połączyć jej brzeg z klepiskiem komórki jakąś długą szmatą. Mogę przynieść swój szalik na zimę, zrobi się nim coś w rodzaju pomostu… To one, no, te karaluchy, będą czuły zapach mleka i pomaszerują pomostem wprost do kąpieli mlecznej. A stamtąd już nie będzie odwrotu. I my potem wylejemy je gdzieś do gnojowiska razem z kąpielą… i po karaluchach!

— No, no! Może to i nie głupia strategia walki z tym obrzydlistwem — rzekł pan leśniczy, tuszując uśmiech. — Ale ja myślę, że nie wszystkie stare sposoby domowe są aż tak skuteczne. Mam w swojej leśniczówce taki specjalny środek na karaluchy, to jutro możemy się znów tu spotkać i razem wypowiedzieć totalną wojnę tym czarnym agresorom.

— Ojej! A może by tak jeszcze dzisiaj wieczorem? — niepewnie spytał Maks. — Bo wie pan, za dwa dni muszę już wracać do domu, do Warszawy, a mam jeszcze coś do zrobienia przed wyjazdem.

— Jak to się u was mówi…? Aha… „w porzo”! Spotkajmy się więc tutaj, no powiedzmy, o osiemnastej godzinie — śmiejąc się, powiedział pan leśniczy i wskoczył do kabiny traktora. Zapalił silnik. Pomachał ręką na do widzenia, i odjechał.

Dwa dni minęły jak z bicza trzasnął. Chłopcy byli tak zajęci, razem i z osobna, że nie mogli odżałować, iż w tych dniach były też dwie noce. Niepotrzebne noce, które musieli przetrwonić w łóżkach. A przecież tyle było do zrobienia. Uwijali się jak w ukropie, aby zdążyć ze wszystkim co zaplanowali. A że tworzyli razem: „silną grupę pod wezwaniem” (jak ich nazywał pan leśniczy), zdążyli. Ba, zrobili nawet więcej, bo każdy przygotował jeszcze jakąś niespodziankę dla lokatorów starej leśniczówki. Chłopcy byli naprawdę zadowoleni z siebie. Spisali się znakomicie. Planowane — wykonane! Hip, hip, Hura!

Wojna z karaluchami zakończona zwycięstwem. Karaluchy zlikwidowane, pozamiatane i zakopane w ogrodzie. Mały dąb, prezent od pana leśniczego, posadzony obok budy Kurdesza. Podwórko starej leśniczówki posprzątane. Zepsuty drewniany płot naprawiony i zniszczone sztachety zastąpione nowymi. Furtka pomalowana… I wiele innych drobnych napraw… któż by tam spamiętał jakich. A przygotowane przez chłopców niespodzianki? Aaaa… to niespodzianka! Chłopcy nawet sami przed sobą nie zdradzili swoich pomysłów.

Bliźniacy, siłą rzeczy i natury, pracowali wspólnie nad swoją niespodzianką. Wykonali piękny szyld na odmalowaną furtkę. Na szerokiej i grubej desce wypalili napis (wcześniej wykaligrafowany długopisem przez ich mamę), i kontury psa, odrysowane z National Geographic. Początkowo wszystko to wypalali rozżarzonym gwoździem, no i mieli z tym trochę kłopotu… i poparzone palce. Ale potem ich ojciec przyszedł im w sukurs i pokazał im lepszy sposób. Sposób, jaki sam używał, będąc w ich wieku. Lutownica. To było to! Wypalanie lutownicą w desce poszło jak z płatka. A jaki się przy tym zapach rozchodził po podwórku. Bajeczny. Dla ochrony artystycznie wypalonego szyldu przed opadami atmosferycznymi, chłopcy przymocowali do niego mały daszek z eternitu. Bartek z początku niezbyt był zadowolony z tego eternitowego zadaszenia. Kręcił głową we wszystkich kierunkach i z różnej perspektywy spoglądał na to wspólne dzieło. Marudził, że szyld z eternitem wygląda jak wiata przystanku autobusowego w miniaturce. Lecz kiedy Kajtek umocował pod szyldem dzwon (pozostałość po babcinej krasuli), zmienił zdanie i stwierdził, że ich szyld to prawdziwy majstersztyk.

Było południe. Maks spakowany już do drogi, czekał na swoich kolegów, siedząc na ławce przed domem wujostwa. Bliźniacy mieli przyjechać rowerami i potem razem już mieli się udać do starej leśniczówki, aby Maks mógł się pożegnać z jej lokatorami. Z tym, że mieli tam jechać już samochodem, z ojcem Maksa, który przyjechał z Warszawy zeszłego dnia wieczorem.

Maks siedział tak na ławeczce i toczył wewnętrzną walkę z podwójnym uczuciem, jakie nim zawładnęło: uczuciem smutku i uczuciem zadowolenia. Smutno mu było, bo żałował, że tak piękne wakacje na wsi dobiegły już końca. Jednak musiał też sam przed sobą przyznać, iż wakacje te były szczególnie wspaniałe. Najwspanialsze ze wszystkich do tej pory. To jak tu nie być zadowolonym? Rozmyślając tak o jednym i drugim, ściskał w rękach własnoręcznie wyrzeźbioną drewnianą tabliczkę z wyrytymi starannie dużymi i pięknymi literami, o treści: „Tu mieszka Kurdesz herbu Szarlotka”. Miał zamiar na pożegnanie powiesić ją na budzie psa. Uśmiechał się sam do siebie, czytając treść tej tabliczki. — „Tak, Kurdesz to piękne imię” — myślał. — „A i herb pasuje do niego”. Przed rozpoczęciem prac, miał tylko problemy z wymyśleniem nazwy herbu. Bo że herb musiał być, wiedział od początku, jak tylko w jego głowie zrodził się pomysł wykonania takiej tabliczki. Myślał intensywnie. W myślach używał skojarzeń: — „Kurdesz, kompan, biesiada, szlachta, dworek… Z czym to skojarzyć?” — dumał w łóżku przed zaśnięciem. I w końcu go olśniło. — „Wiem! Dworek — babka Maliniakowa. Babka Maliniakowa — szarlotka. Tak, Kurdesz jest herbu Szarlotka. I brzmi nawet jakoś tak ze szlachecka”. —Maks był zadowolony z takiego skojarzenia. Niezapomniany smak i zapach przepysznej szarlotki zainspirował go właśnie do takiego, a nie innego skojarzenia. Nomen omen, jak nieraz mawiała jego pani w szkole. I od tej pory, wspaniały zapach szarlotki już na zawsze będzie się mu kojarzył z pięknymi wakacjami na wsi.

Maks rozmyślając o tym wszystkim, nabierał coraz większego przekonania, że to przyjemne uczucie — uczucie zadowolenia — w jego wewnętrznej walce bierze górę nad wszelkimi smutkami. Jeszcze raz się do siebie uśmiechnął i spojrzał na drogę, wypatrując kolegów. Nagle usłyszał dźwięk jakiegoś dzwonu… Uśmiech natychmiast zastygł mu na twarzy. Zaniepokoił się z lekka. Na wsi dźwięk dzwonu może oznaczać różne rzeczy, i to najczęściej dramatyczne. Nie miał jednak dużo czasu na odgadywanie jego znaczenia, bo za dźwiękiem przyszła wnet i wizja, jak na ekranie telewizora… Maks zobaczył bliźniaków pędzących na rowerach z dzwoniącym plecakiem na plecach jednego z nich.

— Wy nigdy nie przestaniecie mnie zaskakiwać! — śmiejąc się, Maks krzyknął w stronę kolegów i poderwał się z ławeczki, chowając za plecami tabliczkę. — Bartek, to twoje plecy tak dzwonią jak nie przymierzając na alarm do pożaru, albo do jakiegoś podobnego nieszczęścia?

— A co, słyszałeś dźwięk dzwonu? — pytaniem na pytanie odpowiedział uradowany Bartek. — To tak go słychać? Bomba!... Widzisz Kajtek!

Bartek zeskoczył zwinnym ruchem z roweru i wraz z plecakiem odwrócił się tyłem do przodu.

— Tadam! — zawołał żywo i zaprezentował swoje plecy ciągle zaskoczonemu Maksowi. — No i jak?

— Oż kurdeszszsz…! — z pełnym podziwem wydusił z siebie Maks, przyglądając się szyldowi z dzwonem przymocowanemu do plecaka Bartka. — A co to takiego? Skąd to macie? Sami zrobiliście? Nie wierzę własnym oczom!

— No to co w końcu? Pytasz, czy tylko stwierdzasz fakt? — ze śmiechem spytał Kajtek i przyświadczył z satysfakcją: — Naturalnie, że zrobiliśmy sami. No dobra, będę szczery, przy śladowej pomocy staruszków.

— Rewelacja, serio! — zaopiniował Maks i obrócił Bartka z powrotem tyłem do przodu, bo ten w międzyczasie przeszedł do pozycji frontalnej, gdyż koniecznie chciał widzieć jego minę. — I tak dzwoniąc, jechaliście przez całą wieś?

— No coś ty? Do ciebie się jedzie przez pół wsi — poprawił go Bartek z łobuzerskim uśmieszkiem.

— A co za treść wypaliliście? Nie zdążyłem przeczytać. Co tam jest napisane? — spytał zaciekawiony Maks, przetrzymując jedną ręką kręcącego się Bartka. — No stójże! Tylko przeczytam:


UWAGA!!!

DOBRY PIES!


LECZ UŻYJ LEPIEJ DZWONU

TO MOŻE CIĘ WPUŚCI DO DOMU


— Co, może być? — bliźniacy jednocześnie wykrzyczeli pytanie.

— No jasne! Lepiej bym sam nie wymyślił.

— Wiesz, bo to Kajtek jest większym literatem ode mnie — zakomunikował Bartek z triumfem i potrzepał pupą, aby rozbujać dzwon na wiwat bratu. — Ja mu tylko powiedziałem, żeby nie pisał tego, co u wszystkich na furtkach: „Uwaga, zły pies”. Bo to byłoby głupie… No bo Kurdesz, to żaden zły pies przecież.

— Masz rację. Tak jest o wiele lepiej — stwierdził Maks i trzepnął ręką w dzwon z uciechy. — Każdego chcącego wejść do leśniczówki bardziej to zastanowi, i po zadzwonieniu, poczeka przy furtce aż babka Maliniakowa pozwoli wejść. Tak będzie bezpieczniej dla niej, no i dla Kurdesza. Pomysł bardzo dobry, a i wykonanie świetne. Teraz już nie będę wam wierzył… Żadne z was beztalencia. Sam bym nie zrobił lepiej. Mówię całkiem serio.

— Dobra już dobra! Już ty nam tyle nie słódź… — zawołał Kajtek, czując jak go coś w środku miło łechce. (`Czyżby to duma?` — przeleciało mu po głowie). Ale zaraz dodał: — tylko pokazuj nam tu zaraz, co tam chowasz za plecami.

— Voila`! — krzyknął Maks wyciągając zza pleców swoją tabliczkę. — No i…?

— Wow! — zawyli oczarowani bliźniacy jednocześnie, a Kajtek do swojego oczarowania dorzucił ocenę: — Toż to prawdziwe arcydzieło. Prawie taki sam drzeworyt widziałem u nas w kościele.

Bartek natomiast zaniemówił i z rozdziawioną buzią wlepiał wzrok w to cudo. Po krótkiej chwili odzyskał jednak głos.

— Ho, ho… daje po oczach! Istne arcydzieło. Masz rację Kajtek, ale nie do końca, bo Maksa drzeworyt jest o niebo lepszy niż w kościele.

— No, chłopaki, dość już tego chwalenia, bo się uniosę… do nieba — zaśmiał się Maks i pomachał ręką ojcu, który akurat wyszedł na ganek domu wujostwa. — Odstawiajcie rowery pod garaż i wsiadajmy do auta. Nasze dzieła niestety będziemy musieli trzymać na kolanach, bo bagażnik zapchany po brzegi. Wiecie, moje bagaże mają dość pokaźne gabaryty, a do tego, drzewo, korzenie… a i każdą, nawet najmniejszą szczelinę, ciocia wykorzystała i upchnęła tam różne weki z przetworami dla mojej mamy... No to ruszajcie się… Jedźmy już.

W starej leśniczówce radości nie było końca. Kurdesz na widok chłopców skakał jak oszalały. Chłopcy musieli go na przemian przetrzymywać, aby móc spokojnie powiesić i umocować swoje prezenty.

Babka Maliniakowa uradowana i wzruszona jednocześnie, co chwilę roniła łzy i głaskała to chłopców, to Kurdesza, to szyld wykonany przez bliźniaków, dzwoniąc raz po raz, to znów drzeworyt Maksa, dumnie przesuwając drżącymi palcami po wyrytym imieniu psa i jego herbie.

Pan leśniczy, który specjalnie przyjechał swoim Jeepem, aby pożegnać Maksa, z szerokim uśmiechem przyglądał się wielkiej celebracji babki Maliniakowej. Był zachwycony chłopcami i ich wspaniałymi niespodziankami. Z wielkim namaszczeniem poklepywał ich po ramionach, chwaląc i pomysł i wykonanie… i wrażliwe serca. Potem ciągle z tym samym, nieznikającym wcale szerokim uśmiechem, zwrócił się do ojca Maksa:

— A co tam panie u żłobu słychać? Jak tam Warszawa? — No i panowie zajęli się polityką. Usiedli na ławeczce i głośno dyskutowali.

Babka Maliniakowa z wielkim trudem wprawdzie, ale w końcu oderwała się od wzruszających ją prezentów. Zwinnym ruchem dostawiła mały turystyczny stolik i zrobiła coś w rodzaju: „stoliczku nakryj się”. I za moment stał już na nim duży kryształowy dzban kompotu ze śliwek z sześcioma szklaneczkami oraz pełny półmisek faworków. Ale była uczta! Wszyscy chrupali pyszne `chruściane-faworki` (jak je nazwał Bartek), popijając kompotem. A i Kurdeszowi dostało się parę… rzutów chrustem. Uczta była wyborna, okraszana salwami śmiechu i rozmowami.

Ojciec Maksa od chwili przybycia z Warszawy, ciągle obserwował syna. Nawet prowadząc dyskurs polityczny z panem leśniczym, co jakiś czas zerkał na niego. Chciał się upewnić czy Maks jest szczęśliwy i czy wakacje na wsi dobrze mu zrobiły. Tu, u babki Maliniakowej, przekonał się że tak i nie miał już żadnych wątpliwości. Maks tryskał zdrowiem i energią. A jak wydoroślał? I to nie tylko z wyglądu. Był dumny z syna. — „Jak to dobrze, że Maks ma taką możliwość spędzania wakacji na wsi, i do tego wśród dobrych ludzi. Będę miał co opowiadać żonie po powrocie do domu” — pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie... i ze zwiększonym jeszcze zapałem zaczął przekonywać pana leśniczego, że zmiana rządu lepiej wpłynie na polepszenie sytuacji w kraju.

Babka Maliniakowa siedziała na przystawionym taborecie kuchennym i przysłuchiwała się rozmowie panów. Chłonęła każde słowo, każdy gest. Tak bardzo ją interesowały sprawy kraju i życia w mieście.

Chłopcy w międzyczasie poszli z Kurdeszem dookoła leśniczówki na ostatni tych wakacji wspólny spacer.

Kiedy wrócili, ojciec Maksa stał już z panem leśniczym i babką Maliniakową przy samochodzie i czekał na nich.

— Co… tatusiu, musimy już jechać? — trochę smętnym głosem spytał Maks i popatrzył na kolegów i Kurdesza.

— Nie smuć się Maks. Do wakacji zostało już tylko dziesięć miesięcy, i znów będziemy razem — nieudolnie pocieszał go Bartek. A może siebie chciał pocieszyć?

— A to mam miłą nowinę! — z nagłym przypływem entuzjazmu zawołał Maks. — Zapomniałem wam powiedzieć… Tato obiecał mi, że przyjedziemy też na Boże Narodzenie.

Nowiną tą Maks sprawił kolegom wielką radość. Gwizdnęli aż głośno i przeciągle na palcach. Był to taki artystyczny gwizd. Specjalność bliźniaków.

A Maks śmiał się głośno, coraz głośniej, chcąc w ten sposób zagłuszyć narastającą w nim nostalgię. — „Co jest?” — pomyślał. — „Czyżbym był aż tak wrażliwy? Ciągle jeszcze tu jestem, a czuję już wszędzie zapach szarlotki… Zapach wakacji”.

Koledzy nie dali Maksowi zatapiać się w nostalgii, bo podskoczyli do niego i jednocześnie złapali go w objęcia — na niedźwiedzia. Ale tylko chwilę postali tak w potrójnym niedźwiedziu, gdyż Kurdesz na siłę pchał się na czwartego.

— No, miastowy chłopaczyno, ładuj się do auta i jedź już, bo się w końcu rozbeczę — powiedział Kajtek lekko drżącym głosem. — My tu jeszcze zostaniemy i pogadamy z babką i z panem leśniczym. A o piętnastej ojciec po nas przyjedzie naszym Polonezem.

— Jedź już Maksiu! — bulgoczącym głosem powiedział Bartek i wytarł nos rękawem.

— Poczekaj jeszcze! Mam coś dla ciebie na drogę — głośno zawołała babka Maliniakowa i po chwili wręczyła Maksowi małe, pachnące szarlotką zawiniątko.

— Aaa, stąd ten zapach! — krzyknął Maks i z radością popatrzył na babkę, a że jej mina wyrażała niezrozumienie, dodał zaraz ze śmiechem: — Dziękuję, dziękuję z całego serca, pani Maliniakowo, herbu Szarlotka.

Zrobiło się wesoło. Wszyscy śmiali się radośnie. Wreszcie ojciec Maksa, śmiejąc się najgłośniej, wsiadł do samochodu i zapalił silnik. Maks śmiał się dalej. I choć tonacja jego śmiechu wyraźnie się zmieniła na mniej radosną, to jednak trzymał się dzielnie. A podchodząc do samochodu, zawołał:

— Komu w drogę temu czas! — I usiadł obok ojca, zatrzaskując drzwi. A po chwili przez otwarte okno wołał do kolegów:...



* Publikuję tutaj tylko fragment opowiadania, ponieważ opowiadanie to zostało już wydane.


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media