Go to commentsSzalone wakacje (VI cz.)
Text 6 of 20 from volume: Powieść przygodowa
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2019-02-13
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1357

Szalone wakacje (VI cz.)



Michalina wstała z koca i zaczęła zbierać wszystkie ich rzeczy porozrzucane na kocu i wkładać do plecaków. Chłopcy bez słowa siedzieli dalej i obserwowali trzech dryblasów. Wreszcie Robek podniósł się. Zabrał Michalinie z rąk dwie butelki po oranżadzie, które ona akurat chciała schować do jego plecaka i poszedł z nimi do rzeki. Po chwili wrócił z pełnymi butelkami i postawił je obok ogniska.

— Ho, ho, ho, patrzcie, chłopy, patrzcie! Podskakiewicz przyniósł nam coś do picia! — zawołał jeden z dryblasów, łapiąc za butelki.

— Nie podskakiewicz i nie do picia — powiedział Robek oschle. — To jest woda z rzeki. Do gaszenia ogniska.

— A już myślałem, żeś zmądrzał i dzielisz się z nami tym co masz — skwitował po swojemu ten sam dryblas. — A może macie jednak coś do picia, tylko żeście zapomnieli nam dać, co?

— A mamy, mamy… naturalnie, że mamy… A nie daliśmy, bo żeście o to nie poprosili — oświadczyła Michalina, zakładając na siebie swój gruby sweter.

— Prosili…?! My mamy prosić?! Coś takiego! — wrzasnął ten sam dryblas zdziwionym głosem. — Co to w ogóle znaczy: „prosić”, co to za słowo? „Dać”, to jest konkretne słowo, psiamać! Cha… cha… cha! Aż mi się rymnęło… Ty, mała, ty chyba z jakiegoś miasta przybyłaś, bo jakoś tak głupio gadasz i… nie wiesz z kim masz do czynienia. My nigdy nie prosimy. My żądamy. No! Dawaj więc to coś do picia, i to już! I nie wkurzaj człowieka!

— Ani mi się śni! Bez „proszę”, nie dam. — Michalina z zacietrzewieniem ćwiczyła swoją odwagę.

— Michaśka, przestań — syknął w jej kierunku Emil.

— No co, prosicie? Albo gaszę ognisko tą wodą sodową. — Michalina puściła mimo uszu słowa Emila i brnęła dalej w nauczaniu dobrych manier.

Zapanowała cisza. Dryblasy, ciągle kucając przy ognisku, patrzyły po sobie z głupimi minami.

Michalina wyciągnęła na powrót cztery butelki wody sodowej, które zdążyła już zapakować do Robka plecaka, i brzęcząc nimi zapamiętale, podeszła do ogniska.

— Pyszna woda sodowa. Gazowana. To jak? Mam nią gasić ogień, czy może macie ochotę ją wypić?

Jeden z dryblasów akurat chciał ugryźć kartofla, którego trzymał nadzianego na swoim scyzoryku. Popiekł się. Rzucił nim z wściekłości w ogień. I z tej wściekłości już chciał się rzucić na Michalinę i zrobić z nią porządek, ale spostrzegł, że ona trzyma w prawej dłoni oprócz dwóch butelek jeszcze coś. Zrezygnował natychmiast ze swojego zamiaru. Nie wiedział, co to jest i czym to pachnie. Wolał nie ryzykować. A że pić mu się diabelnie chciało i do tego język piekł, nie zamierzał stracić jedynej szansy, aby móc czymś mokrym i zimnym ochłodzić swoją jamę ustną i orzeźwić resztę wnętrzności.

— Dawaj tę wodę… prrroooszę! — Zmusił się wreszcie do wypowiedzenia słowa, którego nie cierpiał i nie uznawał.

— Proszę bardzo! — Michalina z szerokim uśmiechem podała dryblasowi dwie butelki trzymane w lewej ręce. Pozostałe dwie butelki szybko przełożyła z prawej ręki do lewej i palcami prawej dłoni mocniej ścisnęła małą buteleczkę trzymaną do tej pory razem z butelkami wody sodowej. Stanęła naprzeciw drugiego dryblasa, wyciągnęła lewą rękę do przodu i trzymanymi w niej butelkami zadzwoniła mu przed nosem.

Dryblas zdębiał, ale zaraz spod oka groźnie popatrzył na Michalinę.

— Proszę bardzo, to dla ciebie i kolegi — rzekła Michalina, nic a nic nieprzestraszona. — A teraz wygrzebcie już pozostałe ziemniaki i odsuńcie się od ogniska, bo będziemy polewać go wodą… Robek podaj mi proszę te butelki z wodą…

— A gaście już sobie te wasze ognisko i zjeżdżajcie do domu! — nieprzyjemnym głosem huknął jeden z dryblasów.

— Właśnie mamy taki zamiar — odparowała Michalina, szczerząc zęby w uśmiechu.

Robek podał Michalinie jedną butelkę z wodą i we dwójkę polewali ognisko. Zasyczało, buchnęło kłębami pary i ognisko było ugaszone. Potem we czwórkę złapali koc za cztery rogi, wytrzepali porządnie i upchnęli do jednego z plecaków. Założyli plecaki na plecy, usiedli na rowery i odjechali w ciemność.

Michalina wyjeżdżała jako ostatnia. Specjalnie przepuszczała chłopców na wąskiej ścieżynce, aby być na ostatnim miejscu. Po paru metrach jazdy odwróciła się i zawołała w kierunku siedzących i jedzących ziemniaki dryblasów:

— Dobranoc, chłopy!

— Wynoście się! — Usłyszała w odpowiedzi.

Czwórka biwakowiczów opuściła dolinę rzeki Nysy i kierowała się w stronę wsi. Noc była jasna. Robek początkowo oświetlał drogę latarką, ale w końcu ją zgasił, bo widoczność i bez latarki była dobra. Po drodze postanowili nie jechać polną drogą, tylko przez wieś. Była to wprawdzie dłuższa droga, ale to im nie przeszkadzało. Nie chciało im się jeszcze wracać do domu. I zanim ze ścieżynki wjechali na wiejską drogę, zatrzymali się na chwilę. Usiedli w przydrożnym rowie i zaczęli rozmawiać.

— Michaśka, ty jesteś niesamowita. Ale załatwiłaś tych chuliganów. Wzorcowo. — Emil nie wychodził z podziwu. — Tak zbaraniałych min nie widziałem u nich nigdy. Zadałaś im bobu, że ho, ho!

— Cała przyjemność po mojej stronie — zachichotała Michalina. — Na początku miałam pietra, ale… że ja lubię się bać, to z coraz większą przyjemnością wkurzałam tych dryblasów.

— No gadaj w końcu, co ty masz za gaz, czy co tam, że tak buchnęło ogniem. Co to za cudo? Pokaż nam. — Kamil na już chciał wiedzieć i widzieć.

— Pokazuj wreszcie! — Robek z Emilem też się niecierpliwili i razem napadli na Michalinę.

— Nie uwierzycie. To jest zwykły dezodorant w sprayu. — Michalina komicznie się zaśmiała i ręką sięgnęła do kieszeni spodni. — Patrzcie! Dostałam go od ojca w prezencie jeszcze na gwiazdkę. Pamiętam, że mnie ojciec wtedy przestrzegał, abym używała go z dala od ognia. A już broń Boże, żebym nie psikała nim w kierunku otwartego ognia, bo to bardzo niebezpieczne. Ale całkiem o tym zapomniałam. Bo i tak mało go używałam do tej pory. Ale dzisiaj psikałam się nim co chwilę, bo ciągle czułam na sobie ten zapach, no… wiecie… tego błota Krasuli. No i dlatego też wyjątkowo wzięłam go nawet ze sobą. I muszę wam się przyznać, że sama sobie się dziwię, jakim cudem mi się o tym dezodorancie przypomniało akurat w takiej chwili, a zwłaszcza o tej związanej z ogniem przestrodze ojca. Ale był numer, nie?

— I pomyśleć, że to wszystko dzięki Krasuli! — Robek zarechotał zabawnie.

— Robek, bo jak cię… zaraz poczęstuję moim gazem obezwładniającym, to zobaczysz… Ty wstrętny kuzynie! — Michalina też się zaczęła śmiać.

— Ale mi się trafiła zwariowana kuzynka! — Robek zjechał ze śmiechu aż na dno rowu.

— Zwariowana, to fakt. Ale jakże mądrze zwariowana! — Emil wtórował śmiechem kuzynostwu.

— Michaśka, a gdzie można kupić takie cudo? — Kamil poważniej podszedł do sprawy użycia dezodorantu jako środka do samoobrony.

— W naszych sklepach jeszcze go nie ma. To towar zagraniczny. Ojciec będąc na delegacji w stolicy kupił mi go za dolary w Peweksie — poinformowała Michalina.

— Szkoda, też by nam się przydał. — Kamil spojrzał na sprawę od praktycznej strony.

— Z pewnością. I to nie raz… — Michalina znów buchnęła salwą śmiechu.

— Czy chciałaś coś przez to powiedzieć? — Robek ze śmiechem pociągnął kuzynkę za nogę i ściągnął ją na dno rowu. — Co to za śmieszka, z tej naszej miejskiej rozrabiary! Gadaj, co chciałaś przez to powiedzieć?

— Nic a nic, oprócz tego, że czas już do domu. Jutro znów będzie fajny dzień i musimy choć na chwilę oko zamknąć.

Było już dobrze po północy, kiedy czwórka wesołych biwakowiczów zajechała pod dom Maryszczaków.

Bracia Potyliccy postanowili swoje rowery i plecaki zostawić w szopie u Maryszczaków, żeby nie obudzić ojca i niepotrzebnie go nie drażnić. A sami przeskoczyli przez płot i cichaczem pobiegli do domu.

Michalina i Robek wspięli się po schodach cichutko jak dwa koty i zniknęli za drzwiami swoich pokoi.

Następnego dnia, w południe, znów zebrali się wszyscy na podwórku Maryszczaków. Domowe obowiązki były już wykonane, czas więc na przyjemności. Zamierzali pójść popływać, bo dzień był piękny i upalny. Ale najpierw postanowili pojechać rowerami na most na Białej. Na lody. Bo właśnie na most, dwa razy w tygodniu przyjeżdża Żuk z GS-u z lodami. Przyjeżdża w samo południe i stoi tam tak długo aż kierowca sprzeda wszystkie lody. Trzeba było się więc pośpieszyć, bo dzieciska ze wsi są łase na lody i lody znikają szybko.

Już mieli wyjeżdżać, kiedy na podwórko wjechał Przemek na motorze. Przemek pomachał do nich ręką by poczekali. Wyłączył silnik, zdjął kask z głowy i podejrzliwie popatrzył na chłopców. Wreszcie się odezwał:

— Milicja jeździ po wsi i szuka jakiś trzech chłopców na rowerach, którzy w nocy spalili cały stóg rzepaku z pola Pawlaka. Nie wiecie nic na ten temat?

— Co za idioci! Kto to mógł być? Toż to wielkie świństwo. Kto to mógł zrobić? — Robek z naganą w oczach wyraził szczere zainteresowanie, a za moment ciarki przeleciały mu po plecach.

— To nie wy? — Przemek dopytywał się dalej.

— No coś ty, Przemek! — Kamil i Emil wrzasnęli jednocześnie.

— No, bo już przez chwilę myślałem, że to może wam jakaś palma odbiła i to wasza robota — ucieszył się Przemek. — No jedźcie już sobie w swoją stronę… A ognisko mieliście fajne?

— Bardzo, bardzo fajne! — odpowiedziała Michalina za siebie i za chłopców, bo chłopcom mowę odjęło.

Przemek uspokojony, oddalił się. A młodsza młodzież stała jak wryta i struchlałym wzrokiem, w milczeniu, wodziła po sobie. Wreszcie Robek pierwszy odzyskał rezon i zarządził wyjazd.

Rowerzyści, jeden za drugim, wyjeżdżali z podwórka Maryszczaków. Ale wyjeżdżali tylną bramą, w kierunku przeciwnym do mostu na Białej, gdzie kierowca Żuka sprzedawał pyszne lody.

Kiedy znaleźli się już na polnej drodze, biegnącej wzdłuż pastwiska Maryszczaków, Robek z całych sił zaczął pedałować. Cała trójka za nim. Gnali na złamanie karku. Zatrzymali się dopiero w malutkim lasku oddzielającym wieś Pilcz od wsi Sławno.

— Chryste, i co teraz?! — Emil wrzasnął z trwogą w oczach.

— Cicho, cicho… musimy się zastanowić. — Robek oparł rower o drzewo i usiadł na ściółce. — Siadajcie. Obgadamy sprawę… Najważniejsze, że mamy sumienia czyste. Nie spaliliśmy snopków.

— Ale milicja szuka trzech chłopców na rowerach — zmartwił się Emil. — A może ta trójka chuliganów przyjechała tam wczoraj na rowerach, tylko gdzieś je wcześniej ukryli?

— Nie, oni nie mają rowerów. Janek od Kowalików mi kiedyś opowiadał, że oni zawsze komuś podkradają jeden rower i jednym jeżdżą we trojkę, dopóty, dopóki właściciel roweru ich nie dopadnie. — rzekł Robek i sam się zmartwił swoją odpowiedzią. — Patrzcie, co za łotry zatracone, spalili snopki na nasze konto, i kto wie, może nawet nas specjalnie zapodali.

— Co ty gadasz, Robek? Wydaje mi się, że przesadzasz. Może to chodzi o kogoś całkiem innego? — Michalina była zmartwiona nie mniej od reszty, ale szukała jakiegoś pocieszenia. — Przecież szukają trzech chłopców na rowerach, a ja to co? Mnie z wami nie było, czy jaka choinka? Coś mi tu nie pasuje, moi drodzy, bo dlaczego nie mówią o czterech rowerach?

— Bo ta chuliganeria z pewnością poczuła do ciebie jakiś sentyment i o tobie specjalnie nie wspomniała. Ot co! — stwierdził Robek po krótkim namyśle.

— I znów przesadzasz. — Michalina nie chciała się zgodzić ze słowami kuzyna.

— Nie, Michaśka, Robek ma chyba rację. Mnie się też tak wydaje — powiedział Kamil.

— No i co teraz zrobimy? — Emil z coraz większą trwogą w oczach patrzył po wszystkich.

— Nic nam nie pozostało, jak pojechać na wieś i zaciągnąć języka — wymyślił Robek.

— A jak nas milicja złapie i wywiezie do poprawczaka? — Emil z przerażoną miną roztoczył nad wszystkimi tragiczną wizję najbliższej przyszłości.

— Emil skończ, przecież nie damy się złapać! — wrzasnął Robek i spiorunował kolegę wzrokiem. — Zrobimy tak, pojedziemy ścieżynką wzdłuż Białej i na wysokości mojego domu schowamy rowery w krzakach. Potem pójdziemy pieszo, aż do mostu. Oczywiście tak, żeby nas nikt nie widział. Jak Żuka już nie będzie, przedostaniemy się pod most. Pod mostem schowamy się w filarze. A potem każdy z nas, z chłopaków, ma się rozumieć, będzie po kolei wychodził i wypuszczał się na wieś, aby się czegoś dowiedzieć. I jak się już czegoś konkretnego dowiemy, to wtedy będziemy się zastanawiać co zrobić. No co, zgadzacie się?

Wszyscy jednogłośnie zaakceptowali Robka pomysł. Bo też nikt lepszego nie miał. Wskoczyli na rowery i ruszyli do doliny Białej. Po niespełna dwudziestu minutach, chowali już rowery w krzakach. Potem Robek sam pobiegł pod most, aby zorientować się w sytuacji na moście. Na moście na szczęście (tylko akurat w tym przypadku) Żuka już nie było, co oznaczało, że dzieciska wykupiły wszystkie lody i nikt więcej nie powinien się tam zjawić. Chyba że jakiś przypadkowy przechodzień tylko albo jakiś pojazd. Robek uspokojony wrócił w krzaki i po chwili wszyscy już razem przedzierali się pod most. A kiedy znaleźli się pod mostem, Kamil zadeklarował się jako pierwszy ruszyć na zwiady. Poobserwował chwilę drogę, czy nikt się nie zbliża do mostu, po czym wspiął się po usypisku na most i tyle było go widać. Robek zaś, Michalina i Emil, wdrapali się po konstrukcji drewnianego filara i zniknęli w jego wnętrzu.

— Jak tu fajowo! — zawołała Michalina, zapierając się nogami o belkę wewnątrz filara. — Czemu żeście mi nigdy nie mówili, że tu jest taka wspaniała kryjówka?

— A przed kim chciałabyś się kryć? — pytaniem na pytanie odpowiedział Robek.

— No może nie kryć się, ale posiedzieć tu trochę i poobserwować ryby… Patrzcie, patrzcie, jaki fajny karp tam się przyczaił.

— To nie karp, to pstrąg — poinformował przyjaciółkę Emil, ale jakoś takim smutnym głosem.

— Ach, Emil, no nie smuć się. — Michalina od razu się poznała na tonacji jego głosu. — Przecież nic nam nie może się stać. Jesteśmy czyści. I nawet jeśliby tak było, jak mówił Robek, że ta ohydna trójca specjalnie nas wpakowała w kabałę, to poradzimy sobie. Jakimś sposobem udowodnimy przecież naszą niewinność.

— Jakimś sposobem… No właśnie, ale jakim? Emil nie przestawał czarno widzieć. — Jak udowodnić, że to nie my? Skoro myśmy tam byli. Myśmy palili tam ognisko i… do tego wszystkiego, to ja przytargałem jeden snopek…

— No i co z tego? Emil uspokój się — fuknął Robek. — Nie ma rzeczy niemożliwych. A z drugiej strony, to myślę, że jak już przyjdzie co do czego, to milicja da wiarę nam, a nie tym znanym przez wszystkich chuliganom.

— Właśnie! — Michalina poparła kuzyna.

We wnętrzu filara zapadła cisza. Każdy chciał się po swojemu zastanowić na wiadomy temat i każdy zajął się własnymi myślami.

Stali ze spuszczonymi głowami bez słów. Oczami błądzili po zmurszałych już nieco deskach filara, po wodzie Białej, która choć normalnie jest bardzo rwąca, to wewnątrz filara, jakby się zatrzymała i zastygła w bezruchu. Na tym małym skrawku dna rzeki, otoczonego dookoła obudową filara, kwitło całkiem inne życie. Pełno tam było jakiś dziwnych wodorostów, kamieni, różnych ryb, małych, dużych. A w rogu filara, gdzie było najgłębiej, sterczał nawet ogromny gumiak, do którego co chwilę wpływały małe rybki, aby za moment zwinnie z niego wypłynąć. Było na co popatrzeć.

Mijał czas. Ale siedzącej w filarze trójce zaczynał się już powoli dłużyć. Wnętrze filara było wprawdzie przestronne, lecz nie na tyle, aby długo w nim spokojnie wysiedzieć. I chociaż nikt nie był mokry, gdyż poprzeczne dwie belki w środku filara pozwalały na utrzymanie równowagi i nikt nie wpadał do wody, to jednak o wygodzie nie było mowy. Każdemu zdrętwiały już wszystkie części ciała. Gdy nogi zdrętwiały od stania, siadali, gdy tyłki zdrętwiały od siedzenia, stawali. I tak co chwilę. A Kamila jak nie było z powrotem, tak nie było.

— Ty, Robek, a może go już milicja zwinęła? — Emil przerwał milczenie z wielką trwogą w oczach.

— E tam, ty jak zwykle wszystko widzisz w czarnych barwach — skwitował Robek. — Zaraz przyjdzie, zobaczysz.

— Wiecie co, ja myślę, że trzeba by mi było stąd wyjść i też zobaczyć, co tam się na wsi dzieje. — Emil po chwili namysłu odezwał się ponownie. — No i może Kamila gdzieś tam dorwę?

— Tak myślisz, Emil? Ja wiem, może to byłoby niegłupie? — Robek też zaczął się zastanawiać. — Nikt z nas nie ma zegarka, ale myślę, że dobre dwie godziny już tutaj koczujemy. Też myślę, że dłużej nie ma na co czekać i trzeba się dowiedzieć, co w trawie piszczy. Wóz albo przewóz. Wszystko jedno już co, byle dłużej nie czekać, tylko działać. Bo to czekanie, to najbardziej jest męczące. Zrobimy tak, ty wyjdziesz i pójdziesz do wsi, ale na całkiem krótko, powiedzmy na jakieś piętnaście minut, i wszystko jedno od kogo, dowiesz się czy nie widział Kamila. Bo myślę, że jakby coś się niedobrego z nim stało, to już każdy by wiedział co i dlaczego. Po wsi plotka szybko się niesie. Tak że za jednym zamachem dowiesz się wszystkiego. I zaraz w te pędy wracasz do nas. Wtedy ja też wyjdę z filara. I to bez względu na wiadomość, jaką nam przyniesiesz. Zgoda?

— Tak, zgoda. Tak właśnie zrobię — zdecydował Emil i od razu się ożywił. — Masz rację, to czekanie jest zabójcze. Trzeba nam działać… No to pędzę. Trzymajcie się!

— Ty, Robek, wytłumacz mi jedną rzecz — odezwała się Michalina, kiedy tylko Emil wyszedł z filara. — Co znaczą twoje słowa: „Wtedy ja też wyjdę z filara. I to bez względu na wiadomość, jaką nam przyniesiesz”? To znaczy, co? Masz zamiar mnie tutaj utopić, zanim Emil wróci? Czy jaka choinka? Bo chyba nie myślisz, że ja sama tutaj zostanę? Nie to, że mi się to miejsce nie podoba. Nie. Nawet bardzo mi się podoba. Jest takie inne od wszystkich innych... Ale ja, tak jak i wy, muszę dalej uczestniczyć w tej grze. I guzik mnie to obchodzi, czy to się tobie podoba czy nie, wyłażę razem z tobą i idę tam gdzie ty. Nawet na milicję. Nawet do samego piekła. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Pamiętasz naszą przysięgę sprzed paru lat? A więc! Mów co chcesz, rób co chcesz, a ja i tak idę razem z tobą. Zrozumiano?!

— Rany, Michaśka, stul buzię, bo mi uszy pękają. — Robek złapał się za małżowiny uszne. — W tak ciasnym pomieszczeniu twój piskliwy głos to aż świdruje w uszach i bębenki do wibracji doprowadza. A ty gadasz i gadasz jak najęta… No! Cicho bądź, bo teraz ja będę gadał… A ja niewiele mam do powiedzenia, tylko to, iż uważam, że to by było przecież głupie, żebyś się jeszcze i ty miała narażać. Tym bardziej, że ptaszki we wsi nic o tobie nie ćwierkają. Spokojnie więc i bez żadnych nieprzyjemności możesz sobie tutaj odczekać tę chwilową zawieruchę na wsi. Bo ona nie będzie wiecznie trwać. Tak jak to na wsi. A ja postaram się wszystko jak najszybciej wyjaśnić i zaraz przylecę po ciebie. Nie wymyślaj więc bzdur, tylko zrób tak, jak ci mówię.

— Tere-fere kuku! Akurat. Powiedziałam, że wyłażę, to wyłażę. Koniec. Kropka. Albo toczka, jak wolisz.

— Ja chyba palmy przy tobie dostanę. Jesteś uparta jak sto osłów… Ale ja będę uparty jak tysiąc osłów i zaraz cię tu przywiążę do belki… Ciiiii, ktoś idzie. Słyszysz?

W filarze nastała cisza jak makiem zasiał.

Po moście szły dwie kobiety i rozmawiały ze sobą. Do uszu kuzynostwa dolatywały strzępy ich rozmowy:

— Co gadacie Mirecka? Potylickiego synów milicja zabrała?

— Tak gadali ludziska.

— Za co?

— Spalili komuś łan zboża w Krosnowicach.

— Nie wierzę. Toż to dobre chłopaki…

Rozmowa dwóch kobiet nagle się urwała, a właściwie została zagłuszona, gdyż na most wjechał traktor.

Robek i Michalina stali wpatrzeni w siebie z coraz większym przerażeniem w oczach. To, co usłyszeli, oznaczało dla nich najgorsze.

— Wyłażę i nie chcę słyszeć ani słowa! — wrzasnęła Michalina, przekrzykując ogromny raban, jaki wywołał przejeżdżający traktor. — Trzeba ratować Potylickich!

— Michalina, poczekaj! — Robek złapał kuzynkę za nogę, bo zanim dotarło do niego to co ona wykrzykiwała, ta wspinała się już do wyjścia z filara.

— Nie ma na co czekać! — syknęła Michalina i wyrwała nogę z ręki Robka. — Chyba nie pozwolimy na to, żeby ich milicja zabrała bez nas. Musimy wyjaśnić sprawę. Nie pozwolę, żeby cierpieli niewinni. Już ja tych chuliganów doprowadzę do sprawiedliwego porządku. Co za banda łotrów! Co za…!

Michalina zamilkła, bo to, co jej się z wściekłości na usta cisnęło, samą ją przeraziło. Nie lubiła przeklinać. Ale była tak zła na niesprawiedliwość tego świata, że mogłaby nawet kogoś pobić za krzywdę niewinnych chłopców. Już, natychmiast, musiała wykrzyczeć prawdę i wybawić braci Potylicków od niesłusznych podejrzeń, Robka zresztą też. A jak już miałoby dojść do tego, że sprawiedliwości nie znajdą, i chłopcy i tak zostaną ukarani, no, to wtedy ona musi być razem z nimi, i to do końca.

Robek już nawet nie próbował zatrzymywać kuzynki. Tak wściekłej jej jeszcze nie widział. Aż się jej przeraził. Wygramolił się za nią do wyjścia z filara, i razem już, w milczeniu, zeskoczyli na ziemię. Potem pobiegli do nasypu, wspięli się na górę, i niczym dwa wichry, pognali przez most do wsi.

Biegli co tchu. Na głównej drodze, przed wejściem do kościoła, zauważyli jakieś zbiegowisko ludzi i radiowóz milicyjny. Nie czuli już żadnego lęku. Parli do przodu. Zanim dobiegli do tego miejsca, spostrzegli, iż radiowóz milicyjny ruszył i jedzie w ich kierunku. Zatrzymali się. Czekali. Radiowóz zbliżał się do nich. Ale co to? Radiowóz wcale nie zmniejszał szybkości. Wręcz przeciwnie. Zaczął ją zwiększać.

Michalinę coś natchnęło. Wybiegła na środek drogi, i machając rękami, próbowała go zatrzymać. Radiowóz z głośnym piskiem opon zatrzymał się tuż przed nią.

— Czyś ty dziewczynko zwariowała?! — wrzasnął kierujący milicjant przez odkręconą szybę. — Życie ci nie miłe?

— Bardzo mi jest miłe... Tak bardzo, że nie pozwolę, aby inni mieli swoje życie niesłusznie niemiłe! — również wrzaskiem odpowiedziała Michalina.

— Michaśka, czyś ty zwariowała?! — Michalina usłyszała za plecami zdławiony głos Robka. Udała, że nie słyszy.

— Proszę się zatrzymać i mnie… nas wysłuchać! — poprosiła już łagodniejszym tonem. — Bracia Potyliccy są niewinni… Chcemy zeznawać…

— Ejże, poczekaj no, dziewczynko! — zawołał drugi milicjant, wystawiając głowę przez okno. — Skąd ty w ogóle wiesz o braciach Potylickich? My mamy tylko jednego Potylickiego. To gdzie jest drugi, co? Wiesz może…? Może to ten co stoi za tobą?

— Nie. Ja nazywam się Robert Maryszczak…

— Aaaa… wspaniale! Ciebie też szukamy. Właśnie mieliśmy po ciebie jechać do twojego domu. A potem po drugiego Potylickiego. Bo ten, którego mamy, wszystkiego się wypiera. Nie chciał nam nawet zdradzić jak ty się nazywasz i gdzie mieszkasz. Dopiero ludzie nam powiedzieli… No, to wchodź do radiowozu, mój ty ptaszku. Prosimy… prosimy…! A ty dziewczynko dokąd? Ty nie musisz wchodzić do środka. Nie jesteś nam potrzebna.

— A właśnie, że jestem! — Michalina nie dała się zlekceważyć. — Bo jeżeli wy, panowie milicjanci, macie zamiar ich podejrzewać o spalenie jakiś tam snopków, to ja też muszę być razem z nimi podejrzana, gdyż byłam tam razem z nimi…

— Michaśka, zdurniałaś? — Michalina znów usłyszała stłumiony głos Robka. Nie przejęła się tym jednak i ciągnęła dalej:

— Najlepiej będzie, jak panowie wpuszczą mnie do środka, to ja wszystko wyjaśnię…

— Aaaa… jak się sprawy tak mają, że ty też paliłaś snopki starego Pawlaka… to prosimy bardzo panienko… do środeczka… do środeczka panienko! — tryumfalnym głosem zawołał siedzący za kierownicą milicjant.

Michalina zanim weszła do środka, rozglądnęła się wokoło. I wtedy zauważyła Emila, czającego się za olbrzymim dębem rosnącym tuż przy drodze. Konspiracyjnym ruchem dłoni dała mu znak by się wycofał. Potem z dumną i zarazem obrażoną miną weszła do radiowozu. Za nią wszedł Robek ze spuszczoną głową. Usiedli na tylnym siedzeniu obok przerażonego Kamila i uścisnęli mu dłonie.

— No, to mamy was w klatce, ptaszęta! — zarechotał nieprzyjemnie milicjant siedzący na bocznym siedzeniu. — A więc, porozmawiamy sobie. Wszystko tu nam zaraz wyśpiewacie, bo jak nie, to wiecie, czym to pachnie?

— Śpiewać to my może nie będziemy, ale porozmawiać możemy — buńczucznie odparowała Michalina. — A więc proszę posłuchać, co mamy do powiedzenia.

Michalina zaczęła opowiadać jak wyglądał ich wieczór przy ognisku na brzegu Nysy. Zaczęła, i zaraz musiała przerwać, bo nagle, ni stąd, ni zowąd, gwarno się zrobiło wokół radiowozu. To dzieciska na powrót się zbiegły i z ciekawości obstąpiły radiowóz dookoła.

Milicjanci postanowili odjechać z tego miejsca gdzieś za wieś, by przesłuchanie podejrzanych mogło przebiegać bez zakłóceń. Milicjant za kierownicą zapalił silnik i na pierwszym biegu zaczął się przedzierać pomiędzy ciżbą ciekawskich dzieci. I wtedy, ku wielkiemu zaskoczeniu siedzących w radiowozie, i tych przesłuchiwanych, i tych przesłuchujących, do radiowozu dobiegł Emil i rzucił się na maskę. Był blady jak papier. Nic nie mówił, tylko patrzył wybałuszonymi oczami przez szybę na milicjantów.

— Proszę go wpuścić, to jest Emil Potylicki — powiedziała Michalina smutnym głosem. Była pełna podziwu dla młodszego kolegi za jego wyczyn.

— Patrzcie państwo… patrzcie… ptaszki same wpadają do klatki! — znów zarechotał milicjant siedzący na bocznym siedzeniu, ale wnet spoważniał i dodał: — Swoją drogą, to dziwne… że tak same, bez przymusu… No, no, no, dziwne!

Emil wchodził do środka radiowozu jak na ścięcie. Ale wszedł. Usiadł, a właściwie upadł pomiędzy Michalinę i Kamila i zaczął bezgłośnie płakać.

Michalina poklepała go po udzie i szepnęła mu do ucha, że ma się nie bać, bo wszystko będzie dobrze. Że już ona się o to postara.

Milicjant za kierownicą nakrzyczał na dzieci oblegające na powrót radiowóz, aby się rozstąpiły, bo nic tu po nich, i radiowóz ruszył ponownie. Zatrzymał się dopiero za wsią. Przy zjeździe na polną drogę.

Wtedy Michalina już na spokojnie opowiedziała milicjantom wszystko dokładnie. A kiedy skończyła opowiadać, spytała:

— No i co wy na to, panowie milicjanci?

— A skąd my mamy wiedzieć, czy ty nie kłamiesz? — pytaniem na pytanie odpowiedział milicjant-kierowca.

— Bo ja nigdy nie kłamię — odpowiedziała dumnie Michalina i rzuciła milicjantom zimne i stanowcze spojrzenie.

— A to trochę za mało, żeby ci uwierzyć — powiedział znów ten sam milicjant. — Nie znamy ciebie i nie wiemy coś za jaka. Trzeba nam dowodów.

— Jedziemy do Pawlaka — zadecydował drugi milicjant. — Porozmawiamy z nim jeszcze raz i zobaczymy co on na to.

Radiowóz ruszył i zjechał na polną drogę prowadzącą do zagrody starego Pawlaka.

Kiedy milicjanci wraz podejrzanymi zajechali pod jego dom, on nabierał akurat wody ze studni. Na widok radiowozu podszedł do płotu i zaciekawiony spytał:

— Co to, panie władzo, tak szybko udało wam się złapać tych okropnych nikczemników?

— Proszę tu do nas! — zawołał milicjant za kierownicą. — Musimy porozmawiać...



cdn.


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media