Go to commentsSzalone wakacje (VII cz.)
Text 7 of 20 from volume: Powieść przygodowa
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2019-02-25
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1419

Szalone wakacje (VII cz.)



Stary Pawlak przyczłapał do okna radiowozu i zaglądnął do środka. Na widok siedzącej tam czwórki dzieci, oniemiał.

— Jak to? Nawet dziewczyna? Toż to niemożebne! — rzekł skonfundowany.

— Zaraz, pomału… panie Pawlak! — Milicjant-kierowca zdjął czapkę z głowy i podrapał się za uchem. — Bo okazało się, że oni mówią… to znaczy, ona mówi… co innego. Zaraz to panu wyjaśnimy.

Milicjant założył z powrotem czapkę na głowę, chrząknął, i zaczął opowiadać czego się dowiedział od Michaliny.

Stary Pawlak słuchał bez słowa. Kręcił tylko głową i spoglądał, to na milicjantów, to na podejrzanych. Kiedy milicjant skończył mówić, podumał chwilę, wreszcie rzekł:

— I komu tu wierzyć? Ten chłopiec z Krosnowic, który u mnie rano był, powiedział, że to trzech takich chłopców z naszej wsi paliło o północy moje snopki rzepaku. Że on ich obserwował z drugiego brzegu Nysy razem ze swoimi kolegami. Klął się na zdrowie swojej matki, że mówi prawdę. A ci przecież są z naszej wsi. Poznaję ich. O dziewczynie nic nie mówił. I co teraz? To którzy są winni? Po co ja w ogóle zawracałem sołtysowi głowę, żeby mi tu milicję ściągnął, jak winnych i tak nie ma?

— Proszę pana, panie Pawlak… — Michalina głośno nabrała powietrza. — Winni są i my dokładnie wiemy kto to jest. Ale potrzebne są dowody. I my je znajdziemy. A jeżeli chodzi o nas, to my poczuwamy się tylko do pożyczenia sobie jednego snopka bez pańskiej wiedzy. Tylko to jest naszą winą. Mieliśmy zamiar przed powrotem do domu zanieść go na miejsce. I na pewno byśmy tak zrobili. Nie przypuszczaliśmy, że jeden z tej trójki chuliganów z Krosnowic wrzuci go do ogniska. I potem, kiedy my już pojechaliśmy do domu, to najwyraźniej specjalnie spalili więcej snopków. Chcieli nas pogrążyć i na nas zwalić całą winę. Ale tak jak mówiłam, my czujemy się w pewnym sensie winni, dlatego proszę pana, aby pan wyznaczył nam karę...

— Karę?! — z wielkim zdziwieniem w oczach stary Pawlak wszedł Michalinie w słowo. — Ja mam wyznaczać wam karę?

— No właśnie, za karę możemy na przykład popracować u pana na polu albo w zagrodzie. Co pan karze, będziemy robić. — Michalina patrzyła na starego człowieka z nadzieją w oczach, ale też i ze współczuciem. Było jej go bardzo żal. — Wszyscy w czwórkę postaramy się, by pan zapomniał o krzywdzie jaką panu wyrządziły te łobuzy.

— No i co, panie Pawlak, zgadza się pan? — spytał milicjant-kierowca, wpatrując się w Michalinę jak w cudowny obraz. — Bo wie pan, jak pan chce, możemy spisać protokół i dalej prowadzić śledztwo, ale gdyby pan wolał sam ich ukarać, to miałby pan od razu zadośćuczynienie za krzywdę i… można by było zapomnieć o całej sprawie. Jak pan woli. A my ze swojej strony obiecujemy, że sprawdzimy jeszcze tych trzech z Krosnowic i damy panu znać, co i jak. A jeżeli się okaże niezbicie, że są winni, również przywieziemy ich do pana. Zastanówcie się Pawlak.

— Czy ja wiem? — odrzekł Pawlak, drapiąc się po głowie. — No może to i dobry pomysł, bo snopków rzepaku i tak już nie odzyskam, a ciągać się z dziećmi po sądach, też mi się nie uśmiecha… No dobra, niech będzie. Tym tu, każę pomóc mi pod wieczór zwieść snopki do stodoły, bo na jutro zamówiłem z Kółka Rolniczego kombajn do młócenia rzepaku. To niech te trzy chłopaki przyjdą, no, powiedzmy o czwartej godzinie…

— No a ja? — dopytywała się zaskoczona Michalina. — Przecież ja byłam razem z chłopcami i razem z nimi muszę ponieść karę.

— Niesamowita dziewczyna! — milicjant-kierowca skomentował zachowanie Michaliny, patrząc na swego kolegę. Po czym znów wystawił głowę przez okno. —No, Pawlak, co pan na to?

— Przecież to widać, że ta dziewczyna jest miastowa a nie stąd. To co mi po jej pomocy? Nie zna się na pracy w polu i jest za słaba na taką pracę. Jeszcze jej się coś stanie i co wtedy?

— No co też pan, panie Pawlak! — zawołała oburzona Michalina. — Ja od dziecka przyjeżdżam tutaj na wakacje i nieraz pomagałam cioci i wujkowi w polu. Tak że prace polowe to żadna dla mnie nowość.

— Ha, widzi pan?! — Milicjant-kierowca wyraźnie trzymał stronę Michaliny.

— A niech już będzie! — zgodził się wreszcie Pawlak. — Tylko żebyś mi potem nie marudziła, że masz pęcherze na rękach… No!... O, moja żona wraca z pola… A co ona tak macha rękami, jakby ją muchy obsiadły? Panie władzo, poczekajcie jeszcze. Ona pewnie chce się dowiedzieć, czy macie tych podpalaczy. To sami jej to wytłumaczcie, bo mnie nie będzie chciała słuchać.

— Dzień dobry, panom milicjantom! — zawołała stara Pawlakowa, dochodząc zamaszystym krokiem do radiowozu. — I co, macie tych drani?!

— Jakby tu pani powiedzieć…? — zastanawiał się głośno milicjant-kierowca. — I tak, i nie… Bo widzi pani, musimy jeszcze coś sprawdzić. Ale ci tu, są chętni do pomocy przy zwózce rzepaku, to pani wytłumaczą, co się stało… że tak się stało…

— Co wy mi tu milicjanci będziecie opowiadać?! — żachnęła się Pawlakowa z miną srodze rozgniewaną. — Co się stało, to ja dobrze wiem, bo wracam z pola, to widziałam… łotry zatracone… tyle snopków puścić z dymem! Och, jak ja ich dorwę! Pewnikiem zabierali się jeszcze do drugiego stogu, bo widać tam pełno nadeptanych śladów… i tam też znalazłam ten scyzoryk…

— Jaki scyzoryk?! — wyrwało się Michalinie o wiele za głośno niż było to potrzebne, ale zaraz ściszyła głos i dodała: — Bo jeden z nich cały czas bawił się jakimś scyzorykiem.

— Pokażcie Pawlakowa ten scyzoryk — zażądał milicjant siedzący z boku.

Stara Pawlakowa zanim podała milicjantowi scyzoryk, wsadziła głowę do środka radiowozu i wrzasnęła:

— Olaboga! Toż to woła o pomstę do nieba! Nawet dziewczynę tu macie, a ja myślałam, że to same chłopaczyska… Jak to, dziewczyny dzisiaj też już podpalają? Co się na tym świecie porobiło. Oj, porobiło się! Olabogaaaa!

W radiowozie zapadła cisza. Milicjant siedzący za kierownicą wyjął z ręki Pawlakowej scyzoryk i zaczął się mu przyglądać. Wyciągnął jedno ostrze. Wyciągnął drugie. Wyciągnął otwieracz do konserw i już się brał za wyciąganie korkociągu, gdy nagle na rękojeści scyzoryka zauważył wygrawerowany jakiś napis. Szybko założył okulary na nos i na głos przeczytał:

— D. Kaczyński…

— Rany, to jest scyzoryk właśnie tego Kaczora, który wrzucił do ogniska ten pożyczony przez nas snopek! — krzyknął przejęty Robek. — Tak, przypomniałem sobie i… jestem tego pewien. Wszyscy na niego mówią Kaczor Donald, a on się nazywa Damian Kaczyński.

— No i dowód sam się znalazł! — zawołała uradowanym głosem Michalina, ale zaraz mina jej zrzedła, bo rozgniewana Pawlikowa ponownie wsadziła do środka głowę. — Przepraszam, pani Pawlikowa znalazła dowód.

— O czym wy tu gadacie? — dopytywała się Pawlikowa, wybałuszając oczy. — Nic z tego nie rozumiem.

— Wszystko zrozumiecie, Pawlikowo — rzekł z wielkim zadowoleniem milicjant-kierowca, chowając scyzoryk do kieszeni munduru. — Już my się o to postaramy, że zrozumiecie. Może nawet jeszcze dzisiaj wieczorem… zrozumiecie.

Milicjanci pożegnali się z Pawlakami i radiowóz ruszył w drogę powrotną. Po drodze zawieźli swoich byłych podejrzanych pod dom Maryszczaków a sami pojechali do Krosnowic.

— Dobrze, że zdążyłem zrobić wam zdjęcie! — Przemek wydarł się z okna swojego pokoju na widok młodszej młodzieży wchodzącej na podwórko. — Przynajmniej nie zapomnę jak wyglądacie, kiedy was zamkną już w poprawczaku. Nigdy bym nie przypuszczał, że jesteście do tego zdolni!

— Przemek, uspokój się! — Ciocia Marynia stanęła w drzwiach domu, i zadzierając głowę do góry, patrzyła złym wzrokiem na starszego syna. Po chwili wzrok przeniosła na przybyłych i smutno się w nich wpatrywała. — Robek, wyjaśnij mi tu natychmiast, co to wszystko ma znaczyć? Czy to prawda, co ludzie we wsi gadają?... Albo nie, Michalinko, proszę mów ty.

Michalina bez zająknięcia dokładnie opowiedziała cały przebieg wydarzeń przy ognisku. Potem dodała jeszcze też o tym, co wynikło ze spotkania z milicją i z Pawlakami. Mówiła głośno i wyraźnie i co rusz zaglądała na Przemka, który ciągle sterczał w oknie i z wyraźnym zainteresowaniem słuchał.

— No widzisz Przemek?! — zawołała ciocia Marynia z wielką satysfakcją w głosie, zerkając na syna. — Jesteś okropnym mąciwodą. Jak mogłeś tak namącić i tak niesłusznie posądzić naszą kochaną młodszą młodzież?

— Ależ mamciu, jak ty możesz?! — wrzasnął Przemek, wychylając się przez okno. — Nic nie mąciłem, a już zwłaszcza wodę. Powtórzyłem tylko to, o czym wieś huczy. Rano, gdy byłem na wsi, największe lokalne wróble ćwierkały tylko o trzech takich, co spalili snopki staremu Pawlakowi. Kto to taki, wróble jeszcze nie ćwierkały. Ale kiedy byłem po południu na wsi, to wróble już ćwierkały kto to taki, i to tak głośno, że aż chrypki dostały, więc ci tylko powtórzyłem co usłyszałem, żebyś była przygotowana na taką śpiewkę. A myślę, że dobrze zrobiłem, bo lepiej żeby ci to ktoś kochany przekazał, czyli ja, twój syn pierworodny, aniżeli miałabyś się o tym dowiedzieć od największego wróbla na wsi, jakim jest stara plotkara Radziejowa… I przede wszystkim sam wspomniałem już z góry, w pełnym tego słowa znaczeniu, jak i w niepełnym, bo z góry, czyli z okna, i z góry, czyli wcześniej, że nigdy bym nie przypuszczał, iż nasza ukochana młodsza młodzież z Michałem na czele, byłaby zdolna do tak niecnych czynów. A więc?! I czego mamcia ode mnie chce?! Hę? Sie pytam?

— Przemek, Przemek, stul ty już lepiej swoją buzię, bo tyle nam tu z góry nagadałeś, że aż mnie kark boli od zadzierania głowy do góry. A uszy, to już aż poczerwieniały od słuchania twojej górnolotnej mowy. — Ciocia Marynia ucieszona wyjaśnieniem się tej okropnej historii z rzepakiem Pawlaka i z młodszą młodzieżą w podejrzanym tle, że podobnie jak i jej pierworodny uderzyła w żartobliwy ton. — Myślę, że stara Radziejowa mogłaby ci pozazdrościć wymowy i polotu w trajkotaniu. A już na pewno, możliwości trajkotania z góry, bo jej chałupinka niestety jest tylko parterowa… Oj, Przemek, Przemek… Ale już na poważnie. Złaź z tej góry natychmiast i goń do Potylickich. Ojciec też tam jest. Ojciec był taki zmartwiony tymi wyćwierkanymi plotkami, że poczłapał tam, aby się czegoś więcej dowiedzieć. Wyjaśnij im tam więc wszystkim jak naprawdę wyglądała ta historia z rzepakiem Pawlaka. Ale postaraj się dobrze wyjaśnić, tak, aby Kamil i Emil mieli bezproblemowe wejście do domu. No!... To złaź już wreszcie z tej swojej ambony!

— No właśnie, Przemek, postarasz się? — spytał Emil płaczliwym głosem.

— Wasz los w moich rękach! — ryknął Przemek i znikł w oknie.

— A wy, chodźcie na spóźniony obiad. Musicie się dobrze najeść, bo czeka was ciężka praca w polu. — Ciocia Marynia z szerokim uśmiechem na twarzy objęła ramionami czwórkę młodszej młodzieży i poprowadziła do kuchni.

Kiedy Przemek wrócił od Potylickich, cała czwórka najedzona już do syta wychodziła z kuchni na podwórko.

Emil wychodził jako ostatni, ale gdy tylko Przemka wchodzącego przez bramę zobaczył, natychmiast pobiegł mu naprzeciw.

— Przemek, dobrze że już jesteś. No, gadaj, bo nie mam spokoju… Jak tam nasz ojciec? Jak przyjął to wszystko? A zwłaszcza nas w radiowozie milicyjnym?

— Ho, ho, nawet nie pytaj. Ale był na was wściekły. Aż sam się go wystraszyłem.

— Chryste, i co, i co? Oberwie się nam?

— Gdyby nie ja, to na pewno. Ale jam jest mistrzunio w pojednywaniu ludzi. Urobiłem więc waszego tatka na sto dwa. Tak że teraz jest nawet z was dumny za waszą dobrowolną chęć naprawienia Pawlakowi szkody i życzy wam owocnej pracy na jego polu.

— Mówisz serio? Czy znów mącisz?

— Ja ci zaraz pomącę! To ja się dwoję i troję, by waszego oschłego tatulka urobić, a ty mnie za mąciciela masz?

— Nie, nie Przemek, to nie tak. Tylko ty zawsze tak dziwnie gadasz, że już sam nie wiem, czy ci wierzyć, czy nie.

— To powiem prościej…

— Przemek, ty już lepiej nic nie mów! — rozległo się nagle zza bramy.

Przemek struchlał, a Emil jeszcze bardziej. Za bramą stał ojciec Potylickich i przysłuchiwał się ich rozmowie. Po chwili za fonią przyszła i wizja… i ojciec braci Potylickich stanął w otwartej bramie. Przez moment wodził oczami po wszystkich zebranych na podwórku, i tych przy bramie, i tych przy drzwiach wejściowych do domu Maryszczaków. Potem zakaszlał i… się odezwał:

— Teraz ja powiem. A powiem tylko tyle, że ani na moment nie wierzyłem, iż taka nikczemność mogłaby być waszym udziałem. No i nie pomyliłem się. Idźcie i pracuje solidnie. Starym Pawlakom należy się pomoc.

— O to właśnie chodzi! Dobrze gadasz, Franiu. — Ojciec Maryszczaków również stanął w bramie i z szerokim uśmiechem poparł sąsiada. — I dajcie z siebie wszystko, aby Pawlakom pomóc jak najwięcej… No, to owocnej pracy, jak to powiedział mój pierworodny.

— Ojciec, co ty? No przecież ja żartowałem tylko — powiedział Przemek lekko speszonym głosem.

— Otóż to! Czasami trzeba zachować powagę, synu!

— Masz rację, ojcze. Już jestem poważny jak sam wójt przed wyborami samorządowymi i… obiecuję szanownej młodszej młodzieży, tu i teraz, że się osobiście rozprawię z tą chuliganerią Krosnowicką za to, że ich tak na cacy zrobiła. Porządek musi być… Co, dobrze ojciec, nie?

— Nie, wcale nie dobrze. Ty zostaw to lepiej milicji, mój ty poważny i praworządny synu.

— Tak jest, wujek Stach ma rację! — zawołała Michalina, przysłuchująca się męskiej rozmowie. — Z takimi lepiej nie zadzierać, bo nie wiadomo, co im do łbów może jeszcze strzelić. Tak jak wyczułam, to oni za grosz skrupułów nie mają…

— Michalinko, to ty lepiej zostań w domu. Chłopcy sami pójdą na pole — zmartwiła się ciocia Marynia.

— Ciociu, proszę cię… Jestem pewna, że będąc na moim miejscu, zrobiłabyś to samo co ja — śpiewnym głosem zawołała Michalina i rzuciła się cioci na szyję, wymierzając jej siarczystego całusa w policzek.

W miłej na powrót atmosferze i nawet wesołej znów, Michalina i chłopcy opuścili podwórko i zbiegli ze wzgórza do doliny Białej. Wyciągnęli rowery z krzaków, i prowadząc je wzdłuż rzeki, kierowali się w stronę mostu, a potem do polnej drogi, prowadzącej do zagrody Pawlaków. Kiedy znaleźli się już na drodze, wskoczyli na rowery i ochoczo popedałowali do pracy.

Stary Pawlak czekał już na nich przy szeroko otwartej bramie. Siedział na wozie drabiniastym zaprzężonym w dwa konie.

Pawlakowej nie było widać. Michalina była nawet zadowolona z tego powodu, bo czuła przed nią jakiś nie do końca zrozumiały respekt.

Pawlak kazał im schować rowery w szopie obok stodoły i wsiadać. Wszyscy szybko wykonali jego polecenie i wskoczyli na wóz. No i pojechali.

Jadąc na pole, Pawlak niewiele z nimi rozmawiał. Ot, trochę o pogodzie, trochę o powodzi, jaka nawiedziła Pilcz minionej wiosny, trochę o postępie technicznym w rolnictwie i o maszynach rolniczych, trochę o swoich koniach i o koniach ogólnie, które czas byłby już zastąpić traktorami... Wszystkie te tematy poruszał tylko na moment, nie słuchając nawet tego, co siedzący obok niego „robotnicy polowi” w danym temacie mieli do powiedzenia. Przeskakując w szybkim tempie z tematu na temat, zapewne się zmęczył, bo wreszcie zamilkł i jechali już w milczeniu.

Kiedy znaleźli się już na polu, Pawlak ciągle milcząc, przyczepił lejce do szczebelka drabiniastego wozu, wyjął spod ławki dwa worki z obrokiem i przyczepił je koniom do uzdy. Potem popatrzył niepewnym wzrokiem na czwórkę swoich robotników stojących już przy pierwszym stogu i wreszcie przemówił: — „Snopki na wóz… No jazda!” — tyle tylko powiedział. Ani słowa więcej. Sam natomiast wylazł z powrotem na wóz i zabrał się za zamiatanie paprochów z podłogi. Zanim uprzątnął połowę wozu na jego tyłach wylądowało już osiem snopków. Bez słowa zajął się ich układaniem. Nie zdążył ich jeszcze ułożyć, gdy przybyło następnych osiem snopków. Czwórka robotników kursowała tam i z powrotem prawie w biegu. Tak że w krótkiej chwili Pawlak stał zawalony snopkami dookoła.

Widząc to Robek, poszeptał coś z Kamilem i Emilem, a za moment nawet z Michaliną, która zajęta była akurat wyszarpywaniem snopków spod obsuniętego stogu, po czym podszedł do Pawlaka i zaproponował mu swoją pomoc przy układaniu snopków.

Stary Pawlak zgodził się, lecz niechętnie. Co rusz kątem oka zaglądał na ręce Robka. Ale jakoś niczego złego nie mógł się doszukać. Jakie było jego zdziwienie, kiedy wóz był pełniusieńki w godzinę a snopki były równo i fachowo ułożone. Pawlak nie krył zadowolenia i aż cmokał z zachwytu. Wreszcie się odezwał:

— No, no, no, kto by to pomyślał, że z was będę miał taką pomoc. Umiecie pracować jak niejeden stary. I nawet ta dziewczyna taka zwinna i szybka jest… Chyba dobre z was dzieci…? Ale jednak muszę wam zadać to pytanie… Naprawdę, to nie wy spaliliście moje snopki?

— Klniemy się na wszystko co dla nas najświętsze, że to nie my! — z wielką powagą zawołała Michalina i podrzuciła Pawlakowi ostatni już snopek. — Proszę nam wierzyć. Nie jesteśmy źli.

— No dobrze… Ech, to nawet bardzo dobrze, że to nie wy, bo jakoś od początku przypadliście mi do gustu i bardzo chciałem, żebyście to nie wy byli. Dlatego cieszę się, że jesteście ze mną i że mogę was poznać od tej dobrej strony… No, to myślę, że już czas, abyście mi powiedzieli jak się nazywacie.

— Ja nazywam się Michalina Czaplińska. Co roku przyjeżdżam do Maryszczaków na wakacje. A to właśnie mój kuzyn: Robert Maryszczak, a to nasi najlepsi przyjaciele: bracia Potyliccy, Kamil i Emil.

— No patrzcie, ludziska! Toż to syn Stacha i synowie Franka. Kto by to pomyślał? To już jestem całkowicie przekonany, że nie macie nic wspólnego z paleniem moich snopków, bo tak podłej rzeczy synowie Franka i Stacha nie mogliby zrobić… A ty Michalino, jesteś bardzo mądra i zaradna, jak mało która wiejska dziewucha w twoim wieku… No, to wspinajcie się po drabinie do góry i jedziemy do stodoły rozładować wóz. A potem jeszcze chyba ze dwa wozy snopków trzeba nam zwieść i rozładować… A nie jesteście zmęczeni?

Michalina, wspinając się na wóz wraz z braćmi Potylickimi, zapewniała starego Pawlaka za siebie i za chłopaków, że nic a nic nie są zmęczeni i na pewno pomogą mu do końca zwieść rzepak do stodoły.

Robek, który siedział na wozie pełnym snopków wraz z Pawlakiem, cieszył się bardzo, że stary już ich więcej nie podejrzewa. Pomagając kuzynce wdrapać się na górę, a potem braciom Potylickim, zaglądał najpierw na ich miny. I gdy je zobaczył już z bliska, stwierdził że są nawet radosne. Ucieszyło go to bardzo. Bo to oznaczało, że pomaganie staremu Pawlakowi sprawia im wszystkim przyjemność i nikt nie zdezerteruje przed czasem. A więc, ich ojcowie na pewno będą z nich zadowoleni.

Wracając załadowanym wozem do swojej zagrody, Pawlak już chętnie rozmawiał ze wszystkimi. Michalina i chłopcy również chętnie z nim rozmawiali, i to bez żadnego już skrępowania. Najwięcej rozmawiała Michalina, bo bardzo jej się spodobał ten stary, pracowity człowiek. Chciała jak najwięcej wiedzieć o jego życiu i jego wojennej przeszłości. W trakcie rozmowy okazało się, że on, tak jak i jej rodzice, pochodzi z Podola. Michalina miała więc wiele pytań do starego. A stary z wielką pasją odpowiadał jej na każde zadane przez nią pytanie.

W serdecznej atmosferze dojeżdżali do zagrody Pawlaków. Brama wjazdowa była szeroko otwarta, więc wóz drabiniasty z mocą dwóch koni pociągowych i z pięcioosobową załogą na wysokim szczycie, głośno skrzypiąc, wtoczył się na podwórko. Stary Pawlak wprawdzie trzymał lejce w ręku, ale konie i bez jego powożenia wiedziały gdzie mają wóz ciągnąć i poczłapały wprost do stodoły.

W stodole wszyscy zabrali się szybko za rozładowywanie wozu. Po pół godzinie wóz był już pusty. Pawlak nie krył zadowolenia.

— No, moi drodzy, jestem bardzo zadowolony z waszej pracy. Zawołam moją starą, żeby dała nam coś do picia — powiedział ze szczęśliwą miną i wyszedł ze stodoły, wołając: — Kachna! Kachnaaa! Kachnaaaa…! Gdzie ty u licha jesteś?!

Żadnego odzewu jednak nie było. Na podwórku, oprócz gdakania kur i kwakania kaczek, nic nie było słychać. Pies przy budzie czasami zaskomlał. Pawlak się zdenerwował. Zdjął z głowy swój wyświechtany kapelusz, podrapał się po głowie, chwilę podumał i… poszedł prosto do sławojki stojącej naprzeciw stodoły. Przed drzwiami sławojki się zatrzymał i przez wycięty w kształcie serca lufcik zaglądnął do środka, i nagle, jak nie wrzaśnie:

— A ty, Kachna, to już całkiem zdurniała, hę? A ty czemu ciągle sterczysz w sławojce? Rozwolnienia dostała, czy jakie licho? A nuże ty do kuchni picia nam przynieść! Toż my spragnieni!

Okazało się, że stara Pawlakowa nie była skora uwierzyć w niewinność miejscowej trójki chłopaków i Michaliny. A zwłaszcza Michaliny. Michalina najbardziej jej podpadła. — „Bo jakże to, dziewucha z chłopczurami i… z milicją?!” — wykrzykiwała do swojego chłopa. — „Z niej musi być najgorszy gatunek!”. — I choć Pawlak starał się jej wytłumaczyć, że to nie ci są winni, a inni, bo on tak czuje, bo tak mu serce podpowiada, to jednak Pawlakowa nie chciała go nawet słuchać. Wrzeszczała, że wie swoje i że ma dać jej spokój. A ona już ich przypilnuje, żeby jeszcze jakiegoś nieszczęścia im nie przynieśli. Czegoś znów nie podpalili, albo, co nie daj Bóg, czego nie ukradli. Kiedy więc tylko z daleka zobaczyła zbliżające się na rowerach dzieci natychmiast wlazła do sławojki i stamtąd przez wycięte w drzwiach serce obserwowała je. Niczego złego jednak się w nich nie doszukała. Dlatego postanowiła jeszcze raz je poobserwować jak wrócą z pola. No ale niestety, stary przeszkodził jej w tym ważnym zadaniu, zdradzając przed „podejrzanymi” jej punkt obserwacyjny.

Teraz stara Pawlakowa się zdenerwowała, i to okropnie. Ale wylazła ze sławojki i zamaszystym krokiem, prychając coś tylko pod nosem, udała się do kuchni. Po chwili wróciła, niosąc bańkę pełną kompotu i jeden garnuszek.

— A ty, Kachna co, liczyć się odumiała, czy co?! — huknął Pawlak rozeźlony do imentu. — Ty widzisz ile nas jest? A ty czemu tylko jeden garnuszek przyniosła, hę? A już ty gnaj do kuchni z powrotem i przynoś tyle ile się należy… Utrapienie z tą babą!

Stara Pawlakowa, chcąc nie chcąc, znów podreptała do kuchni.

Michalina w pierwszym odruchu chciała zadeklarować swoją pomoc i pobiec za nią, ale się wstrzymała. Ciągle czuła jakiś dziwny lęk przed żoną Pawlaka.

— No, to teraz jest porządek! — zawołał Pawlak na widok żony niosącej dodatkowe cztery garnuszki. — Bo widzisz, Kachna, nasi pomagierzy bardzo się narobili i są spragnieni. Jeszcze dwa razy musimy obrócić w pole. Tak że tu ma cały czas stać bańka pełna picia, ale przynieś przykrywkę, żeby jakieś muszyska nie wlazły do środka. A jak za ostatnim razem wrócimy, czekaj na nas z kolacją. Zrozumiała, hę?!

Zanim po raz ostatni wóz drabiniasty zajechał na podwórko, przy ganku domu Pawlaków stał już stół z sześcioma krzesłami. Stół zastawiony był jadłem.

Stara Pawlakowa nawet się postarała i nalepione już wcześniej na dwa dni (dla starego i dla siebie) ruskie pierogi ugotowała. I to wszystkie. Nie żałowała. Polała je smalcem ze skwarkami i przygotowała gęstą śmietanę. Z przydomowego ogródka nazrywała świeżych truskawek i zrobiła do nich bitą śmietanę. Upiekła też pępuszki na blacie pieca i razem ze słoikiem konfitur i miseczką miodu postawiła na stole. Do picia zrobiła lipowej herbaty. Wlała ją do swojego ulubionego dzbanka i z sześcioma szklaneczkami ustawiła na tacy. Z tacą kręciła się przy stole, nie wiedząc gdzie ją postawić. Na stole nie było już miejsca. W końcu postawiła ją na gzymsie okna kuchennego. Potem powolnym spojrzeniem omiotła gęsto zastawiony stół. Poczuła zadowolenie. Nie pamiętała już kiedy ostatni raz miała okazję nakrywać do stołu dla więcej osób niż dla nich, dwoje starych. Jej dwie córki wyszły za mąż i wyjechały do Kanady. Na odwiedziny jeszcze nigdy nie przyjechały. Na samą myśl łzy jej pociekły po policzkach. Otarła je pośpiesznie i pobiegła do kuchni. Przyniosła czyste ściereczki i przykryła nimi wszystkie półmiski. Nie chciała dopuścić, aby muchy pasły się na tak wspaniałym jedzeniu. Usiadła na krześle i… czekała.

Już coraz przychylniejszym okiem patrzyła na czwórkę dzieci. Sama widziała, że robota szybko idzie i że jej stary wygląda na bardzo zadowolonego. Widziała też, że dzieci najwyraźniej się nie obijają, bo wracają z pola brudne i spocone. A gdy wychodzą ze stodoły po rozładunku wozu są jeszcze bardziej spocone i aż czerwone na twarzach z wysiłku. Nie właziła już do sławojki, by je obserwować z ukrycia. Obserwowała je bezpośrednio i, chcąc nie chcąc, musiała spuścić z tonu. Jej podejrzenia blakły. Nawet na Michalinę zaczęła spoglądać łaskawszym wzrokiem. Ba, nawet uśmiechnęła się raz do niej, kiedy ta spocona jak szczur i brudna niczym wiejski kocmołuch z głośnym śmiechem zjechała na klepisko z ułożonych w stodole snopków.

Stary Pawlak, siedząc wysoko na wozie, już z daleka widział, że żona jego przyłożyła się do zrobienia kolacji. Gdy tylko więc zajechali ostatnim już wozem na podwórko, zarządził udanie się najpierw na kolację, a potem dopiero rozładowanie wozu.

Michalina i chłopcy byli już porządnie zmęczeni, a jeszcze bardziej głodni. I chociaż nie okazywali tego, bardzo chętnie przystali na Pawlaka zarządzenie. Pobiegli do studni, dokładnie umyli ręce i twarze i w dobrych nastrojach poszli do stołu.

Michalina mniej się już lękała starej Pawlakowej, bo zauważyła, że jej marsowa dotychczas twarz tak jakby się rozpogodziła. Pomagała jej nałożyć pierogi na wszystkie talerze, ponalewać pachnącej herbatki do szklaneczek i przy tych czynnościach cały czas na nią zerkała. Spostrzegła, że stara ma bardzo miły uśmiech. A że Michalina uwielbiała uśmiechniętych ludzi, uśmiechała się więc do niej co chwilę, prowokując ją tym samym do częstszych uśmiechów.

Nic więc dziwnego, że atmosfera przy stole zrobiła się w końcu bardzo przyjazna i serdeczna.

Michalina i chłopcy bardzo chwalili smakowite jadło i picie. A stary Pawlak to się chyba nawet wzruszył, widząc jak jego stara aż kraśnieje na twarzy od tych pochwał, ba, nawet się uśmiecha. Taka twarz żony to dla niego niezwykła rzadkość w ostatnich czasach. Chwycił ją za rękę, którą ona nakładała mu akurat następną porcję pierogów, i pocałował. Pawlakowa pokraśniała jeszcze bardziej.

Po skończonej kolacji, wszyscy razem, łącznie z uszczęśliwioną już Pawlakową, udali się do stodoły i zabrali się za rozładowywanie wozu. Kiedy snopki rzepaku leżały już ułożone równiutko, chłopcy wraz z Pawlakiem zaczęli wypychać wóz ze stodoły. Pawlak już przed kolacją rozprzągł konie i odprowadził je do stajni. A że miejsce w stodole było potrzebne na kombajn, który w następnym dniu z samego rana miał zajechać, siłą własnych mięśni musieli więc wypchać wóz. Śmiechu przy tym było co niemiara, bo stary Pawlak robił za konia i za furmana jednocześnie. Trzymając dyszel w swych spracowanych dłoniach, kierował pchanym przez chłopców wozem i co chwilę wrzeszczał: — „Ta wio!... Ta prrr!... Ta wiśta!”.

I tak wspaniale rozbawione towarzystwo zastali milicjanci, którzy niezauważeni przez nikogo zajechali swoim radiowozem pod bramę zagrody Pawlaków.

Michalina pierwsza zauważyła radiowóz. Pomachała do milicjantów ręką i zawołała wesołym głosem zabarwionym nutką nadziei:

— Patrzcie państwo, zaraz się dowiemy, czy oliwa jest sprawiedliwa!

— Jest, jest! — odpowiedział milicjant siedzący za kierownicą. — Zostańcie wszyscy na miejscu a my do was już idziemy.

Po chwili, ku ogromnemu zaskoczeniu wszystkich zebranych na podwórku, ukazał się niesamowity widok. Najpierw wyszedł milicjant-kierowca, potem drugi milicjant, a za nimi, ze smętnymi minami, po kolei wychodziła trójka chuliganów z Krosnowic.

— Panie Pawlak, pani Pawlakowa, oto winni spalenia waszych snopków rzepaku — oświadczył dumnie milicjant-kierowca i zaczął lekko popychać winowajców do przodu przed oblicze pokrzywdzonych. — Przyznali się. Oczywiście nie od razu. Ale gdy użyliśmy swoich zdolności i argumentów, przyznali się… Proszę więc teraz zdecydować, czy chce pan dochodzić swojej krzywdy drogą sądową, czy sam pan wymierzy im karę.

— Zanim się zdecyduję, chciałbym im zadać tylko jedno pytanie — rzekł Pawlak, przyglądając się trzem chłopcom. Jednego z nich poznał już rano. — Chciałbym wiedzieć, czy są z siebie zadowoleni?

Cisza. Trójka łobuzów spuściła tylko głowy i ani słowa nie wydusiła z siebie.

— No co? Słuch wam przytępiło? — spytał jeden z milicjantów. — Odpowiadać, jak się was pyta!

Dalej milczenie. Żadnej reakcji.

— Trudno. Niech nie odpowiadają — prychnęła stara Pawlakowa i aż poczerwieniała ze złości. — Teraz mogę z bliska zobaczyć jak wyglądają złe chłopaczyska. A ja głupia myślałam… a niech mnie! Ale byłam głupia!

— Uspokój się, Kachna, i nie turbuj się już aż tak, bo cię jeszcze cosik trafi — stary Pawlak po swojemu uspokajał żonę.

— I jak, panie Pawlak? — dopytywał się milicjant-kierowca. — Jaka kara ma spotkać tych trzech?

— Praca w polu! — głośno i wyraźnie zadecydował Pawlak.

— Bardzo rozsądnie, panie Pawlak — ocenił milicjant. — A więc zrobimy tak: za trzy przestępstwa, jakich się ta trójca dopuściła, trzy dni pracy. Za podpalenie: jeden dzień pracy; za wprowadzenie pana i milicji w błąd: drugi dzień pracy; za zniesławienie i krzywdę moralną tej oto niewinnej czwórki: trzeci dzień pracy. W każdym dniu po osiem godzin pracy. A więc: osiem godzin razy trzy dni, to daje łącznie dwadzieścia cztery godziny zdrowej i chwalebnej pracy w polu… I co, panie Pawlak, zadowala to pana?

— Niech będzie! — zgodził się Pawlak. — Ale czy oni zechcą uczciwie pracować, czy tylko kłopot z nimi będę miał? Nic nie chcą mówić… a z takimi to trudno dojść do ładu.

— Niech się pan już nie martwi. — Jeden z milicjantów zaczął uspokajać starego. — Nasza w tym głowa, by gagatki pracowały należycie. Bo jak nie, to oni już wiedzą, co ich czeka. Jadąc tu do pana, wkładaliśmy im to do głowy. Tak że wiedzą, jaki mają wybór: albo… albo. Jutro o ósmej godzinie przywieziemy ich tu do pana, a potem po ośmiu godzinach pracy odbierzemy. Wtedy pan nam powie jak się oni spisywali. W następnych dwóch dniach sami będą docierali do pracy. Nie będziemy ich przecież wozić wte i wewte. Sami muszą zadbać o to, by punktualnie o ósmej stawić się u pana. To leży w ich interesie. A my będziemy przyjeżdżać, kiedy nam to będzie pasowało. Ale przyjeżdżać będziemy na pewno. Musimy wiedzieć, czy kara odnosi jakiś skutek.

— A czy ich rodzice wiedzą, co ich synowie zrobili? — spytał nagle Pawlak i stojącą obok Michalinę objął ramieniem. — Bo bardzo bym chciał, aby wiedzieli przede wszystkim to, że tę nikczemną rzecz, jakiej się sami dopuścili, perfidnie zepchnęli na trójkę tych wspaniałych chłopców… A ta dziewczynka stanęła za chłopcami murem i razem z nimi chciała ponieść karę. Choć kara była niesłuszna, bo nic złego nie zrobili… Patrzcie, panowie władzo, stodoła pełna snopków rzepaku. Na polu nic nie zostało. Gdyby nie te dzieci, nie wiem czy dałbym sobie radę. Nie zrobiły niczego złego, a tyle mi pomogły. To są porządne i dobre dzieci!... Ale miejmy nadzieję, że z tymi trzema milczkami da się też coś zrobić… A w Bogu nadzieja, że i z nich da się jeszcze coś zrobić. Że w końcu zrozumieją swój błąd i więcej nie będą podobnych popełniać.

— Zobaczymy! My dajemy im szansę, aby go zrozumieli i się poprawili. A co oni z tą szansą zrobią, czy ją wykorzystają, czy nie, to już od nich zależy — rzekł milicjant-kierowca. — Teraz zawieziemy ich do domu i wracamy na posterunek. Wezwaliśmy ich rodziców na rozmowę. Tak że rodzice dowiedzą się za niedługo, co ich synowie zmalowali… A jeżeli chodzi o tę czwórkę, to muszę powiedzieć, że cieszę się razem z panem, że tyle panu pomogła. Od początku miałem przeczucie, że te dzieci nie robią takich złych rzeczy.

— Ja też miałem takie przeczucie — odezwał się drugi milicjant i popatrzył na Michalinę. — I bardzo się cieszę, że jesteście w porządku, bo polubiłem was.

— O matulu moja kochana! — zawyła stara Pawlikowa i obiema rękami złapała się za głowę. — To tylko ja byłam taka durna. Miałeś Wincenty rację. Durna baba ze mnie. Nie chciałam uwierzyć, że te dzieci są dobre. A one są! Moje drogie dziadki, wybaczycie starej? Moja droga dziewuszko, wybaczysz mi?

— My się wcale nie gniewamy, to i wybaczać nie mamy czego — powiedziała Michalina z szerokim uśmiechem, chwytając starą za rękę. — Proszę uwierzyć...



cdn.


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media