Go to commentsMizeria w misce z IKEI
Text 12 of 12 from volume: Urban Fiction
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2020-03-26
Linguistic correctness
Text quality
Views776

– Kupiłem nam wino – oznajmił Robert od wejścia. Nogą zamknął za sobą drzwi, a te trzasnęły i zapiszczały, jakby miały się zaraz rozpaść. Potem ściągnął buty jeden o drugi, ręce miał zajęte i wszedł do salonu, w którym siedziała ona.

– Kupiłem wino – ponowił.

Iza oderwała się od serialu w laptopie i spojrzała na niego chłodno. Od razu pomyślała o tym, jak śmiesznie wygląda, teraz – ogolony prawie na zero, z odstającymi uszami i dziurami po trądziku na twarzy, ubrany byle jak i tak samo jak zawsze, trzymający w prawej i w lewej ręce dwie butelki różowego wina – i w ogóle. Patrzyła na niego przez chwilę i był w tym zwykły niesmak. Odwróciła się, trzasnęła na spację i ekran ponownie zaczął żyć.

– Okej – rzuciła tylko, bo wiedziała, że będzie tak stał, póki nie odpowie.

Robert poszedł do kuchni, zapalił światło i zignorował stojącą od przedwczoraj stertę brudnych naczyń w zlewie. Zrobił miejsce w zamrażarce i schował w niej te dwie butelki; nie lubił pić ciepłego alkoholu, zresztą ona też nie. Zajrzał do lodówki i poszukał czegoś do jedzenia, nie było w czym wybierać, więc złapał za szklaną misę z mizerią przykryta folią. Robert wyciągnął ją ostrożnie, położył na blacie i wziął się za zmywanie, umył jedną miskę i jedną łyżkę, zakręcił kran, nałożył sobie mizerii i poszedł z tą pełną kamionką do salonu.

– Co oglądasz? – spytał i usiadł przy stole. Nie odpowiedziała mu od razu, miała słuchawki na uszach, ale zauważyła, że coś do niej mówił, więc je ściągnęła. Powtórzył.

– Nic.

– Aha.

Wyciągnął telefon, włączył coś swojego i zaczął powoli wyławiać ogórki ze śmietany. Zawsze jadł bardzo powoli, Iza jadła szybko i kiedy już gdzieś wychodzili – rzadko gdzieś wychodzili – to ona zdążyła zjeść, a on właściwie dopiero zaczynał. Dlatego zwykle jedli osobno. Kiedy skończył, a zajęło mu to ze dwadzieścia minut, wstał od stołu i usiadł koło niej. Znowu trzasnęła na spację i spojrzała na niego pytająco.

– Nie, nic.

Włączyła serial, zanurzyła dłoń w paczce chipsów, wyjęła ich sporo i włożyła je sobie do ust, a on siedział obok i zaczął przyglądać się dziewczynie. Przytyła, to zauważył już dawno, i zrobił jej się drugi podbródek – teraz przy głowie skierowanej w dół i oglądany z profilu, jakoś strasznie wydatny i tłusty. Przestała też się malować, chociaż gdy Robert sięgnął pamięcią, malowała się codziennie chyba tylko na początku ich znajomości, czyli cztery lata temu. Wyszły jej też straszne syfy, czerwone krosty i białe bąbelki, na brodzie i polikach. Poza tym nie robiła przez całe dnie nic poza oglądaniem tych głupich seriali na Netflixie.

Wyjął telefon i zajął się sobą. Długo siedzieli w martwym zawieszeniu, ona w ekranie i on w ekranie, obok siebie, z dala od siebie, blisko, ale daleko. Robert znudził się w końcu przeglądaniem sportowych newsów, więc szturchnął ją w ramię. Zdjęła słuchawki i dopiero się odezwał.

– Pijemy to wino czy nie?

– Jak chcesz.

– No to pijemy czy nie?

– Obojętnie.

– Czyli?

– Czyli zdecyduj, Jezu.

Poszedł do kuchni i wrócił z dwiema butelkami wina i kieliszkami – wcześniej musiał je jeszcze na szybko umyć. Otworzył litrową butelkę Kadarki, rozlał prawie do pełna i podał jej kieliszek. Potem wziął swój. Wznieśli niemy toast, zawsze tak robili.

– To wino – powiedziała i zrobiła duży łyk tego cierpkawo-słodkiego płynu, który po chwili wywołał u niej kwaśny grymas – pachnie i smakuje menelem.

Robert powąchał i napił się.

– Ja nic nie czuję.

– No pewnie.

– Nie jest takie złe.

– Jest okropne.

Przestali gadać, bo nie mieli właściwie o czym gadać. Wrócili do swoich wcześniejszych zajęć i podczas nich szybko wypili pierwszą butelkę. Otworzyli drugą i tą też błyskawicznie wykończyli. Wino dopiero po chwili ich ruszyło.

– Nie ma już? – spytała Iza.

– Nie.

– To idź po jeszcze.

– Jeszcze jedną butelkę?

– Tak.

Robert podniósł się z kanapy, poczuł, że alkohol trochę poszedł mu w nogi i poszedł do korytarza ubierać buty. Zanim wyszedł, kazał jej wlać sobie jeszcze mizerii.

– Sam jesteś taka mizeria – odpowiedziała z wyrzutem, kiedy zamknął już za sobą i nie mógł tego usłyszeć. Wrócił po jakiś dziesięciu minutach, mieli blisko do marketu, i wrócił z jedną butelką. Od razu ją odkręcił i rozlał, a samemu wziął się za kolejną porcję śmietany z ogórkami. Iza upiła ze wstrętem i nie zamierzała już tego ukrywać; alkohol sprawiał, że wypływało coś, co siedziało w niej głęboko, coś, co jątrzyło jej serce i duszę jak trucizna.

– To jest po prostu ohydne.

– To nie pij.

– Nie pij, nie pij – pokpiwała. – Kiedy muszę, bo co z tobą mam za atrakcje.

– To pij.

Spojrzała na niego i obrzydzenie wzięło ją, kiedy trochę śmietany uciekło mu kącikiem ust. Oblizał się okropnie. Odwróciła głowę, żeby nie zwymiotować.

– Pięknie jesz.

– Może.

Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. Denerwował ją tym swoim wiecznym pół odpowiadaniem, obojętnością, a po prawdzie to zwykłą głupotą. Był mniej inteligentny i bystry niż ona, mierziło ją to, ciągle czuła, że traci z nim czas, że się dusi. Był jaki był i to złościło ją najbardziej.

– Nie wiem po co marnuję na ciebie życie. – Zaczęła wygarniać. – Rozumiesz co to w ogóle znaczy? To, że marnuję swoje jedno, jedyne, niepowtarzalne życie z tobą? Powinnam być z kimś dużo lepszym, kimś przystojnym, a przynajmniej bogatym. Nawet nie powinnam, tylko mogłabym. I nie musiałabym pić tych sików.

– Wcale nie jesteś taka ładna, jak ci się wydaje.

– Ty za to jesteś brzydki.

– Przynajmniej nie jestem bezrobotny.

Nie odezwała się tylko znowu upiła z kieliszka, potem podniosła go do oczu i przyjrzała się Robertowi przez szkło, długo tak oglądała jego zniekształcone, rozmazane oblicze.

– Który dzień nosisz już te spodnie?

– A co?

– Wydaje mi się, że nosisz je już drugi tydzień, dzień w dzień.

– Bo to są moje ulubione.

– Ta – prychnęła. – Ulubione.

Chłopak skończył jeść, wstał i zaniósł brudne naczynia do kuchni i widząc tę stertę, pomyślał najpierw, że mógłby coś z tym zrobić, ale zaraz się opamiętał. To ona całe dnie siedzi w domu i ma na to czas, powinna się wziąć za domowe prace, a nie tylko w kółko oglądać te pieprzone seriale. Wrócił do salonu, napił się i odezwał.

– Czemu jest niepozmywane od dwóch dni? Wszędzie są koty, a podłoga miejscami się lepi.

– Nie jestem służącą.

– Ale mogłabyś zająć się domem. I tak nic nie robisz.

– To sobie znajdź taką, co coś robi.

– Może powinienem.

– No może powinieneś.

Nie lubiła kiedy wytykał jej lenistwo, czuła się wtedy taka niepotrzebna, taka żadna i to tylko pogłębiało doła, którego miała każdego dnia. Nie pracowała, nie musiała właściwie, była jeszcze na studiach, a pieniądze dostawała z domu, nie dużo, ale zawsze jakieś. Po prawdzie szukała jakiejś pracy, ale na samych poszukiwaniach przeważnie się kończyło. Musiała natomiast rysować, była początkującym grafikiem, wygrała nawet jeden czy dwa konkursy jakiś rok temu, ale dawno nic nie narysowała i to denerwowało ją najbardziej. Nawet jeszcze bardziej, kiedy on o tym wspominał. A wspominał codziennie. Chyba tylko po to, żeby ją dobić.

– Narysowałaś coś chociaż? – rzucił od niechcenia.

– Nie.

– To co z ciebie za artystka?

– Żadna.

– No chyba właśnie żadna.

Zawsze kiedy pili coś w nich pękało, nie mieli skrupułów, żadnych zahamowań przed ranieniem siebie nawzajem i dobrze wiedzieli, co muszą, i jak muszą powiedzieć, żeby zabolało najmocniej. Robert przyjrzał się jej, wiedział, że powstrzymuje łzy, ale spłynęło to po nim. Potem ona zrobiła tę minę i wiedział co zaraz nastąpi. Zada cios poniżej pasa i to on zostanie przyparty do muru.

– Wiesz dlaczego taki jesteś? Po prostu nie możesz znieść tego, że nie byłeś moim pierwszym. Ani drugim.

– Wcale o tym nie myślę.

– A ja czasami tak, zwłaszcza kiedy to robimy. Właściwie to ciągle o tym myślę, kiedy to robimy.

– Myślisz o czym? O nich?

– O nich.

– I co?

– I nic. Nalej mi jeszcze wina.

Robert podniósł się z kanapy, złapał za butelkę i nalał jej cały kieliszek, butelka się skończyła. Iza postanowiła ciągnąć temat dalej.

– A właściwie to myślę, że z nich wszystkich jesteś najsłabszy. Obiektywnie oceniam.

– To sobie do któregoś wróć – odparł, a potem się uśmiechnął. – Aha, zapomniałem, że to oni ciebie zostawiali, a nie ty ich.

– Gówno wiesz co było między nimi, a mną.

– Bo nic mnie to nie obchodzi, mam na to wylane.

– Ciebie nic nie obchodzi, nic nie robimy, nie rozmawiamy, tylko tak sobie wegetujemy.

– No i?

– No i to, że mi z tobą nudno, nie lubię z tobą rozmawiać, nie mam o czym z tobą rozmawiać, nie chcę z tobą nigdzie wychodzić, patrzę na ciebie i nie mam ochoty na seks. Brzydzę się tobą, jedzie ci z gęby od tych papierochów, a jak wracasz z roboty i zdejmiesz buty, to nie idzie wytrzymać z tymi twoimi śmierdzącymi stopami. Zupełnie jakbyś je w occie maczał.

– A mi się chce rzygać, jak patrzę na ciebie nagą.

Robert dostał w twarz i to był siarczysty policzek, pełen nienawiści i żalu. Złapał ją za rękę. Mocno. Za mocno.

– Co?! Uderzysz mnie, tak?! Tak jak ostatnio mnie uderzyłeś?!

– Nie pierdol, że cię uderzyłem, bo nic ci nie zrobiłem do kurwy!

– Jesteś zwykłym chujem i cię nienawidzę! NIENAWIDZĘ!

Robert chwycił butelkę i cisnął nią z całej siły w ścianę. Huknęło, a drobiny szkła rozpierzchły się po całym pokoju. Nie potrafił się opanować. Ta cała złość w nim kipiąca musiała znaleźć drogę ujścia w ten czy inny sposób.

– Jesteś gówno wart, wiesz? – wycedziła.

– Jestem wart nie mniej niż ty.

Nie odzywali się jakąś chwilę i ta odrobina głuchej ciszy i pozornego spokoju, była tym, czego oboje potrzebowali, aby ochłonąć. Iza powiedziała to na głos.

– To nie ma sensu, my nie mamy sensu, naprawdę. Po co właściwie jesteśmy razem?

– Nie wiem.

– Ja też tego nie wiem.

– To co robimy?

Jego pytanie zawisło w powietrzu i dziwnie ciężko osiadło, jak ten kilkudniowy kurz, na wspólnie składanych meblach, telewizorze, który kupił za pierwszą wypłatę, abstrakcyjnym obrazie, który namalowała, storczyku, który od niego dostała na ostatnie urodziny, czy książkach, razem sumiennie zbieranych do biblioteczki na półce.

– Powinniśmy się po prostu rozstać jak ludzie, jakoś normalnie, w zgodzie, bez tej całej walki, krzyku, tych wyrzutów.

– Da się tak w ogóle?

– Podobno.

Robert wstał. Nie miał siły się kłócić, nie chciał się kłócić, nie chciał rozstawać. Ona właściwie też, bo oboje się tego bali. Bali się samotności. Przerastała ich.

– Idę jeszcze po mizerię, dobra ci wyszła. Chcesz też?

– Nie. Dzięki. Chyba po prostu pójdę pod prysznic i spać. Jestem zmęczona, nie mam siły na nic.

Zatrzymał się w drzwiach i popatrzył na nią. Ona też mu się przyglądała. Oboje już wiedzieli.

– To dobranoc Iza – powiedział niepewnie.

– Dobranoc Robert. Śpij dobrze.

Zanim skończył jeść, ona zdążyła się umyć i położyć do łóżka. Nie chciał jej więcej denerwować, więc ułożył się na kanapie w salonie i spróbował zasnąć, nie potrafił. Przyszła po jakiejś godzinie, ale nie powiedziała słowa. Przytuliła się do niego, a on objął ją mocno  i pocałował. Tej nocy za oknem świecił okrągły, jasny księżyc, a jutro czekał na nich podobny, ciężki dzień.



  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Często, żeby coś zobaczyć wyraźnie, trzeba zamknąć oczy.

"Najważniejsze jest to, czego nie widać" /Antoin de Saint-Exupery/
avatar
Proza polska AD 2020 r. ma się świetnie
avatar
Dobrze podpatrzone. Dlaczego godzimy się na pokichane bylejakie życie z coraz grubszą/grubszym panią/panem Nikt?

Bo sami tacy bylejacy i pokichani jesteśmy?
© 2010-2016 by Creative Media