Go to commentsPan Bóg podciągnął nogi
Text 11 of 12 from volume: Urban Fiction
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2019-08-02
Linguistic correctness
Text quality
Views968

Ta mała cholera wkurwiała mnie całą noc, ale teraz ją dopadłem! Teraz jej zrobiłem! HAHAHA! W KOŃCU JEST PO NIEJ! NIE ŻYJE JEBANA!

Z uśmiechem przyglądałem się rozgniecionemu ciału muchy na żółtych krateczkach klapki. Już nie latała, nie bzyczała, nie niepokoiła mnie następny dzień. Już było wszystko w porządku. Zamordowałem ją z przyjemnością i zrobiłem to, mając prawo boskie i ludzkie po swojej stronie. Nic nie powinno wadzić mojej egzystencji, mojej, czyli człowieka. Śmierć muchy to wspaniałe zwycięstwo i nic nie mogło odebrać mi tej cudownej chwili.

A jednak. KURWA MAĆ!

Spojrzałem na ścianę, na której zginęła mucha. Krew, flaki i mózg w skali mikro przylepiły się do niebieskiej farby. Będzie ślad jak nic. Pośliniłem kciuk i spróbowałem przetrzeć. Rozmazało się jeszcze bardziej. No KURWA MAĆ!!

– Ty mała kurwo, nawet po śmierci musisz mi bruździć?! – krzyknąłem do tego, co kiedyś było czarnym owadem. Zdawało mi się, że jedna z małych nóżek drgnęła.

– Co ty tak klniesz od rana? – Usłyszałem za swoimi plecami rozespany głos. No tak. Obudziłem moją starą.

– Zabiłem tę cholerną muchę, która bruździła nam całą noc – oznajmiłem, wcale nie kryjąc dumy.

– Jaką muchę?

– No tę, co latała i nie dawała nam spać.

– Nic nie wiem o żadnej musze. Która jest godzina?

– Po siódmej.

– To cholera idź spać. Przecież jest niedziela.

Znów jedna z tych zasranych muszych nóg się poruszyła! Potem skrzydełko! Szybkim krokiem poszedłem do łazienki i bez większych ceregieli spuściłem muchę w kiblu. Długo przyglądałem się jak wirowała, zanim ostatecznie zniknęła w odpływie. Żegnaj cholero! Do zobaczenia w piekle!

Zadowolony z siebie wróciłem do sypialni. Żonka zdążyła już zasnąć oraz zagarnąć całe łoże dla siebie. Spod kołdry wystawała jej blada, gruba łydka. Nie taka jak kilka lat temu, ale nadal apetyczna. Podnieciłem się tym widokiem, więc bez chwili zwłoki położyłem obok niej. Ręką powędrowałem w okolice jej tyłka. To też miała konkretne.

– Śpisz? – spytałem cicho.

Nie odpowiedziała, więc zacząłem macać ją w tamtych okolicach.

– Śpisz?

Nadal nic. Zero reakcji.

Powoli zacząłem zsuwać spodnie piżamy.

– Nic z tego. Śpij albo daj pospać chociaż mnie – odezwała się i okryła szczelniej kołdrą tak, abym przestał marzyć, że coś mogłoby z tego być. No i dobra, pomyślałem. W dupę z tym, obejdzie się.

Powierciłem się trochę – głośniej, żeby trochę ją wkurwić – i w końcu znalazłem wygodną pozycję, na tym niewygodnym materacu. Poleżałem jeszcze jakąś chwilę plecami do żony i zasnąłem.

Obudziłem się po dziewiątej. Sam. Z kuchni dopływały do mojego nosa ładne zapachy śniadania. Poleżałem dłuższą chwilę – ból pleców nagle się odezwał – a potem wstałem i drapiąc się po swoim interesie, poszedłem do kuchni. Byłem niewyspany, czułem się zmęczony, ale tak czułem się praktycznie każdego dnia, więc to nic nowego. Moje ja było zwyczajnie ciągle wykończone. Pomyślałem, że przydałby się jakiś urlop, wyjazd, najlepiej do miejsca, gdzie można siedzieć na dupsku przez cały dzień i nic nie robić. Tak. Właśnie tego bym potrzebował. Wygodnego leżaka, piwka i telewizora od rana do nocy. Najlepiej jeszcze, żeby było to gdzieś nad wodą. Pomoczyłbym sobie nogi w razie ochoty, bo pływać niestety nie umiem.

– Pytam się ciebie coś. – Wyrwała mnie z krainy cudowności kochana żona. Nawet nie pamiętam kiedy usiadłem na krześle.

– Ale co?

– Herbatę chcesz czy kawę?

– Nie lubię kawy. Nie piję przecież kawy.

– To jak?

Przyglądałem jej się przez chwilę jak pije ze swojego kubka. To była kawa. Piła kawę.

– Zrób mi kawę.

Postawiła mi ją po krótkiej chwili obok talerza, na który, również po chwili, wyładowała jajecznice. Podała mi dwie kromki chleba. Podziękowałem jej za wszystko. Dobra z niej była kobieta, może nie najlepsza, niewymarzona i niewyśniona, ale przecież była. Zresztą ja też nie mogłem być szczytem szczytów jej fantazji. Jakoś nam się razem układało. Lepiej lub gorzej, ale układało. Powolutku toczyliśmy się razem do przodu.

Przyglądałem się Janinie jak zmywa patelnię – robiła to od razu, po to, żeby się nie zaschło, ja zawsze zostawiałem wszystko na potem – kiedy do kuchni wszedł syn. Usiadł bez słowa przy talerzu i zaczął jeść. Westchnąłem.

– Wstałeś już syneczku? Dobrze. Masz tutaj jajeczniczkę. Zjedz sobie – odezwała się żona-matka milusim głosem.

Syn pokiwał tylko głową.

– Masz herbatkę, napij się.

– Przywitałbyś się – odezwałem się.

Spojrzał na mnie tylko spod byka. Janina przysiadła się do stołu i pilotem włączyła telewizor.

– Powiesz ojcu cześć, czy masz tego swojego starego ojca w dupie?

– Przestań! – zrugała mnie od razu żonka. – Jest na ciebie obrażony.

– Obrażony cholera. Obrażony. Bo mu nie chcę kupić butów za czterysta złotych!

– Wszyscy takie mają! – wyrzucił z siebie mój jedynak.

– Ale ty przecież nie jesteś wszyscy!

– Cicho już!

Przez jakiś czas jedliśmy w milczeniu.

– Pojedziesz z nim dziś do galerii i kupisz mu te buty – oznajmiła Janina, wcale na mnie nie patrząc. Gapiła się w ten telewizor jak zaczarowana.

– Ale...

– Żadne ale. Powiedziałam.

Nie było sensu się kłócić. Buty za czterysta złotych jasna jebana mać!

Po śniadaniu miałem ochotę walnąć się na kanapę i obejrzeć jakąś pierdołę – może teleturniej dla nas, durniów – ale żona wybiła mi to z głowy. Mieliśmy jechać teraz, już, i nie było mowy o jakiejkolwiek dyskusji. Zrezygnowany poszedłem do łazienki.

– No i znowu ty. Coraz starszy i coraz brzydszy – powiedziałem do gościa w lustrze. Naprawdę wyglądał tragicznie. Ogorzała, do tego nieogolona morda, zmarchy i przekrwione oczy. Włosy byle jakie, tu za długie, tu za krótkie i prawie całe siwe. Miałem czterdzieści osiem lat, wyglądałem na sześćdziesiąt osiem, a czułem się jakbym miał osiemdziesiąt osiem. Odszedłem trochę do tyłu i ściągnąłem koszulkę. No pewnie. Wielki kałdun wisiał mi do samego małego, praktycznie go chowając. Cholera co to się ze mną porobiło? Przecież kiedyś byłem nawet ładny chłopak. Podobno. A teraz? Zupełnie ktoś inny.

Westchnąłem i nie patrząc już na siebie, umyłem zęby i twarz. Wytarłem gębę, wyszedłem z łazienki i w pokoju zacząłem przeglądać szafę.

– Włóż koszulę. Jest niedziela – zmusztrowała mnie Janina. Pewnie zauważyła, że sięgnąłem po czarną koszulkę z jakimś białym napisem, nawet nie wiedziałem dokładnie jakim, choć była to moja ulubiona koszulka.

Wyciągnąłem taką w kratę i ubrałem do tego zwykłe jeansy, mimo że moja ukochana spojrzała na to krzywo. A takiego! Już nawet nie mogę ubrać tego, czego chcę w tym domu!

– Co jest?

– Nic – odparła krótko.

– Nic, tak? A może te spodnie ci się nie podobają, co?

– Są stare. Załóż coś ładnego w tę niedzielę.

– Niedziela i niedziela. Przecież my nawet nie chodzimy do kościoła!

– Ty nie chodzisz. Ja chodzę.

– Idę w tych spodniach cholera i koniec!

– Jak chcesz – machnęła ręką i wyszła z sypialni.

Tak właśnie chciałem. Chciałem i już.

Zabrałem z półki portfel oraz kluczyki do auta. Sięgnąłem też po telefon. No i oczywiście właśnie ktoś do mnie dzwonił. Spojrzałem na nazwę zapisanego kontaktu. No kurwa. Nacisnąłem czerwoną słuchawkę. Ni chuja. Nie odbiorę. Niech spada na bambus. Jest przecież niedziela. NIEDZIELA JEST!

– Gotowy? – spytałem syna, siedzącego obok matki i wpatrzonego w telewizor. Głaskała go po głowie.

– Tak.

– No to jedziemy. Chodź.

Zacząłem ubierać kilkuletnie buty. To były buty! Tyle lat a wciąż jak nowe. I jakie wygodne. Młody też zaczął zakładać swoje. Jego wyglądały na jeszcze nowsze.

– Ty na pewno potrzebujesz nowych?

– Te są już niefajne.

– Co?

– Już się w takich nie chodzi.

– Kto tak powiedział?

– Mój kolega.

– Twój kolega gówno wie.

– Ma najlepsze oceny w klasie. Same szóstki.

– Oceny to żaden wyznacznik. Podobno najlepiej w życiu kończą ci ze średnimi ocenami. Gdzieś tak czytałem.

– A ty jakie miałeś oceny?

Właśnie bardzo dobre miałem oceny.

– Średnie – skłamałem, ucinając gadkę zmierzającą donikąd. – Dobra. Chodźmy już skoro mamy kupić ci te buty. Nie chcę całego dnia zmarnować w galerii.

Otworzyłem drzwi i znaleźliśmy się na klatce. Potem zjechaliśmy windą z siódmego piętra na dół. Auto było na parkingu, stało dokładnie tam, gdzie je zostawiłem. Nikt nie skusił się na moją piętnastoletnią, brzydką jak noc lagunę. A szkoda. Dostałbym od ubezpieczyciela więcej niż jest warta. Po cholerę ja właściwie płacę to całe AC?!

Jechaliśmy już dobrych kilka minut – ta pieprzona galeria była na samym końcu miasta – praktycznie nie rozmawiając ze sobą. Zerknąłem w lusterko. Młody siedział w telefonie.

– Co tam oglądasz?

– Nic.

– Gołe baby?

– Nie – odparł speszony.

– Ja w twoim wieku już dawno widziałem nagą kobietę. Jak miałem trzynaście lat to u mnie na wsi łaziła taka sąsiadka, łaziła praktycznie cały czas bez stanika, w samych tylko majtach, które też często ściągała. Podglądałem ją, chowając się za płotem. Właściwie to brzydkie miała te cycki. Takie obwisłe. Stara była ta sąsiadka. Pewnie od dawna nie żyje.

– Tata ale ja mam dziesięć lat.

W radiu puścili właśnie Minus 10 w Rio, Lady Pank. Podgłosiłem. Właściwie dałem na fulla, tak, że aż się darło.

– O! To jest muzyka. Posłuchaj sobie, a nie te twoje gówno, które tam słuchasz.

– Za głośno! – krzyknął.

– Co?!

– Za głośno!

– Słuchaj! – odkrzyknąłem. – To jest granie, a nie tam jakieś wieśniackie disco polo!

Kiedy w końcu zaparkowaliśmy na parkingu galerii – jeździłem w kółko z dziesięć cholernych minut szukając wolnego miejsca – i wysiedliśmy, odechciało mi się wszystkiego. Ta cała masa ludzi przytłoczyła mnie. Nienawidziłem sklepów i kupowania i wydawania pieniędzy. Moja żona wręcz odwrotnie. Tylko że ona ich nie zarabiała.

Wjechaliśmy ruchomymi schodami na pierwszy poziom molocha i zrobiło mi się jeszcze gorzej – bo było jeszcze więcej ludzi, wystrojonych jak na jakiś balet, atrakcyjnych i młodych – albo wyglądających na młodych – w świetnych, idealnie leżących ciuchach i czarnych okularach na nosach. Ich roześmiane, opalone twarze sprawiały wrażenie mądrych i bystrych, a oni sami wyglądali jak istoty z innego, lepszego świata. I właśnie ci piękni ludzie wkurwiali mnie samym swoim filmowym jestestwem. Mogłem jednak założyć jakieś ładniejsze spodnie.

Syn kazał mi iść za sobą, więc zrobiłem to bez szemrania. Czułem się tutaj źle, dusił mnie przepych tego centrum, dusiły te czyste, jasne, przeszklone sklepy z prawej i z lewej, wypucowana posadzka pod nogami i bielutki sufit nad głową. Pomyślałem, że kupimy raz-dwa te buty i spadamy stąd. To nie miejsce dla ludzi takich jak ja.

Weszliśmy do jakiegoś sklepu sportowego z samym drogim towarem na półkach. Tylko markowe rzeczy jak okiem sięgnąć. Przynajmniej ludzi było jakby mniej. Było też trochę ciszej.

– To te – Syn podał mi jednego buta. Obejrzałem go.

– Czym on się różni od tego, co masz na stopach.

– To jest najnowszy model. Najfajniejsze buty.

– Ta. Najfajniejsze. – Chwyciłem za pudełko, z którego syn wyjął ten najnowszy model i trafił mnie szlag. – Przecież one kosztują pięćset sześćdziesiąt!

– No ale tato one są super! Nie ma fajniejszych!

– Gówno są, a nie super – odrzekłem wkurwiony. – To zwykły chłam robiony w Chinach, a oni wołają tyle kasy. Nie ma mowy! Idziemy stąd.

– Tato! Zobacz jak fajnie wyglądają!

– Czy ty nie znasz innych słów niż fajny i super?

– Tato!

– Nie. Odłóż je i idziemy.

– Zadzwonię do mamy i na pewno pozwoli mi je kupić!

– To sobie dzwoń. Ja za nie nie zapłacę. – Usiadłem na kwadratowej pufie. Cholerne plecy znowu się odezwały. Pomyślałem, że powinienem iść do jakiegoś masażysty czy coś.

Syn wyciągnął telefon i odszedł na bok. Po chwili wrócił z uśmiechem na swojej młodej papie.

– Mama chce z tobą rozmawiać.

Westchnąłem i wziąłem od niego ten pieprzony telefon. Wiedziałem, że wygrał.

– Kup mu te buty – rozkazała.

– Ale one kosztują prawie sześć stów.

– To nic. Kup mu je.

– Wiesz ile muszę robić, żeby zarobić te pierdolone sześć stów?! Jeszcze przegląd w aucie mi wychodzi na dniach!

– Coś wymyślimy. Kup mu. Kończę, bo oglądam serial. Pa.

Rozłączyła się.

– I co? – spytał z triumfem w głosie.

– Daj te buty. Kupię ci je – odparłem. Zresztą co ja miałem do gadania cholera.

Kiedy wyszliśmy z tego sklepu, od razu zrobiło się jakoś głośno i duszno, a ludzie, którzy posiedli mądrość, znowu otoczyli mnie ze wszystkich stron. Chciałem wrócić do auta, do mieszkania, wrócić jak najszybciej, otworzyć zimne piwo i pierdolnąć się na kanapie. Tylko ta myśl utrzymywała mnie jeszcze przy życiu.

Naprzeciw jednak stała księgarnia. No rzesz w dupę!

Przeszedłem jakoś przez tę rwącą rzekę ciał i wlazłem do środka sklepu z samymi tylko książkami. Zacząłem przeglądać dzieła z listy bestsellerów, czytać po kilka pierwszych zdań, kilka ze środka i z końca. Jasny chuj! Kurwica mnie zaraz tutaj strzeli!

– Tata co ty robisz?

– Przeglądam to, co teraz nazywają literaturą.

– I co?

– Samo gówno. Stek kłamstw. Zero prawdy.

– Tato chodźmy już.

– Zobacz synek. No zobacz co za dzieła ma nam do zaoferowania polski pisarz, polski artysta, polska kultura. CAŁE ZERO! ZOBACZ! NO SPÓJRZ!

Spojrzał z przestrachem.

– Tato no chodźmy już stąd.

– Przecież to wszystko jest takie same! Ugrzecznione gówno dla ludzi z rozumem nastolatków, oklepane, nic niewarte, puste frazesy, powierzchowność, schematyczność i sztampowość! I głupota do tego! Czysta głupota! Przecież w tym nie ma duszy, nie ma człowieka, nie ma niczego! – Wziąłem kolejną książkę, teraz numer jeden sprzedaży. – Co to kurwa jest? To jest literatura? To jest jakaś pornograficzna grafomania. Kto to kupuje?! Kto to czyta?! Ja nie podtarłbym sobie tym nawet tyłka!

– Tato no! Chodźmy już stąd!

Pracownik sklepu podszedł bliżej nas i spojrzał na mnie jakoś dziko. Chciałem mu wygarnąć. Mogłem mu wygarnąć prosto w gębę co myślę o tym całym ich towarze. TAK WŁAŚNIE TOWARZE! Ale nie wygarnąłem. Uspokoiłem się na tyle.

– Idziemy synek. Szkoda czasu.

No i wyszedłem z tego sklepu zły jak sto diabłów.

A kiedy już szedłem właściwą ścieżką prowadzącą do wyjścia, niechcący spojrzałem na jedną z ogromnych tapet na ścianie. Była na niej elegancka, młoda kobieta. Piękna kobieta. Zawieszona w bezruchu. Jej pozbawione życia oczy wpatrywały się gdzieś w dal, jej twarz była uśmiechnięta, ale jednocześnie smutna, obca, ale bliska. Martwa kobieta z obrazu, która kogoś mi przypomniała. No tak cholera. Przypomniała mi ją.

Pomyślałem właśnie o niej, o mojej jedynej, prawdziwej miłości – Janinę kochałem również, ale to nie było to samo, nie było niestety – której dałem uciec. Zawaliłem wtedy sprawę, spieprzyłem ją po całości. Spieprzyłem sobie życie po całości. Nic nie zostało z tamtych lat i z tamtego młodego mnie.

Byłem wtedy na studiach, chciałem być pisarzem, pisałem całe dnie, często pisałem też całe noce, a ona, i tylko ona, wspierała mnie w tym, co robiłem. Wierzyła we mnie, mówiła, że kiedyś na pewno wszyscy będą czytać moje książki, słuchać tego, co mam do powiedzenia, że kiedyś na pewno zmienię świat. Była moją muzą. Całym szczęściem. Potem popełniłem błąd. Wielki błąd, którego wolałbym nie popełnić. Później się rozstaliśmy. A ja przestałem pisać.

Często myślę o tym, co zrobiłbym, gdybym ją spotkał. Jakbym się zachował, co bym powiedział. Zastanawiam się, czy w ogóle miałbym odwagę do niej podejść. Może by mnie wcale nie poznała, mnie, takiego jakim jestem teraz. Pewnie wydałbym się jej zupełnie obcym człowiekiem. Stałem się przecież brzydką karykaturą. Bezkształtnym cieniem dawnego siebie.

Ona na pewno się nie zmieniła. Na pewno jest taka jak kiedyś. Na pewno wciąż jest prawdziwa. I na pewno ja przy niej też byłbym prawdziwy.

– Tato chodźmy już! – Syn pociągnął mnie za rękę, ściągając na ziemię.

– No. Idziemy, idziemy. – To by było na tyle wspominek o historii nieszczęśliwej miłości.

Telefon zawibrował mi w kieszeni. Wyciągnąłem go. Dzwonił on. Znowu on. Kurwa mać! PRZECIEŻ JEST NIEDZIELA!

Długo się wahałem, ale w końcu przesunąłem kciukiem na zieloną słuchawkę. Mogłem tego nie robić. Oszczędziłbym sobie nerwów. Chodziło o robotę, której nienawidziłem. Nigdy nie myślałem, że zostanę majstrem. Miałem marzenia. Chciałem być pisarzem. W młodości tylko dorabiałem na budowach, żeby mieć jakiś pieniądz. I niestety na tych budowach zostałem.

Klient zrugał mnie za to, że źle położyłem płytki. Szkoda gadać. W poniedziałek po prostu będę musiał jechać to wszystko poprawić. Czas i pieniądze psu w dupę.

– Tato no idziemy czy nie? – spytał mnie mój jedynak, kiedy skończyłem rozmawiać. Spojrzałem na niego z uwagą. On popatrzył na mnie.

Nigdy nie chciałem mieć dzieci. Janina też nie. I przez długi czas taki stan się utrzymywał. I kiedy byłem już prawie czterdziestolatkiem, mojej kochanej żonce coś przestawiło się w główce. Postanowiła chyba zdążyć na ostatni dzwonek. Zachciało się jej dziecka. No i mamy dzieciaka, naszego Jasia. Kocham go, ale bez niego wcale nie byłoby mi źle. Jestem strasznym ojcem.

– Idziemy już. Idziemy – odpowiedziałem i ruszyliśmy, prowadzeni przez zielone znaki informacyjne, które wisiały tuż nad naszymi głowami.

I zjeżdżając już długimi, ruchomymi schodami na parking, minąłem faceta bardzo do mnie podobnego, po prawdzie innego, ale jednak takiego samego. Bo też był z synem. Bo też nie wyglądał na takiego, co złapał Pana Boga za nogi. I też sprawiał wrażenie, że jest obcy nawet dla samego siebie.

A po tym wszystkim coś mnie tknęło i kiedy wróciłem do mieszkania, napisałem pierwsze od kilkunastu lat opowiadanie.


  Contents of volume
Comments (4)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Droga kręta i wyboista pisarza jest taka, że albo mnożysz kolejne gnioty, które się sprzedają jak te bułeczki - albo piszesz.

I - Bogu niech będą dzięki! - u nas tych ostatnich (co pięknie piszą), mamy wielki olśniewający wysyp. Bogu niech będą dzięki!
avatar
Pan Bóg podciągnął nogi (patrz tytuł opowiadania) i zakasał rękawy
avatar
Nikt z nas nie wygląda na takiego, co by Pana Boga chwycił za nogi (patrz końcowa fraza).
avatar
Tak. To jest właśnie problem, problem, który chyba istnieje od dawien dawna. Wielcy umierają w zbiorowych mogiłach, a grafomani żyją z pisania dostatnie.
© 2010-2016 by Creative Media