Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2023-05-16 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 461 |

Dla mieszkańców Seattle rozpoczął się kolejny dzień, który dla większości, w praktyce niczym nie różnił się od poprzedniego. Całodobowa gonitwa wypełniona stresem, rutyną, zobowiązaniami i problemami życia codziennego. Wszyscy, choć tak różni – zmagali się z tymi samymi przeciwnościami losu, nie zdając sobie z tego sprawy. Każdy dokądś zmierzał. Jedni spieszyli się do pracy, podczas gdy inni właśnie z niej wracali. Dzieci i młodzież maszerowały do szkoły. Część mieszkańców niestrudzenie pędziła w kierunku dworców autobusowych, kolejowych i stacji metra, by dopiero stamtąd dotrzeć do celu, natomiast druga połowa już od bladego świtu tkwiła w kilometrowych korkach psiocząc i złoszcząc się nawzajem. Nie zabrakło również takich, którzy mimo braku zobowiązań zawodowych mieli inne, równie istotne powinności, jak; wizyta w sklepie, urzędzie, kościele czy u lekarza. Miasto od dawna tętniło pełnią życia, mimo że zegary pokazywały dopiero siódmą trzydzieści cztery.
Młody mężczyzna stał na rogu ulicy 336 w dzielnicy First Hill. Prawą ręką przeczesał gęste pasma włosów w kolorze ciemnego blondu, zastanawiając się, w którym kierunku się udać. Pośród tłumu zabieganych przechodniów wyglądał na kogoś kompletnie zagubionego. Nie inaczej było w rzeczywistości.
Spojrzał na budynek sklepu spożywczego po drugiej stronie ulicy. Do środka weszła właśnie młoda, elegancka kobieta. Miała na sobie popielaty kostium, długi płaszcz w pepitę i wysokie szpilki w kolorze garsonki. Jej szczupłe ramię zdobiła niewielka torebka z czarnej, połyskującej skóry, a całość idealnie dopełniały długie blond włosy, których końcówki delikatnie unosiły się na lekkim, jesiennym wietrze. Patrzył na nią zastanawiając się, co ona właściwie tutaj robi. Uważnie obserwował jej wyważone, nieco zmanierowane ruchy oraz wyniosłą twarz. Widział ją z odległości około dwudziestu metrów, jednak wyglądała mu raczej na ustatkowaną business-woman, a nie na kogoś kto kupowałby w podrzędnym sklepie monopolowym. Po chwili kobieta wyszła i rzuciwszy przelotne spojrzenie na zegarek luźno zwisający z lewego nadgarstka, poszła wzdłuż ulicy. Matthew podążył za nią wzrokiem spodziewając się, że lada chwila wsiądzie do srebrnego mercedesa zaparkowanego kilka metrów dalej i odjedzie ze spektakularnym piskiem opon, lecz stało się coś zupełnie innego. Zdumienie chłopaka stało się bliskie niedowierzaniu, kiedy nieznajoma usiadła na przystanku autobusowym, jak reszta pasażerów, cierpliwie czekając na autobus. Cóż, to chyba najlepszy przykład na to, że pierwsze wrażenie często bywa zgubne.
Pięć minut później Matthew nadal stał tam gdzie wcześniej, jakby zawieszony w miejscu i czasie. Spośród zwartego tłumu ludzi, którzy go mijali nie natrafił na nikogo, kto obdarzyłby go chociaż nikłym spojrzeniem, czy symbolicznym uśmiechem. Wszyscy zawzięcie szli przed siebie uzbrojeni w niedostępny wzrok i kamienny wyraz twarzy. Choć był otoczony ze wszystkich stron przez ludzi, przez chwilę poczuł się jak rozbitek na bezludnej wyspie, który bezskutecznie woła o pomoc.
Z braku lepszego zajęcia sięgnął do kieszeni kurtki, wyjmując papierosa, który znajdował się w niewielkim kartonowym pudełeczku wraz z dziewiętnastoma innymi. Odpalił zawiniątko delektując się aromatycznym smakiem nikotyny.
- Nie karm raka.... – usłyszał za plecami, w wyniku czego obrócił się z takim impetem, że papieros, którego trzymał miedzy palcami upadł na chodnik przesiąknięty deszczem. Zaniemówił, kiedy zupełnie znikąd wyrosła przed nim postać wysokiego bruneta w czarnym płaszczu.
- Cześć Peter...wystraszyłeś mnie.... – wyjąkał czując jak serce boleśnie odbija się od jego wątłej piersi. Mężczyzna uśmiechnął się.
- Cześć. Co tutaj właściwie robisz? – zapytał spoglądając na zegarek. Peter był starszym bratem ojca Matthew, więc tym samym jego wujkiem. Całą trójkę łączyły surowe, męskie rysy twarzy i ciemna oprawa oczu, urokliwie kontrastująca z błękitnymi tęczówkami. Jeśli chodzi o charakter, jego wujek był gruboskórnym i aroganckim perfekcjonistą, co jak sądził Matthew powoli stawało się cechą wrodzoną mężczyzn klanu Pattersonów.
- Przyszedłem odwiedzić kolegę. W zasadzie właśnie się zbieram – wyjaśnił krótko, wskazując na ogromny gmach szpitala za plecami.
- To coś poważnego? – zapytał pan Patterson z wyraźnym przejęciem. Matthew nerwowo westchnął.
- Nie, w sumie dziś go wypisują. Struł się czymś i zamiast od razu pójść do lekarza zdążył się mocno odwodnić... – odrzekł zanadto gestykulując. Peter przytaknął, zastanawiając się jednak skąd w jego bratanku to nagłe poddenerwowanie.
- Rozumiem. Cóż będę się zbierał, pozdrów tatę... – powiedział, lekko kołysząc czarnym neseserem, który trzymał w lewej dłoni. Peter był lekarzem, a uściślając ordynatorem oddziału onkologii w szpitalu Virginia Mason Medical Center. Nikogo nie dziwiło, że w tak krótkim czasie zaszedł tak daleko. Zaczynał od rezydentury na oddziale chirurgicznym. Po kilku latach przyszedł czas na zmianę specjalizacji na onkologię, i tak już zostało. Wysokie stanowiska pracy w tej rodzinie już od dawna były normą. Nie wiadomo czy to zasługa dobrych genów, które odpowiadają za szybkie i sukcesywne przyswajanie wiedzy, czy może odpowiedniego wychowania, gdzie rodzice już od najmłodszych lat kształtują priorytety dziecka. Zapewne jedno i drugie w połączeniu z ogromną siłą samozaparcia, hartem ducha i wiarą we własne możliwości. O braciach Patterson można mówić wiele, jednak na wszystko co osiągnęli w życiu zapracowali własnymi rękoma, bez udziału wpływowych rodziców, którzy mogliby im wiele ułatwić i sprawić by ich droga do sukcesu była zdecydowanie krótsza i mniej stroma. Mimo wszystko zdecydowali się polegać wyłącznie na sobie, nic więc dziwnego, że dokładnie takiej samej postawy wymagali od swoich pociech.
- Pozdrowię...to na razie – odrzekł z uśmiechem. Peter rzucił mu krótkie, badawcze spojrzenie następnie wolnym krokiem ruszył w stronę placówki szpitala. Matthew udał się w przeciwnym kierunku. Po przejściu zaledwie kilku kroków, znów usłyszał za plecami donośny baryton stryja.
- Matthew? Będziesz w sobotę? – zapytał.
- Jasne – odrzekł z entuzjazmem, po czym odwrócił się i z kamiennym wyrazem twarzy poszedł wzdłuż ulicy, kierując się do najbliższego przystanku autobusowego.
***
Otworzyła oczy, nie mogąc oprzeć się natarczywej myśli, że cichy dźwięk, który melodyjnie rozchodził się pośród czterech ścian tego pokoju, dociera do jej uszu tego dnia już po raz trzeci, co z logicznego punktu widzenia było niemożliwe, gdyż dopiero co się obudziła, a zatem dzień rozpoczął się dla niej właśnie w tym momencie. Włożyła dłoń pod poduszkę, po omacku wyszukując na klawiaturze niewielkiego telefonu przycisk, który zwykle wyłącza budzik. Kiedy w pomieszczeniu zapanowała cisza, wzięła aparat do ręki patrząc na godzinę. W momencie, w którym to zrobiła doznała brutalnego zderzenia z rzeczywistością, albowiem jej przekonanie było jak najbardziej słuszne. Była ósma trzynaście. Jęknęła głośno uświadamiając sobie, że znów to zrobiła. Zamiast wstać z łóżka i pójść do pracy, podświadomie wyłączyła poranny budzik i zasnęła. Od dłuższego czasu towarzyszyło jej notoryczne zmęczenie, które nieoczekiwanie pojawiało się w niedzielne wieczory, samoistnie ustępując w piątkowe popołudnia. Z pewnością do takiego stanu rzeczy przyczyniła się nieuchronna zmiana pory roku na jesienną, lecz praca w przydrożnym sklepie spożywczym również nie należała do jej wymarzonych. Bez zastanowienia zerwała się z łóżka, z zawrotną prędkością biegnąc do łazienki.
Po wykonaniu wszystkich niezbędnych czynności, które pozwalały jej na spotkanie ze światem zewnętrznym udała się na parter domu. Mieszkała w nim wraz z matką, zanim przeprowadziły się tutaj z Reno w stanie Nevada osiem miesięcy temu. Samantha, bo tak nazywała się mama Audrey podjęła trudną decyzję o przeprowadzce do Seattle. Wróciła do miejsca, z którego uciekła nieco ponad dwadzieścia lat temu w pogoni za lepszym bytem dla siebie i swojej nienarodzonej córki, tymczasem jak na ironię jej życiowa tułaczka sprowadziła się do punktu wyjścia.
Audrey żwawo zbiegła na dół. Wbiegła do pokoju gościnnego nerwowo rozglądając się wokół.
- Mamo? Nie widziałaś moich kluczy?! – zawołała do czterech, pustych ścian pokoju. Po chwili z kuchni odpowiedział jej zdumiony głos matki.
- Audrey?! Jeszcze jesteś w domu?! – pani Evans siedziała samotnie przy stole, obejmując dłońmi kubek gorącej kawy.
- Widziałaś te klucze czy nie?! – warknęła kompletnie ignorując jej uszczypliwe pytanie. W panice krzątała się z kąta w kąt zaglądając na wszystkie półki, do każdej szafki, a nawet za meble, lecz chyba bardziej liczyła na cud, gdyż salon był chyba ostatnim miejscem, w którym mogła zostawić klucze. Po chwili, zrezygnowana, bezradnie oparła się o niewielką drewnianą komodę, czując w kącikach oczu piekące łzy rozpaczy.
- Weź moje klucze, mam zapasowe.... – z kuchni znów dobiegł znużony głos pani Evans. Na jej słowa Audrey od razu udała się do przedpokoju biorąc do ręki leżący na garderobie pęk srebrnych kluczy z małym, kolorowym breloczkiem w kształcie serca.
- Tym razem na pewno mnie zwolni! – rzuciła cierpko i po chwili w okolicy rozszedł się trzask zamykanych drzwi frontowych.
***
Bez pewności weszła do środka. Niczym nieproszony gość, stanęła przy wyjściu z wahaniem rozglądając się dookoła. Kiedy miała już absolutną pewność, że jej przełożonego nie ma w zasięgu wzroku udała się na tyły sklepu, prosto do drzwi, które prowadziły na zaplecze. Nim położyła dłoń na klamce, drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanął niewysoki mężczyzna o dość krępej budowie ciała i zaawansowanej łysinie. Pośpiesznie odłożył na bok duży kosz pełen świeżego pieczywa. Zmierzył swoją podwładną bezwzględnym spojrzeniem, niecierpliwie opierając spracowane ręce na biodrach.
- Evans! To już trzeci raz w tym miesiącu, nie pozostawiasz mi wyboru! Sterczę tu sam, od siódmej rano! – wykrzyknął, wymachując rękoma zupełnie jakby usiłował karcąco trącić dziewczynę w czubek głowy, lecz uniemożliwiała mu to znaczna różnica wzrostu między obojgiem, co z boku wyglądało dość komicznie.
- Nie, proszę panie Bennet...przepraszam to już naprawdę ostatni raz...bardzo potrzebuje tej pracy.... – dziewczyna przybrała strapiony wyraz twarzy, jednak jej pracodawca pozostał kompletnie niewzruszony i zamiast jej wysłuchać, kontynuował strofujący wywód.
- Czy ty zdajesz sobie sprawę na jakie straty nas narażasz?! Potracę ci te godziny z wynagrodzenia, nie myśl sobie... – krzyczał, charakterystycznie potrząsając palcem wskazującym. Audrey pokornie słuchała jego kazania, do czasu w którym drzwi sklepu przy niewielkiej stacji benzynowej znów się otworzyły, a wokół rozszedł się dźwięk dzwoneczka, oznajmiającego przybycie klienta. Na ten sygnał sfrustrowany mężczyzna od razu zamilkł. Westchnął najciężej jak tylko umiał piorunując kobietę gniewnym wzrokiem.
- Idź do kasy...dokończymy później... – syknął przez zaciśnięte zęby, z powrotem biorąc w dłonie biały kosz pełen chleba i bułek. Audrey niezwłocznie wykonała polecenie szefa, czując że ten dzień również nie będzie należał do specjalnie udanych.