| Author | |
| Genre | romance |
| Form | prose |
| Date added | 2025-11-04 |
| Linguistic correctness | - no ratings - |
| Text quality | - no ratings - |
| Views | 36 |

Niechętnie poruszając się niepokojąco długim, jasnym korytarzem, miał w głowie jedną myśl: przetrwać. Zmobilizował się do uruchomienia trybu zadaniowego, licząc na to, że jeśli potulnie wykona wszystkie polecenia dyrektora, zyska chwilę wytchnienia, której tak bardzo potrzebował odkąd przekroczył próg Centrum Terapii Uzależnień i Współuzależnienia `Odbudowa” w Poznaniu.
Emocjonalna karuzela po ostatnich wydarzeniach nie zdążyła się zatrzymać, a on już był wciągany w tryby nowych jurysdykcji. Czuł się, jakby wypadł z pośpiesznego pociągu prosto w wir biurokracji i białych kitli. Właściwie nie powinien tu trafić — to była gorzka ironia. Klinika miała leczyć jego strapiony umysł, bo stanowił dla siebie zagrożenie, ale w rzeczywistości prawdziwe niebezpieczeństwo czaiło się poza murami tego ośrodka.
To miejsce było jak niechciany prezent. Miał nadzieję, że wizyta w gabinecie lekarskim pójdzie szybko. Jego jedynym pragnieniem na resztę dnia było zaszycie się w pokoju, opadnięcie na łóżko i poczucie, że przez najbliższe godziny nikt nie będzie od niego niczego chciał.
Zapukał, ostrożnie otwierając drzwi. W środku już czekał na niego doktor Sadowski, z łokciami opartymi o blat, siedział za biurkiem. Emanował pozytywną aurą, a jego pasja była niemal namacalna. Kawałek dalej krzątała się młoda pielęgniarka, szykując jakieś medyczne instrumenty. Przywitał się, siadając na krześle wyznaczonym dla pacjenta.
– Cześć. Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko jak będziemy zwracać się do ciebie po imieniu? – lekarz uśmiechnął się pogodnie.
Chłopak nonszalancko wzruszył ramionami, ale uniósł kąciki ust, by nie wyglądać zanadto niefrasobliwie. Mężczyzna przeniósł wzrok na ekran monitora.
– Okej… Jakub – powiedział, otwierając kartotekę pacjenta. – Na początek sprawdzimy sobie podstawowe parametry.
W tym samym czasie podeszła do nich pielęgniarka niosąc ze sobą ciśnieniomierz. Następnie sprawdziła puls, temperaturę i na koniec poprosiła go, by przeszedł na wagę.
Jakub bez słowa sprzeciwu wykonał wszystkie instrukcje. Spodziewał się, że teraz Robert podziękuje mu za współpracę i odeśle do pokoju. Zamiast tego, doktor Sadowski włożył stetoskop i spojrzał na niego pełen powagi.
– Świetnie, podstawowe parametry są znakomite. Teraz, proszę, zdejmij górę i połóż się na kozetce. Obejrzę ranę, a Anna pobierze próbki krwi do badań.
Jakub zamarł. W jego brązowych oczach, dotąd obojętnych i zmęczonych, pojawił się gorączkowy błysk. Czuł, jak oburzenie, niczym podmuch gorącego powietrza, spiętrza się pod żebrami, odbierając mu zdolność do posłuszeństwa. Jego spojrzenie wbiło się w Doktora Sadowskiego, niemal przeszywając go na wylot.
– Przepraszam, ale po co? – fuknął. – Blizna już dobrze się goi. Sam mogę zmieniać opatrunki – oburzył się, mocniej napierając plecami na oparcie krzesła i buntowniczo skrzyżował ręce na piersi.
Robert uśmiechnął się cierpliwie. Był pobłażliwy, ale bezkompromisowy.
– Kuba, przede wszystkim musisz wiedzieć, że wszystko, co tutaj robimy, jest po to, aby wam pomóc. Jesteś teraz pod naszą opieką i musimy zadbać nie tylko o twoje samopoczucie psychiczne, ale również fizyczne. Twoja rana wciąż jest niestabilna – powiedział, spoglądając na Annę, która trzymała przygotowany zestaw do zmiany opatrunku. – Mimo że nacięcie zostało oczyszczone i zszyte, znasz ryzyko. Infekcja, którą złapałeś w rzece, nie zniknie za pomocą pobożnych życzeń.
Doktor pochylił się lekko, wzmacniając siłę swoich słów.
– Możesz się nie zgodzić, ale pamiętaj, że każda forma sprzeciwu będzie odnotowana w protokole i przesłana do twojego kuratora. Wybór należy do ciebie.
W gabinecie zaległa chwila stagnacji. Sadowski okazywał swoją dominację, zmuszając Jakuba do bezwolnej kapitulacji. Po chwili wewnętrznej walki, Jakub gwałtownie zerwał się z miejsca. Bez słowa protestu, z furią rezygnacji, zdarł z siebie luźną bluzę i położył się we wskazanym miejscu.
Rana – długa, szarpana pamiątka pod prawym łukiem żebrowym była makabrycznym dowodem minionych tygodni. Symbolem klęski. Bolesnym przypomnieniem o dniu, w którym stracił miłość życia i wolność. Patrzenie na nią, obnażanie jej przed obcymi, było największą szyderą z całego pobytu w tym miejscu.
Robert delikatnie przyłożył membranę stetoskopu na wysokości jego klatki piersiowej. Potem przesunął urządzenie w okolicę żeber, starając się wyłapać każdy, nawet najmniejszy szmer. Następnie przyszedł czas na oględziny rany.
Poniżej prawego łuku żebrowego, widniała czerwona, nieregularna kreska – pamiątka po głębokim cięciu, które zostało zaatakowane przez rzeczną wodę. Mimo że w większości zeszyte, w dwóch miejscach blizna była wciąż otwarta, pozostawiając małe, sączące się punkty. Teraz tkanka wokół nich była szorstka i błyszcząca w miarę gojenia, ale ciepło bijące od nacięcia wciąż świadczyło o tlącym się pod spodem procesie zapalnym.
Lekarz delikatnie dotknął opuszkiem palca blizny, badając jej teksturę i czułość.
– Boli? – zapytał łagodnie.
– Nie – odrzekł Jakub bez emocji.
W trakcie, gdy lekarz kończył badanie, do gabinetu weszła Liwia. Podeszła do szafki, z werwą zdezynfekowała dłonie preparatem, spostrzegając zestaw do pobierania krwi, przygotowany przez koleżankę.
– Pobierałaś już, Aniu? – spytała, z prężnym entuzjazmem wracając do pracy.
Anna przecząco pokręciła głową.
– Nie. Czekałam, aż doktor skończy badanie.
Liwia błysnęła uśmiechem w stronę młodszej koleżanki.
– Świetnie. Poćwiczysz.
Na dźwięk słowa „poćwiczysz” Jakub, który ledwo zdołał powstrzymać wściekłość przy dotyku blizny, poderwał gwałtownie głowę z kozetki.
– Przepraszam bardzo – warknął, a jego głos był ostry jak brzeszczot. – Nie jestem królikiem doświadczalnym. Proszę, aby zrobił to ktoś, kto nie jest uczniem.
Robert, bezzwłocznie oceniając sytuację, wiedział, że musi ustąpić.
– Kuba ma prawo odmówić, Liwio – powiedział stanowczo, ale bez gniewu. – Proszę, wykonaj to sama. Aniu, obserwuj.
Liwia, trochę zaskoczona i nieco zniesmaczona wybuchem Jakuba, niechętnie skinęła głową. Zabrała z tacki niezbędne akcesoria.
– W porządku – powiedziała z łagodną konsekwencją, zakładając rękawiczki.
Liwia podeszła do kozetki, a atmosfera w gabinecie stała się gęsta i napięta. W jej ruchach nie było ani cienia złości, jedynie chłodny, niemal mechaniczny profesjonalizm. Traktowała go jak przedmiot, jak kolejny konieczny krok w protokole. Jakub poczuł twardy, bezwzględny ucisk jej skóry, który unieruchomił go w pozycji leżącej. To był ich pierwszy kontakt fizyczny, a zarazem moment jej dominacji. Czysty i medyczny, a on, pozbawiony koszuli i z raną na wierzchu, był całkowicie bezbronny.
Liwia, ignorując gniewne spojrzenie, nałożyła mu opaskę uciskową i szybkim ruchem przetarła wacikiem zgięcie łokcia. Wbiła igłę z taką precyzją, że procedura była praktycznie niewyczuwalna. Krew strumieniem popłynęła do probówki. Liwia spojrzała tylko na fiolkę, a kiedy osiągnęła wymaganą ilość, wyjęła igłę. Jej palec, przez ułamek sekundy, przycisnął gazik do jego przedramienia, po czym cofnęła się, przywracając dystans.
– Dzięki, Kuba, to wszystko – powiedziała, nawet na niego nie patrząc. – Możesz się ubrać.
Jakub, czując jeszcze chłód metalu w miejscu wkłucia, w pośpiechu narzucił bluzę, jakby chciał w ten sposób szybko ukryć i zamknąć za sobą ten epizod przymusowego upokorzenia. W mgnieniu oka wrócił na krzesło. Siedział skulony, wbijając zażenowany wzrok w podłogę.
– W wolnej chwili, proszę podrzuć próbkę – powiedział lekarz, stawiając przed nim pojemnik do badania moczu. Od razu dostrzegł stłumione parsknięcie i ironiczny ruch gałek ocznych Jakuba.
– To wszystko? – zapytał niecierpliwie, wciąż nie podnosząc głowy.
– Tak, dziękuję, możesz odejść.
Chłopak złapał plastikowe naczynie i niemal wybiegł na korytarz. Doktor Sadowski spojrzał porozumiewawczo najpierw na Liwię, a potem Annę.
–Tak myślałem, że będą z nim kłopoty.
Liwia przybliżyła ociężałą głowę do monitora w gabinecie, którego drzwi były otwarte na oścież, aby zrobić przeciąg w to gorące, czerwcowe popołudnie. Pracowała nad aktami doktora Sadowskiego – kolejnymi protokołami pacjentów, których życie sprowadzało się do cyfr i skrótów medycznych. Właśnie skończyła uzupełniać kartę Jakuba Zborowskiego. Tydzień. Tydzień w klinice, a ona miała już zapisanych dwadzieścia stron jego autodestrukcyjnych, choć cicho maskowanych, zachowań. Jego aroganckie „chcę tylko w spokoju to odbębnić” było dla niej tylko kolejnym, pustym workiem, w którym chował paniczny strach.
Z tego miejsca doskonale słyszała rozmowę przy okienku wydawania leków, prowadzoną przez Matyldę. Matylda – wścibska, wulgarna i absolutnie nieprofesjonalna pani w kryzysie wieku średniego.
Usłyszała, jak zwracając się do Jakuba nazywa go „przystojniaczkiem” Oczami wyobraźni widziała jej sztuczne, posklejane maskarą rzęsy i wydęte usta o kształcie dalekim od naturalnego. Liwia zacisnęła szczękę, powstrzymując się, by tam nie podejść. Takie zachowanie pielęgniarki było naruszeniem podstawowych zasad protokołu, który obowiązywał tutaj również personel. Czarę goryczy przelały słowa które brzmiały jak erotyczna sugestia i upokorzenie w jednym: „Łykasz przy mnie, cukiereczku”, a zaraz potem: „języczek w górę, o tak… wzorowo” .
Liwia odczekała dziesięć sekund. Zerwała się i ruszyła korytarzem w kierunku dyżurki. Spiorunowała Matyldę wzrokiem i zaraz potem zobaczyła go kawałek dalej – bladego, roztrzęsionego. Wbiegł do publicznej toalety i wyszedł równie żwawym krokiem kilka minut później.
Nauczona doświadczeniem, kobieta ruszyła za nim. „Skurwysyn” – pomyślała bez cienia osądu, czysto analitycznie. Jakub prawdopodobnie kolejny raz wymusił wymioty. Ponownie złamał warunki i udowodnił, że jego autodestrukcja stanowi poważny problem. Tym razem poniesie konsekwencje swoich działań.
Wróciła do dyżurki.
– Rob, dobrze, że cię widzę – rzuciła, łapiąc Sadowskiego przy biurku. – Kuba Zborowski. Zażył leki, a potem znowu poszedł je wyrzygać. Na sto procent.
Sadowski, przyzwyczajony do jej tonu, natychmiast odłożył dokumenty.
– Cholera. Dobrze, zaraz do ciebie dołączę. Tylko wezmę teczkę i upewnię się, co mu podaliśmy. Daj mi pięć sekund.
Liwia wróciła na korytarz, po chwili dołączył do niej lekarz z teczką w dłoni i lodowatą, ale opanowaną miną.
Weszli do jego pokoju. Jakub udawał stoicyzm, ale jego żyły na szyi pulsowały.
– Co, przyszliście we dwoje, bo jeden z was boi się psychicznie chorego chłystka? – rzucił ostro, jakby spodziewał się tej wizytacji.
Sadowski przeszedł od razu do sedna.
– Kuba, znowu złamałeś zasady. Przykro mi, ale tym razem nie możemy udawać, że to się nie wydarzyło.
– Nie będę faszerował się waszymi psychotropami, już o tym rozmawialiśmy! – Jakub zerwał się na równe nogi. – Prędzej zdechnę niż na to pozwolę, rozumiecie?! A ta stara, różowa pizda mnie obmacuje!
– Kontroluj się, Jakub! – wtrąciła Liwia, czując, jak jej profesjonalizm pęka pod naporem wulgarności.
W tym momencie Jakubowi puściły wszystkie hamulce. Wściekłość i upokorzenie skumulowały się, kierując się wprost na symbol autorytetu. Ruszył w kierunku Sadowskiego zaciskając pięści.
– Nie tkniesz mnie więcej! Wypierdalaj stąd! – Jakub krzyknął, popychając Roberta tak, że lekarz musiał zrobić krok w tył, by uniknąć przewrócenia.
– Mamy agresję werbalną i fizyczną. Liwia, wezwij ochronę. – usłyszała spokojny głos Sadowskiego.
Obserwowała, jak ochroniarz przyciska Jakuba do ściany. Chłopak rzucał klątwy i krzyczał coś o kontroli. W jego oczach nie było obłędu, lecz czysta, paniczna wola przetrwania. Patrzyła, jak Robert sprawnym, klinicznym ruchem wstrzykuje lek w jego ramię. Zastrzyk wymuszonego spokoju. W tej chwili dotarło do niej, że całe ich leczenie – rygor, procedury – potwierdziło jego największy lęk: że nie ma tu nic do gadania, że jego ciało i umysł należą teraz do nich.
Gdy Jakub zaczął się osuwać, pokonany przez farmaceutyki, jej maska opadła. Zrobiła krok w jego stronę. Widziała w nim tylko cierpienie i samotność. Nie wiedziała już, czy jej praca polega na egzekwowaniu zasad, czy na torturowaniu kogoś, kto już i tak jest na skraju wytrzymałości.
W jej oczach pojawiła się przeszywająca, gorzka litość. To nie był pacjent. To był zagubiony chłopak, który musiał najpierw zostać zniszczony, aby mogli mu pomóc. I to było potworne.
Mrok był gęsty i lepki, sklejony z deszczem i prędkością. Słyszał tylko szum opon na mokrym asfalcie i dudnienie własnego serca. Maja prowadziła. Jej dłonie, mocno zaciśnięte na kierownicy, były białe jak kreda. W jej oczach, odbijających światła ulicznych latarni, tańczył paniczny strach.
— Maja, zwolnij! — warknął Jakub, ale jego głos utonął w ryku silnika. Nie musiał patrzeć w lusterko, by wiedzieć, że są za nimi. Widział to w jej napiętym karku i tym, jak mocno wcisnęła gaz, przechodząc z jednego pasa w drugi. Ucieczka była chaosem.
Nagle wjechali na stary, betonowy most. Blask lamp zaczął odbijać się od ciemnej, spienionej powierzchni wody. Jakub, w panice, sięgnął do radia, próbując je wyłączyć. W tym samym momencie Maja szarpnęła kierownicą w lewo, by uniknąć zderzenia.
Rozległ się głuchy, miażdżący zgrzyt metalu. Czas stanął. Jakub poczuł, jak pasy bezpieczeństwa wbijają mu się w mostek, odbierając oddech.
Huk uderzenia o betonowe barierki był niemożliwy do opisania. W tym ułamku sekundy, gdy samochód zaczął się obracać, a karoseria odkształcać, ostra krawędź – może połamany panel deski rozdzielczej, może jakiś metalowy element fotela – uderzył go rykoszetem. Poczuł tylko piekący, rozdzierający ból przeszywający jego prawy bok. W ustach pojawił się metaliczny smak krwi.
Samochód, niczym odrzucony kamień, przeleciał przez wyrwę w barierkach.
Uderzenie o wodę było równie gwałtowne co uderzenie o beton, ale głuchsze, bardziej stłumione. Woda wdarła się do kabiny z furią spienionego, mrocznego potwora, wypełniając powietrze lodowatą, czarną masą.
Zapadł mrok. Jakub, oszołomiony bólem i szumem w uszach, przez chwilę nie wiedział, gdzie jest góra, a gdzie dół. Jego umysł, wciąż jeszcze nie gotowy na panikę, odliczał sekundy. Czuł, jak woda wypełnia jego płuca, jak ciągnie go w dół, na samo dno rzeki. Udało mu się wypchnąć drzwi, a prąd wody wciągnął go na zewnątrz. W ostatnim błysku świadomości, gdy wypływał na powierzchnię, zobaczył JĄ.
Maja. Jej włosy pływały wokół twarzy niczym czarna aureola w wodzie zmąconej mułem i krwią. Jej oczy były otwarte, wpatrzone w niego z pustym, nieobecnym spokojem. Jej twarz była sina. Nie poruszyła się. Nie walczyła.
Jakub krzyknął, ale krzyk utknął mu w gardle, zamieniając się w bulgot. Woda była chłodna jak nagrobek.
To była ostatnia sekunda, którą pamiętał, zanim mroczne ramiona rzeki pochłonęły go całkowicie. Został sam, z przeszywającym bólem rany jako jedynym dowodem, że przeżył. Świadomość, że żyje, a ona nie, była w tym mroku straszniejsza niż utonięcie.
Otworzył oczy.
Pierwszą rzeczą, jaką poczuł był ciężar – na powiekach, na języku, w każdej kończynie. Dźwięki były stłumione, myśli niewyraźne. Czuł się pusty, bez tej wściekłej energii, która dotąd była jego motorem napędowym. Przestał odliczać. Mrugnął kilka razy, by zaostrzyć obraz. Obok łóżka, na krześle, siedział Aleksander Kamiński. Był nieruchomy, jego postawa przypominała rzeźbę w drogim garniturze. Kamiński, uosobienie władzy, wpatrywał się w niego z kliniczną precyzją, jakby analizował ciekawe zjawisko w probówce. To uderzyło Jakuba silniej niż pięść ochroniarza. Kamiński tu siedział - to oznaczało, że sprawa jest poważna.
Mężczyzna się nie uśmiechał. Nie był zły, ani zadowolony. Był po prostu... obecny.
– Witaj z powrotem, Kuba.
Chłopak próbował się podnieść, ale ciało skapitulowało. Wydał z siebie tylko chrypliwy szept.
– Czego… pan chce?
Dyrektor pochylił się w jego stronę.
– Chcę, żebyś zrozumiał. To, co wydarzyło się dzisiaj, jest sklasyfikowane jako poważne działanie autodestrukcyjne i celowe unikanie leczenia. Wiesz, co to oznacza.
Jakub czuł, że panika powraca, ale jest stłumiona przez psychotrop.
– Pani... Matylda. Ta pielęgniarka...
– Pielęgniarka Matylda została pouczona dyscyplinarnie i przeniesiona do innej sekcji – przerwał Kamiński, a jego głos był chłodny i ostateczny. – Nasz błąd został naprawiony. Teraz naprawiamy twój. Jakubie, od dziś jesteś pod ścisłą, dwudziesto cztero godzinną obserwacją. Leki będą podawane wyłącznie w formie iniekcji. Twój psychotrop będzie teraz długodziałający, podawany co dwa tygodnie. Straciłeś możliwość decydowania o czymkolwiek w swoim leczeniu.
Kamiński spojrzał na Jakuba, a w jego oczach nie było cienia litości, tylko bezwzględna determinacja w egzekwowaniu zasad.
– Ten ośrodek, Jakubie, to jedyna rzecz, która stoi pomiędzy tobą, a zupełnym zatraceniem. Dopóki tu jesteś, ja jestem twoją jedyną władzą. I nie pozwolę, byś zniszczył swoją szansę na wolność. Rozumiesz?
Kuba patrzał w sufit. W jednej chwili walczył o swoją wolność i jasność umysłu. W następnej Kamiński, ucieleśnienie systemu, odebrał mu nawet iluzję wyboru.





