Go to commentsLiwia - Rozdział szesnasty
Text 16 of 16 from volume: Liwia
Author
Genreromance
Formprose
Date added2025-11-11
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views36

Życie Liwii, pozbawione środka ciężkości, zapadło się w pustkę od momentu, gdy Grzegorz zniknął. Wróciło nienasycone, palące uczucie, które zaczęło ją trawić od środka. Kochała męża nad życie, pragnęła spokoju i stabilności, u boku Sebastiana, lecz ta miłość była niewystarczająca dla jej chorego umysłu. Czuła przymus nieustannej stymulacji, by zagłuszać wewnętrzny chaos  – dla niej było to równie naturalne jak oddychanie. Terapia u Kamińskiego była żartem, ponieważ Liwia nie szukała leczenia; jej celem było opanowanie sztuki kamuflażu, aby skutecznie maskować nienasycony głód, który nią zawładnął. Potrzebowała narzędzi, które pozwoliłyby jej oszukać męża i resztę świata, aby wpasować się w otoczenie. 

Grzegorz był huraganem, który zawładnął każdą jej cząstką, dając jej jednocześnie dziwne poczucie bezpieczeństwa w absolutnym podporządkowaniu. A teraz? Był Jakub. Młody, posłuszny, kruchy i, co najważniejsze, kontrolowany. Jakub nie dominował; pozwalał się prowadzić. A Liwia prowadziła go celowo, metodycznie. Potrzebowała go, by odegrać się na przeszłości, by odzyskać władzę, którą oddała Grzegorzowi. Czerpała perwersyjną satysfakcję z jego naiwnego oddania i uległości. Jakub był jej remedium i jednocześnie dowodem na to, że wciąż potrafi rządzić własnym życiem. 

Zniknięcie Jakuba z jej życia również było kwestią czasu. Wiedziała jednak, że Kuba nie podąży śladem Grzegorza – on zostanie jej zabrany siłą. Tuż za nim nastąpi ostateczny rozpad jej małżeństwa – i wtedy jej misternie budowany świat pogrąży się w absolutnej ciszy. 



Liwia otworzyła oczy i przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Powietrze w małej kawalerce było ciężkie, przesycone zapachem taniego wina, perfum i potu. Biała, podniszczona kołdra leżała zgnieciona u stóp łóżka, a słońce wdzierało się ostrym, nieproszonym promieniem przez żaluzje, malując na ścianie geometryczne pasy. 

Obok niej leżał Grzegorz. Spał głęboko, jego silne ramię oplatało jej talię z naturalną, zaborczą pewnością. Kiedy budziła się w ramionach innych, przypadkowych mężczyzn – tych wszystkich obcych ze stęchłych barów, kawiarni czy parkingów – czuła się pusta i brudna. Lecz Grzegorz był inny. Był jej ostoją. 

Liwia przesunęła dłonią po jego nagim torsie, czując pod skórą ukłucie winy i ulgi. W jej głowie, w tych ciemnych, złowieszczych zakamarkach umysłu, znajdował się cmentarz złożony z porzuconych, zapomnianych twarzy. Twarze te były efektem narastającego, palącego głodu, który po raz pierwszy poczuła w liceum, a który rozwinął się w nimfomanię – ciągłe, kompulsywne poszukiwanie intensywnych, często przypadkowych kontaktów seksualnych. 

Geneza jej zaburzenia była prosta, a jednocześnie druzgocąca: trauma i mechanizm obronny. Był to akt rekompensaty za poczucie absolutnej utraty kontroli i emocjonalnego upokorzenia, którego doświadczyła w domu. Każdy nowy, uwieczniony mężczyzna stawał się dla niej krótkotrwałym dowodem na to, że wciąż jest pożądana, potężna i, co najważniejsze, że to ona dyktuje zasady.  

Grzegorz jednak nie pasował do tego schematu. Grzegorz był wyjątkiem. Był dominujący i pełen żaru, a ona kochała ten jego zaborczy, pewny siebie ton. W jego obecności akceptowała uległość – jedyny raz, gdy nie musiała udawać, że rządzi. 

Grzegorz nie wiedział wiele o jej życiu. Nie pytał o jej przeszłość ani rodzinę. Zaspokajał go ten stan posiadania. Był młodym, obiecującym przyszłym lekarzem, zaślepionym naiwnością i wzniosłymi ideałami o ratowaniu świata. A ona była jego wyjątkową, skomplikowaną muzą. 

Zadzwonił budzik. Chłopak poruszył się i otworzył oczy. Spojrzał na nią tym ognistym, pożądliwym wzrokiem, który zawsze sprawiał, że Liwia zapominała o całym świecie.  

– Wyspana? – mruknął ochrypłym głosem, wyciszając telefon.  

– Nie. Przy tobie, nigdy – uśmiechnęła się zalotnie i usiadła do niego tyłem, eksponując nagie i smukłe  plecy.  

Grzegorz oblizał usta. 

– Widzimy się w pracy? 

Kilka minut później, Liwia stała przed nim w pełni ubrana i gotowa na rozpoczęcie nowego dnia. Brakowało jej tylko torebki i butów, które czekały w przedpokoju.  

– Kup po drodze, naszą ulubioną kawę, pa – złożyła na jego czole delikatny pocałunek i wyszła zostawiając za sobą słodki, choć nieuchwytny zapach obietnicy i kłamstwa. Grzegorz wpatrywał się w zamknięte drzwi z zaborczym uśmiechem. W jego głowie nie było miejsca na wątpliwości czy troskę – był zaślepiony swoją zdobyczą. Jego świat kręcił się wokół Liwii.   



Poznański Szpitalny Oddział Ratunkowy, jak co dzień tętnił życiem. Pulsował szaleńczym rytmem, stanowiąc epicentrum medycznego chaosu. Każda sekunda decydowała tutaj o ludzkim losie. Dźwięki przeplatały się ze sobą, tworząc nieustający zgiełk: szum rozmów, ciężkie i pośpieszne kroki  personelu i pacjentów, a w tle elektryczny chór aparatury medycznej. Drzwi co chwilę się przesuwały, wpuszczając i wypuszczając lekarzy, pacjentów i ratowników medycznych, wiozących kolejną, wywołującą popłoch ofiarę wypadku. Woń środków dezynfekujących, krwi i potu mieszała się z aromatem kawy i ostrym zapachem adrenaliny. Lekarze i pielęgniarki uwijali się niczym w transie. Poruszali się z błyskawiczną precyzją, ale ich zaciśnięte, zmęczone usta i nerwowe gesty zdradzały wielogodzinny stres. Pośrodku tego ekstremalnego wiru stał Grzegorz. Młody, obiecujący, przyszły lekarz, który dopiero uczył się surowego fachu medycyny ratunkowej. Starał się być obecny wszędzie, gdzie tylko mógł. Jego wzrok był rozbiegany, chłonął każdą informację i każdy ruch. Podążał za starszymi rezydentami niczym cień, starając się wbić w pamięć algorytmy postępowania w krytycznych sytuacjach. 

Drzwi znowu rozwarły się z gwałtownym sykiem pneumatyki. Na wąskich noszach w asyście sanitariusza pojawił się mężczyzna w średnim wieku. Był przytomny, mocno poobijany, a na szyi miał kołnierz ortopedyczny.  Na jego czole widniało głębokie, szarpane rozcięcie, z którego wciąż sączyła się krew, plamiąc niegdyś śnieżnobiałą koszulę.  

Grzegorz, który akurat kończył zabezpieczać wenflon przy sąsiednim łóżku, zareagował instynktownie. Był pierwszy. Skoczył do noszy, a jego energiczna, zdeterminowana twarz natychmiast pochyliła się nad rannym. 

– Kolejny z karambolu na A dwójce? – rzucił w przelocie sprawdzając źrenice pacjenta. – Ilu jeszcze wiozą? – Dodał w stronę rosłego ratownika medycznego.  

– Dwie osoby. Najgorsze za nami. 

– Jak się pan nazywa? – Grzegorz przeszedł do protokołu, przygotowując się do przetransportowania mężczyzny na szpitalne łóżko.  

– Moja żona tutaj pracuje – wymamrotał poszkodowany. – Możecie ją powiadomić? 

– Jasne, jak się nazywa? – ponaglił Grzegorz. 

– Liwia. Liwia Wolska.  




Grzegorz z impetem wpadł do sali, w której Liwia robiła porządek po wizycie ostatniego pacjenta. Nie był to już ten sam, beztroski chłopak z poranka, lecz człowiek bliski eksplozji. Jego twarz była wykrzywiona wściekłością i absolutnym upokorzeniem. 

– Twój mąż miał wypadek, jest na izbie przyjęć! – warknął, czekając na jej reakcję.  

Liwia zamarła, a plik dokumentów, który trzymała wypadł jej z dłoni. Fakt, że Grzegorz właśnie w taki sposób poznał ten kluczowy szczegół z jej życia, stracił w tej chwili na znaczeniu. Liczył się tylko Sebastian i to w jakim jest stanie. Kobieta bez słowa komentarza rzuciła się w stronę drzwi wyjściowych. Żelazny chwyt Grzegorza zacisnął się na jej przedramieniu, boleśnie zatrzymując ją w miejscu. Czuła, jak jej delikatna skóra protestuje pod wpływem jego wściekłości. 

– Serio?! – syknął, z niedowierzaniem wpatrując się w jej beznamiętną twarz. – Masz męża?! Miałaś zamiar kiedykolwiek o nim wspomnieć?! 

Liwia prychnęła, bagatelizując jego oburzenie. 

– Daj spokój! Nie mam teraz na to czasu! – próbowała oswobodzić się z jego uścisku, ale Grzegorz nie zamierzał odpuścić. Przycisnął ją zamkniętych drzwi gabinetu, blokując wszelkie ruchy.  

– Myślałem, że ukrywamy się, bo przeszkadza ci różnica wieku i to, że razem pracujemy! Jak mogłaś?! 

Prawda spadła na niego z siłą lawiny. Czuł się do głębi upokorzony odkryciem, że był zaledwie podręczną zabawką, miłym interwałem w jej uporządkowanym życiu. W jego młodym, niewinnym umyśle nie mieściło się, że można z taką bezwzględnością zwodzić dwóch mężczyzn jednocześnie. W jednej chwili cały ich romans rozsypał się w proch, stając się wytartym, obrzydliwym kłamstwem. 

– Zejdź na ziemię, Grzesiek! Mam trzydzieści osiem lat! Co ty sobie, do cholery, wyobrażałeś?! – krzyknęła, szamocząc się pod naporem jego uścisku. – Że będziemy chodzić za rączkę w romantycznym świetle księżyca, weźmiemy ślub i urodzę ci gromadkę dzieci?! 

Grzegorz spojrzał w jej zimne, puste oczy i poczuł gorzki zawód. Cała jego wściekłość i młodzieńczy żar nagle wyparowały, zastąpione obezwładniającym poczuciem straty. Zobaczył, że za tą płomienną namiętnością, cały czas kryła się chora obojętność. Ona go nie kochała; ona go używała. 

Jego żelazny chwyt osłabł. W końcu, z cichym westchnieniem kapitulacji, puścił jej przedramię. 

Liwia nawet  na niego nie spojrzała. Nie traciła czasu. Poprawiła włosy i wybiegła z gabinetu, zostawiając Grzegorza samego. Drzwi domknęły się cicho, zamykając za nią nie tylko pokój, ale i ostatni rozdział ich skazanego na porażkę romansu.

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media