Przejdź do komentarzyCzarna Dziura
Tekst 1 z 4 ze zbioru: Nowy Świat
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2017-12-17
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1521

1. W środku


Zapach zgnilizny. To jedno dochodzi do jej powonienia i każdego pora na gołej skórze. Oblepiająca, wciskająca się wszędzie maź. Krępuje ruchy, obciąża kończyny, paraliżuje.

Czołgająca się postać, próbuje unosić się na łokciach, jękliwym głosem zadając sobie pytanie.

Nie pojmując znaczenia słowa, nawet ona sama nie jest w stanie zrozumieć jego treści.

— „Drrggchch...?!`— w żadnym z języków, w żadnym porozumiewawczym dźwięku, nie zostałoby to odebrane jako informacja i jedynie ton, pozwalałby na orzeczenie bezgranicznej rozpaczy.

Po dotarciu do brzegu i wgramoleniu się nań, złapała rozpaczliwie pień pierwszego drzewa.

Grunt tutaj jest twardszy, uderzenia przypominające towarzyskie klepnięcia, utwierdzają postać w przekonaniu, że trzeba było to sprawdzić. Że dzięki temu wie, że przestała już się zapadać i tutaj jest bezpieczniejsza.

Do końca i tego nie rozumie. Drżąc z zimna i strachu, ledwie pojmuje potrzebę brnięcia przed siebie. Jak najdalej od miejsca... Od źródła lęków i rozpaczy.

Już i to zaczyna się zacierać... Wyrzuciła z pamięci i tamto, i za jednym zamachem wszystko inne, co w jakikolwiek sposób ją określało. Byle do przodu, tyle w okruchach świadomości zostało. Nie tkwić w jednym miejscu i coś mieć w ręku.

Patrzy właśnie na swoje dłonie, dziwiąc się ich ubóstwu. To kolejna zagadka, którą postać przerasta i zaczyna natychmiast miotać się i wyć żałośnie, w ostatnim stadium przedstawienia, unosząc do góry głowę, z kolejnym: „YYYggrrchtt!!!` — w którym pojawia się złość.

Rozgląda się niepewnie w poszukiwaniach. Czegoś...

Nie ma pojęcia czego, lecz wie, że tego potrzebuje. Trzęsącymi się dłońmi rozoruje leśne poszycie, raz po raz, zaciskając je w pięści i waląc nimi w ziemię. Targa nią gniew, a zaraz pokaże się i frustracja. Jako pierwsza oznaka, budzących się na nowo okruchów świadomości.

— O, żeż, kurwa!

Postać już wie, że jest, że mówi. Nie rozumie jednak tych słów. Nie wie, co oznaczają. Pojmuje jedynie, że są to słowa.

Czy to jakaś przynależność, czy podmiotowość? Czy taka informacja, jest dla niej istotna? Czy też była kiedyś? A może nie była wcale...? Nigdy...?

Nieważne, ważne jest tylko, że mówi. Że ma język. Że może krzyczeć dźwiękiem, być może dla innych zrozumiałym. Że może jest ktoś, do kogo zdoła przemówić i ten ktoś, ją z tego miejsca wyciągnie. Ale skąd? I dokąd...? I skąd wie, że są jacyś inni, skoro zamknęła się na wszystko, co ją otacza? Chyba jednak nie do końca to jej się udało.

Mija tak jakiś czas. Nad próbą ogarnięcia sytuacji i żałosnym, samodzielnym poszukiwaniu rozwiązania. Siadła właśnie, obejmując się ramionami, w sobie samej usiłując znaleźć pociechę.

— Co to jest...?! — pyta, po bardzo głębokim (nie) zastanowieniu.

W pustce, jaka ją otacza, w jej własnej, samotnej, zimnej próżni, nie ma słów, które mogłyby oddać jej stan i nakreślić jakieś wyjście. Kompletny nul. Nawet chaosem tego nazwać nie można, gdyż brak w niej jakichkolwiek projekcji.

— No, ja pierdolę! — przychodzi kolejna (nie) refleksja.

Znajome słowa, nic nie znaczące, niczego nieoznaczające. Z intonacji, w jakimś rozpaczliwym wysiłku dowiaduje się, że coś przegrała.

— Jestem w dupie!!! — wrzeszczy. Ale tego też nie rozumie.

Noc rozpanoszyła się na dobre. Nawet już własnych, uwalanych bagnem dłoni nie widzi. Jedynie je czuje. Ich odrętwienie, spracowanie i bezwład... Biedne, zmarznięte i puste... A przecież było inaczej... Kiedyś...

Nie może być tego pewna, to tylko odczucie. Tak, jak dla otaczającego ją mroku wyobraża sobie jakąś przeciwwagę. Jak dla wszechogarniającego zimna, coś przytulnego i miękkiego. Na kolanach raczkuje do drzewa, obejmuje je...

To nie to. Nie tego się spodziewała. Kolejna szorstkość i wilgoć, która jej stanu nie polepsza. A ona tak pragnie zmiany...

— Co to, kurwa, ma być...?! — wrzeszczy jeszcze głośniej. Sama, na skraju bagna w Niewiadomogdzie...

----------

Mijają kolejne, niezmienne chwile. Mrok ani nie gęstnieje, ani nie rozwiewa się. Przypomina nicość, chociaż nie dla niej. Marazm i ciągłość tworu nocy wpędza ją w otępienie. Nie zastanawia się już, nie drąży swojej umęczonej głowy. Zrezygnowana, kiwa się w przód i w tył, czasami nieruchomiejąc, z opartym o korę drzewa czołem. Wzdycha...

Nagle, na odgłosy w pobliżu, utwierdza w sobie, że to nie ona zawiniła. Że to inni są winni wszystkiemu, co ją spotkało. Co znamienne, staje się czujna, lecz nie przerażona dźwiękami. Jest w tym coś ze zdeterminowanej rezygnacji. Fatalizm w najczystszej postaci.

— A pieprzyć to...! — dorzuca do określenia swojego nastroju półgłosem, zaraz potem wybuchając szaleńczym śmiechem. Uznaje, że kiedyś, gdzieś, słowa te musiały stanowić do niego przyczynek. A że i tego nie potrafi zaklasyfikować, tak wesołość narasta, narasta i... narasta. Trwa...

----------

Rozbłyska jasność. Migotliwie oświetla drzewa w zasięgu wzroku, wesołym, budzącym nadzieję tańcem. Ogień. Postać wie, że to jakaś inność, jakaś zmiana i nawet w myślach potrafi widowisko nazwać prawidłowo. A dodatkowo, znajduje się niemal na wyciągnięcie ręki.

Resztkami sił, pełznąc bądź sunąc na kolanach, dociera w jego pobliże. Siedzące przy nim trzy inne postacie, na przybyłą nie zwracają uwagi.

O czymś do siebie szepczą. Słowa są swojskie, ale ich nie rozumie. Bełkot, powtarzających się zgłosek, niezawierających niczego, z czym mogłaby się utożsamić.

Odczuwając jeszcze większą samotność, podsuwa się bliżej.

Czuje pierwsze oznakę ciepła na twarzy. Cała reszta nadal marznie, lecz postać nie śmie narzekać, dobre i to. Przysłuchuje się bez celu, czekając cierpliwie na jakieś wydarzenie. Tamte mówią:

— Nie odpuszczamy!

— A jak się zorientują?!

— Mogą nam, kurwa, naskoczyć!

Trzy różne głosy, z których zapewne wiele wynika, lecz postać potrzebuje czasu na zastanowienie. A że nie podoba się jej, okazywana przez tamtych pogarda w tonie, przychodzi jej do głowy tylko jedna riposta.

— Posrane chuje... — mówi cicho. Z obawy, że może zostać usłyszana.

Obawy płonne. Nie zwrócili na nią uwagi. Na ich skupionych, zajadłych twarzach, wytwarzane są ilustracje dla kolejnych zdań.

— Pierdolony plebs!

— Może i pachołki, ale...

— Robisz się nieudolną gnidą!

Dialog trwa w najlepsze.

Postać zaczyna odczuwać głód i pragnienie.

Spowodowane zostało to faktem obfitości w dłoniach tamtych. Wszystkie sześć jest pełne, a wręcz przepełnione. A ponadto i pod nogami, siedzących okrakiem na pieńkach, wala się moc wszelakiego dobra. Postać chce podejść i sięgnąć, lecz nie śmie. Jakby ktoś lub coś uwarunkowało ją, do biernego oczekiwania. Na gest ze strony innych. Więc czeka...

Zaczyna świtać.

Siedzące postaci, okazują się odziane. Nie marzną jak ona. W tej chwili są już znudzone biesiadą i ziewając przeciągle, rozglądają się w poszukiwaniu czegoś, co znajduje się poza jej pojęciem. Jakiegoś miejsca, tak spokojnego, że nie ma w nim choć przez moment żadnych trosk. Ona, o takich stanach nic nie wie albo ich nie pamięta. Nie zna sensu odpoczynku, nawet kiedy, jak teraz, siedzi w jednym miejscu. Jest napięta, lecz tylko zaciska szczęki.

Bo przecież czegoś chce, wie to. Nie potrafi jednak tego wypowiedzieć. Nawet przy rozbudzaniu kolejnych części świadomości, nie tego się o sobie dowiaduje.

Tamte wstają, odchodzą. Na ich niedawnym miejscu pobytu, walają się pozostawione, niechciane już resztki.

Postać się uśmiecha. Nie nadaremno, wbijano jej to do głowy. Najbardziej znienawidzone przez nią słowa, czego jest pewna, tutaj okazały się drogą do osiągnięcia celu.

„Pokorne ciele, dwie matki ssie...` — myśli zeźlona z przeciwstawnym wyrazem twarzy, sięgając po pierwszy z brzegu ochłap.

— Tfu, kurwa, niedosolone...!

----------

Las i jego mieszkańcy budzą się do powitania dnia. Ale głównym odgłosem świtu jest mlaskanie, do standardowych jego dźwięków nienależące. Przeradzające się w chrumkanie, posiorbywanie i wreszcie pomruk zadowolenia.

Postać już nie narzeka na brak soli. Szybko zapominając nawet o tym, że coś takiego istnieje. Jedynym, o co dba, jest podtrzymywanie żaru w ognisku. Przysunięta najbliżej jak można, co jakiś czas zmienia część ciała, którą chce ogrzać.

Postępuje tak aż do wyczerpania zapasu pozostawionych resztek, wraz z odczuciem nasycenia i palącym jednocześnie pragnieniem.

Rozgląda się, lecz na to recepty nie znajduje.

Las jest wiekowy i rzadki. Dopiero kilkadziesiąt metrów dalej gęstnieje w ścianę zieleni, odgradzającą postać od reszty czegoś, czego ani nazwać, ani wyobrazić sobie nie potrafi. Wzbudza za to lęk. Jakby ten żywy twór był barykadą, za którą i w niej czekało groźne coś.

Postać długo się waha. Zerka w przestrachu na ścianę lub z żalem na ognisko, nie potrafiąc podjąć decyzji. Podtrzymuje ogień, przeczuwając, że jeśli go pozostawi, może nie zaznać długo ciepła i czeka ją wieczny chłód.

Zanim strach przegra, minie kolejnych kilka godzin. Słońce przebija się z wysokości, sugerującej przedpołudnie.

Dla postaci nie to stanowi wyznacznik. Promienie, które ją muskają, są wystarczająco ciepłe, by zrozumiała, że i w nich się ogrzeje. Bez ognia. Pragnienie staje się dokuczliwe.

W końcu podnosi się z klęczek, instynktownie rozmasowując i rozprostowując członki. Robi jakieś przysiady, skłony i wygibasy. Gdzieś, coś, z kiedyś zapamiętane. Niby odruchy warunkowe, jak i same odczucia, co do istnienia otoczenia. W czarnej mazi jej umysłu powoli pojawiają się pierwsze myśli.

Sama śmierdzi, to także sobie uświadamia. I z pełnym żołądkiem będąc, odczuwa z tego powodu zmieszanie. Nie mniejsze niż z nagości, która przy tamtych osobnikach, nie stanowiła niczego.

Nie myślała o tym. Miała ważniejszy problem.

Rozwiązując go, natknęła się na kolejne.

Nie ma żadnych wskazówek. Czegokolwiek, na czym mogłaby swoje próby myślenia oprzeć. Pojawia się jedynie ponowne: Idź do przodu, szukaj.

Idzie więc. Las żyje.

----------

Szelesty, pomruki, popiskiwania. Jakieś kwilenie. Wszystko to skłania postać do rozejrzenia się, a gdy wzrok spoczywa na sękatym ułamku gałęzi, bierze go do ręki.

W gąszcz wchodzi ostrożnie, posuwając się w skupieniu pochylona. Gałęzią trąca jakieś rośliny, które skądś zna, lecz których nie pamięta. Czasami uderza mocniej w zielony gąszcz. Bardziej dla wywołania trwogi w jego ewentualnych mieszkańcach i dodania sobie animuszu aniżeli torowania drogi.

Na niektórych krzewinkach widzi jagody i kusi ją, by zerwać je i ugasić pieczenie w gardle. Nie robi tego jednak, nie śmie. Wszystko, co ją otacza, uważa za zagrożenie.

Zarośla kończą się wyjściem na wąski pas traw, a do uszu postaci dochodzą odgłosy wody. Nie widzi jej, lecz słyszy plusk. Przełyka z trudem ślinę i rusza w kierunku dźwięku.

Widzi jeziorko.

Po prawej stroma ściana, przy połączeniu z lądem, z wiekowymi, wyrosłymi ponad nią drzewami. Po lewej podobna, w pobliżu brzegu z wąską, najprawdopodobniej głęboką szczeliną, a dalej łącząca się z drugą i zamykającą zbiornik w ciasnej, zimnej klamrze

Rejestruje to wszystko bezmyślnie, nie zastanawiając się nad znaczeniem. Brnie po kolana w trawie, aż do postawienia stóp na chłodnym kamieniu.

Łączący oba wzniesienia skalny pomost, doprowadza ją nad widoczną w dole taflę jeziora. Ktoś w nim jest.

Przemieszcza się płynnymi wymachami ramion. Postać się temu przygląda z lękliwą uwagą, lecz bez zdziwienia.

Stoi nad krawędzią, tkwiąc stopami o metr od lustra wody. Nie ma jak do niej dosięgnąć. Rozgląda się. Dostrzega wąski pas wchodzący w wodę, będący drewnianym pomostem.

Przechodzi kilkanaście metrów, nie spuszczając wzroku z pływającej postaci. Tamten właśnie przewraca się na plecy, ze wzrokiem utkwionym w stromą skałę.

Drewno, w przeciwieństwie do kamienia, jest przyjemnie ciepłe.

Idzie, rozglądając się na boki. Jakby licząc, że woda za jednym z kolejnych kroków, w tym akurat miejscu, znajdzie się bliżej rampy. Że przyklęknie i do niej dosięgnie.

Woda ani drgnie. Lustro jeziora marszczą wyłącznie fale wywoływane przez pływającego. Postać zatrzymuje się na końcu pomostu. Przy kupce porzuconej w nieładzie, zabarwionej na mroczny, nieprzyjazny kolor tkaniny. Drży i odsuwa się od niej ze wstrętem.

Przyklęka i bada odległość, jaką potrzebuje pokonać, aby się napić. To za mało. Musi położyć się i wychylając, coraz to dłuższym rozmiarem zwisającego ciała, jedną ręką kurczowo trzymając się krawędzi deski, nabiera w dłoń kilka pierwszych kropel i ostrożnie, podaje je sobie do ust. Robi to z namaszczeniem, jakby wracała do wykonywania dawno zapomnianego rytuału.

Powtarza czynność wielokrotnie, obmywa także twarz.

Gdy już ugasi pragnienie, nabiera ochoty na zanurzenie się w wodzie. Jak tamten.

Powstrzymuje ją lęk przed otchłanią jeziora. Woda jest ciemna i nie widzi niczego, prócz czerni. Mimo tego pragnie przynajmniej ochlapać całe ciało. Puszcza drewno, wychylając się, dla umożliwienia zasięgu obu rękom.

Ochlapuje się długo i prawie bezgłośnie. Aż do chwili odczucia z tego powodu wypełniającej ją radości. I o mały włos, nie kończy się to upadkiem w toń.

Radość szybko przeradza się w przerażenie, gdy kurczowo chwytając pomost, z trudem odzyskuje równowagę. Z gardła wydobywa się okrzyk.

Udaje jej się zażegnać niebezpieczeństwu i powraca do pozycji klęczącej. Pomost ma szerokość jej wzrostu, bez trudu więc lokuje się bezpiecznie pośrodku. Jednak krzyk ma inne konsekwencje. W jeziorze następuje natychmiastowa reakcja. Paniczna.

— Ty...!!!

Kiedy patrzy w kierunku tamtego wrzasku, nie widzi już płynnych ruchów. Spowodowane przerażeniem bądź skurczem z tego wynikłym, trwa wymachiwanie ramionami, z nieskoordynowanym biciem nimi o wodę. Postać patrzy zafascynowana.

Z około pięćdziesięciu kroków, które ich oddzielają, widzi, że tamten jest całkowicie wytrącony z równowagi. Że w tamtych oczach jest to samo, co tak i ją, co chwila paraliżuje. Przerażenie jest czytelne, lecz jest w nich nie tylko to jedno.

— Pomóż mi!!! — wrzeszczy pływak, by zaraz zniknąć pod wodą. Po raz pierwszy i na krótką chwilę.

Łysa czaszka, wynurzająca się zaraz, wygląda jak poplamiona.

— Raaatuuuj...!!! Tyyy...!!! — Tonacja nabiera innego odcienia. Tego samego, gdy tamten krzyknął po raz pierwszy i podobnego do rozmów w lesie. Postać wie, że to jeden z tamtych, a nie widząc pozostałych, trwożnie rozgląda się dookoła.

Tymczasem pływak znika ponownie. Po raz drugi i na dłużej.

— Nikczeeemniiikuuu...!!! — Pełen nienawiści wrzask, rozlegający się zaraz po wynurzeniu, odbija się echem od skał. Pływak najwyraźniej chce jeszcze coś dodać, lecz do uszu postaci dochodzi już tylko niewyartykułowane bulgotanie. Trwa krótko. Pływak znika pod wodą, po raz trzeci. Postać wie, chociaż nie ma pojęcia skąd, że ostatni.

Jezioro nie ma już ani jednej zmarszczki. Słońce przygrzewa. Drzewa i mniejsze rośliny bezgłośnie pną się ku niemu w ustającym dopiero w chwili śmierci wyścigu.

Postać rozgląda się ponownie. Baczniej niż przedtem. I dopiero po upewnieniu się, że nikt jej nie obserwuje, sięga do pozostawionych przez tamtego rzeczy.

W momencie dotknięcia ich nagle coś sobie przypomina.

Ostrożnie, z wahaniem, unosi rękę do czubka swojej głowy.

----------

Czy jest jej łyso?

Próbuje to analizować.

Topielec jakoś ją nazwał, postać dochodzi więc do wniosku, że nie była mu obca. Świadczy też o tym pozbawiona włosów głowa, chociaż u niej, całkowicie podobna tamtym głowom nie jest. Ciągle trzyma na niej dłoń, czując szorstką powierzchnię. Tamci trzej mieli je całkiem gładkie, a ten utopiony jakby czymś umazaną.

Na pewno byli podobni. Może i prawie tacy sami jak ona. Tylko dlaczego była dla nich taka niewidoczna? Nijaka, niepotrzebna, niewarta nawet spojrzenia? Dopiero w chwili rozpaczy i przerażenia jednego z nich, jemu zdająca się zaistnieć... A ona mu nie pomogła...

Czuje dyskomfort z tego powodu, rozumiejąc jednocześnie, że gdyby w tej chwili tonął kolejny, zachowałaby się identycznie.

Wychyla się poza krawędź pomostu, w strasznej czeluści wody poszukując alibi dla swego zachowania. I znajduje je. Czarna tafla, choć kusi, przeraża ją i jedynym, co z niej potrafi wyczytać, jest stan zagrożenia. Widziała, jak ta się potrafi zamykać. I ostatecznie.

Wzdycha zrezygnowana, tęskniąc za chłodem wody, już w chwili odwrócenia od niej wzroku. Bierze do ręki tkaninę.

Obmacując ją, napotyka na kilka twardych przedmiotów. Trochę nerwowo i w zniecierpliwieniu znajduje przestrzeń, której nie nazywa kieszenią i zaczyna wyjmować jej zawartość na deski.

— Nikczemnik... — mruczy pod nosem, z głupkowatym uśmiechem oznaczającym zadowolenie.

Srebrny prostokąt, który można zmieścić bez trudu w zamkniętej dłoni, jednym ruchem kciuka, pozbawia osłony w kształcie kapturkowatej klapki i naciska mały przycisk. W narożnym okienku ukazuje się płomień. Odkłada przedmiot delikatnie, z namaszczeniem, na wszelki wypadek przyciskając go kolanem. Następny jest czarny, matowy, w chwili wzięcia do ręki, nagle ożywający twardym, napastliwym głosem:

— Dosyć, kurwa, tej sielanki! Płyniemy po ciebie! Słyszysz...?! Go...! — prócz pierwszych czterech, kolejne słowa padają już podczas lotu prostokąta do wody. A ostatnie jest przez nią przerwane i zagłuszone. Beztroski wyraz twarzy postaci ulega zmianie.

Ostatnią rzeczą wyjętą z kieszeni, okazuje się wielonarzędziowy scyzoryk. Nie nazywa go wprawdzie w taki sposób, bo i nie nazywa go wcale, ale wie doskonale, co trzyma w ręku. Pośpiesznie zgarnia tkaninę, chowa skarby na powrót w kieszeni i nie zapominając o swojej gałęzi, wycofuje się do lasu.

Nie wchodzi głęboko w gąszcz, ledwie na kilka kroków. Tam kuca i po kilku chwilach znajduje miejsce, skąd sama ukryta, widzi dokładnie cały, obrębiony skałami akwen. Nieruchomieje i czeka.

Las działa kojąco. Nie jest głodna ani spragniona. Pomimo nagości nie odczuwa także chłodu. Uczucie permanentnego zagubienia powoli przemija. Postać jest w tej chwili bardziej czujna aniżeli na nowo rozbita i przerażona. Rozumie także, że przedmioty topielca, które pozyskała, są jej bezwarunkowo potrzebne do przeżycia i że będzie, jeżeli zajdzie taka potrzeba, o zachowanie ich walczyć.

----------

Do niepokoju wywołanego oczekiwaniem nie dochodzi.

Warkot rozlegający się zrazu cicho niesie się po wodzie i odbija echem od skał. Nie od razu ukazuje się jego źródło, a gdy do tego dochodzi, postać widzi, wyskakującą ze skały łódź.

Dopiero zaskoczona tym nagłym wypadem, uświadamia sobie, że woda zaburzyła jej perspektywę postrzegania i że ciąg pionowych grani, tonących w wodzie, nie jest lity. Że widzi jedynie małą cząstkę jeziora, rozlewającego się wśród lasów i wzgórz na niewiadomym obszarze.

Pozostawia mgliste rozważania, koncentrując uwagę na zbliżającej się szybko łodzi. Ta płynie prosto do pomostu. Przybija, a z pokładu wychodzi nań cztery postaci.

Dwie ubrane są w identyczną tkaninę jak ta topielca. Dwie inne, a także jedna pozostająca na pokładzie łodzi, zupełnie inaczej. Ci ostatni różnią się także tym, że głowy przyozdabiają im bujne czupryny.

Odległość dzieląca przybyłych od obserwatora wynosi kilkadziesiąt kroków i zaczyna się zmniejszać. Szybko pokonują pomost i zatrzymują na brzegu. Rozstawieni w wachlarz, milcząco się rozglądają.

Na ich twarzach, widoczne są niepokój i zaskoczenie.

Jedna z owłosionych bierze się pod boki, druga przytupuje stopą w widocznym zniecierpliwieniu. Łysi odmiennie. Wlepiają wzrok w las, najwyraźniej próbując, coś z niego wyczytać.

Po kilku minutach jednak to łysy odzywa się jako pierwszy. Zaraz po tym, jak rusza śladem pobratymca, obierającego kurs na zarośla.

— Wyłaź pojebańcu! — wrzeszczy gniewnie, na twarzach pozostających z tyłu wywołując grymas zniesmaczenia.

— Słyszysz, głupi chujku?! — przyłącza się drugi. — Dosyć już tego zakochania...! — dodaje z pogardliwą kpiną.

Teraz i oni biorą się pod boki, zatrzymując się o kilka kroków od leżącej i nasłuchując odzewu. Jakiegokolwiek dźwięku, który da im odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Postać, nie do końca zdając sobie sprawę ze swojej decyzji, postanawia się ujawnić.

Nie obawia się, że może być nieprzyjaźnie potraktowana. Znacznie bardziej, ciekawi ją i martwi jednocześnie, czy zostanie zauważona. Podnosi się i wychodzi na otwartą przestrzeń.

Odruchowo zasłaniając ciało tkaniną, wypowiada jedno słowo.

— Utonął.

----------

Przybyli popatrują po sobie. Nawet ten trzeci wychodzi z łodzi i przyłącza do towarzyszy. Patrzą otwarcie, wzrokiem wyrażającym zdziwienie, zaciekawienie i zakłopotanie. Łysi, z kolei, zerkają spode łbów. Są wściekli.

Jakby zgodnie i w zmowie nie odzywa się żaden. Postać, doświadczając ponownego odrzucenia, a pragnąc za wszelką cenę wywołać jakiś kontakt, kontynuuje:

— Był daleko... — Wskazuje ręką miejsce utonięcia. Ku jej zadowoleniu, pięć głów reaguje spojrzeniem w kierunku przez nią wskazanym. Postać odczuwa to jako zaistnienie. Wie, że jej słuchają i wolno, ukrywając lekkie wzruszenie, mówi dalej: — Znał mnie i do mnie wołał — informuje. — Chciał pomocy, ale to mnie przeraża. — Patrzy na jezioro ze smutkiem. — Krzyczał, że naz... — waha się i zająkuje. — Nazywam się Nikczemnik...? — pyta, popatrując po nich z nadzieją, nerwowo oczekując na potwierdzenie.

Reakcją jest śmiech. Całej piątki.

----------

Owłosieni reagują nim powściągliwie. Są bardziej zdumieni niż rozbawieni. Łysi rechoczą otwarcie i pogardliwie.

— Wyszło lepiej, niż ktoś by pomyślał... — stwierdza jeden. — Nikczemnik! — zanosi się śmiechem. — A to i suka wymyśliła...!

Drugi przestając się śmiać, wcelowuje w nią palec.

— To ty go utopiłaś! — rzuca oskarżenie. — I okradłaś, nikczemna suko! — krzyczy.

Zaatakowana, w pierwszej chwili odczuwa przykrość. Bardziej rani ją przy tym ton wypowiedzi, aniżeli treść zarzutu. Nie trwa to jednak długo.

Niesprawiedliwość i jad tamtych zaczyna wydobywać z niej potrzebę do natychmiastowej obrony. I nie przychodzi jej do głowy tej forma bierna. Rozeźlona przykrym wyrazem twarzy łysych, upuszcza tkaninę i rusza na nich, ze wzniesioną do uderzenia gałęzią.

Zatrzymuje się zaraz, niezdecydowana, kiedy ci tchórzliwie uciekają, kryjąc się za odmiennymi towarzyszami i chichocząc nerwowo.

— Odpływajmy! — rzuca jeden.

— Tak — popiera go natychmiast drugi.

— A ona? — pada zaskoczone pytanie, ze wskazaniem na postać. — Nie możemy jej tutaj zostawić.

— Raczej nie możemy tej suki zabrać! — brzmi pełna nienawiści odpowiedź. — Została skazana. Dziwne, że jeszcze żyje... Że tu dotarła...

— A ten wasz? — pyta inny. — Może ona kłamie...?

— Pieprzony miłośnik przyrody. — pada pogardliwe. — Można uznać, że dostał, co chciał... — Obaj łysi rechoczą. — A ta, nie kłamie — odpowiada w przypływie nagłej szczerości. — Nie potrafi... Tak, jakby...

Postać chwyta za gardło paniczny strach. Powoli przypomina sobie ból samotności, który jawi się jej bezkształtną, ciemno-szarą plamą. Zaczyna rozumieć, że nie może pozwolić im na odpłynięcie. Ponownie wyrywa do przodu.

— Stój!!! — rozlega się z pięciu ust. Jednocześnie w dłoniach owłosionych ukazują się przedmioty, na których widok ona martwieje w przestrachu.

Trzymane mocno prostokąty z umocowanymi do nich pustymi oczodołami, celującymi w jej twarz, stanowią zagrożenie znacznie poważniejsze od jej drąga. Po prostu to wie.

Postać tkwi w miejscu, a oni wycofują się, nie spuszczając z niej badawczych, pełnych obawy spojrzeń. Nie ma już w ich oczach zakłopotania czy współczucia. Zastępuje ją niechęć, lęk i pogarda. Wsiadają pojedynczo do łodzi.

Ponownie rozlega się warkot i łódź bezzwłocznie odpływa. Postać, bezradnie stojąc na brzegu, patrzy za nimi jeszcze długo po zamilknięciu pomruku silnika.

----------

Przygnębienie, rozpacz i pustka po zniknięciu tamtych trwają krótko. Do chwili uświadomienia sobie, że wprawdzie ponownie odrzucona tak niepozbawiona najważniejszego, schedy po topielcu.

Szybko też wraca do pozostawionych rzeczy, jakby z obawy, że z lasu wyjdzie coś, co się na nie połakomi. A potem, z tym w rękach, zaczyna się kręcić w niezdecydowaniu.

Ma, co chciała i... nie ma niczego.

Najpierw zamierza wejść w zarośla, by zmienić zaraz zdanie i skierować się nad brzeg. Podchodzi do drzew przy ścianie, a zerka w nęcące ją po drugiej stronie ciemne oko groty. Ale najbardziej ją drażni i przeszkadza niemożność swobodnego wejścia do jeziora.

Na całej szerokości brzegu jest identycznie stromo. I w żadnym punkcie nie widać jego dna.

— Kurwa! — krzyczy, z rozmachem ciskając gałęzią przed siebie, w wodę.

Siada gołym tyłkiem na kamiennym podeście, nie śmiąc podłożyć podeń tkaniny. Ciągle odczuwa wstręt na jej widok, ale i mimowolny szacunek. Bo ona sama przecież wyszła z błota i doskonale widzi jego zaschnięte pozostałości na nogach.

Jej uwagę, po dłuższej chwili zadumy nad losem najbliższych, swych chwil przyciąga pływająca gałąź. Ustawiona jest właśnie do niej, swą całą rozpiętością. Postać wzrusza ramionami i prycha.

— Za krótka jesteś i za cienka — burczy gniewnie, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego tak uważa.

W poszukiwaniu odpowiedzi rozgląda się po bokach i widzi:

Drzewo najbliższe wody dzieli od niej jedynie dwa kroki. Jego pień jest na tyle gruby, że do objęcia go potrzeba przynajmniej pary takich postaci, jak ona. W tym, co przychodzi jej do głowy, problemu to jednak nie stanowi.

----------

Przeszukanie gąszczu niczego nie przynosi. Dla znalezienia odpowiednio długiej gałęzi wprowadza się ponownie w rzadszy las, a gdy i to nie przynosi efektu, próbuje złamać młode drzewko.

Dopiero po niejakim czasie budzi się w niej pomysł użycia noża i naginając, z nacinaniem, udaje jej się jedno, grubości ramienia, połamać.

Zaczyna odczuwać głód. Ignoruje to.

Wraca nad brzeg i po wypakowaniu zawartości kieszeni, oplątuje tkaniną pień. Do końcówek przywiązuje tyczkę i sprawdza zasięg. Ta, na ponad metr, zanurza się w wodzie.

Sprawdza ciężarem ciała wytrzymałość uwiązania i tyłem na rękach opuszcza się do wody. Natychmiast jedną dłonią łapie kołek, a drugą próbuje się myć.

Jest jej tak niewygodnie, że w końcu ryzykuje i puszcza zabezpieczenie. Przypominając sobie płynne ruchy topielca, próbuje je naśladować. Po chwili bezwiednie zaczyna wspierać się nogami i przerażona, lecz podekscytowana, odpływa od brzegu na kilkanaście długości ciała. Robi to bez wysiłku i pozwala sobie w związku z tym na zabawę i śmiech.

Ciężar samotności, uczucie zagubienia i głód znikają. Jeszcze niebeztroska i spokój, lecz już początki równowagi. Jak idealna współpraca z otaczającą ją wodą.

Nie pozwala sobie na zapomnienie. W momencie uznania siebie za oczyszczoną podpływa do brzegu. Łapie gałąź i próbuje się wspinać.

Podpierając się nogami o skałę, podciąga się, przesuwając dłonie po tyczce aż do postawienia pierwszej stopy na półce. I w chwili największego przeciążenia, pozostaje z gałęzią w rękach, upadając na plecy w wodę.

Bez ostrzeżenia czy trzasku materii. Źle zabezpieczone supły na drewnie, pokonały zapory z sęczków, bezgłośnie się z nich ześlizgując.

Panikuje zaledwie sekundę. Ze złością odrzucając bezużyteczną tyczkę, kieruje wzrok na pomost i bale go wspierające. Płynie tam natychmiast, powoli rozgarniając wodę i oszczędzając siły.

Bale są bardzo nieporęczne. Grube, na rozmiar jej ciała, wspierają konstrukcję głęboko pod deskami, nie mogąc tym samym stanowić ani punktu wyjścia, ani oparcia dla wspinaczki. Pozostaje jedynie energiczny wyskok z wody z uchwyceniem krawędzi i podciągnięcie się na rękach. Nie ma pojęcia czy na taki wysiłek ją stać.

Odpoczywa, obejmując bal, przypominając sobie tamtego, beztrosko pływającego z dala od brzegu. Dopóki nie wpadł w panikę, nie wyglądał na kogoś, kto się przejmuje niewygodnym powrotem.

Musiał być bardzo silny bądź bardzo głupi albo istniał sposób, który pozwalał na opuszczenie jeziora w sposób bezpieczny i komfortowy.

Jej głowa, chociaż pozbawiona wspomnień, zaczyna pracować nad znalezieniem wyjścia z sytuacji. Co najważniejsze, postać rozmyśla, nie poddając się lękom.

Rozgląda się uważniej jeszcze raz po ścianie wyznaczającej najniższy brzeg i znajduje odpowiedź bez trudu.

Odpycha się od bala i płynie. Przed jej oczyma pokazują się prostokątne, głębokie wgłębienia. A gdy wkłada w nie dłonie, bezwiednie wyczuwa stopami kolejne, ukryte pod wodą.

Korzystając z nich, dowiaduje się jeszcze jednego. Na brzegu, przedtem niezauważalne, przygotowane są także płytsze uchwyty dla palców.

Po wydostaniu się z jeziora, pomimo zmęczenia, odwraca się twarzą do niego z radosnym okrzykiem zwycięstwa.

— Moja!!! — wrzeszczy, wyrzucając ramiona w górę i zaśmiewając się przy tym niekłamanym szczęściem.

Echo niesie to słowo po okolicy i dalej. Aż gdzieś, do nie wiadomo gdzie.

----------

Cdn. - Czarna Dziura [2] 

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Coś jest w Twoim stylu pisania... i podoba mi się to!
avatar
dzięki za komentarz. Martwowato tu na tym portalu
© 2010-2016 by Creative Media
×