Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2021-03-30 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 758 |
NA POCZĄTKU BYŁO... CICHO
Poranek był mroźny, czysty jak sumienie lisa w klatce. Wiatr szalał po bezchmurnym niebie wysoko ponad koronami drzew, od czasu do czasu pogwizdując popularną w tych stronach melodię. Poniżej poziomu szyszek, pogrążony w letargu świt nic o tym jednak nie wiedział. Opustoszały zimą trakt był ledwo widoczny pod świeżo spadłym śniegiem. Wąska przecinka wijąca się pomiędzy szpalerem jodeł zlewała się na horyzoncie z morzem białych drzew. Wszechobecny spokój był złowieszczo przytłaczający. Ukryta pod długim, czarnym płaszczem postać nadawała ton okalającej ją ciszy. Narzucony na pochylone czoło kaptur szczelnie zakrywał każdą emocję. Stojący o kilka metrów dalej Sajmonella wpatrywał się w nieruchomą zjawę z narastającym napięciem. Spod kruczoczarnej kapuzy nie wydobywał się żaden szmer, nie parował oddech.
Fajtera nie dziwił fakt, że płaszcz unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Wiedział, kim była tajemnicza postać, wiedział skąd przybyła, jak zwykle nie miał tylko pojęcia po co. Poczuł znajomy ucisk świadomości w myślach. Magiczna czy nie, telepatia zawsze była nieprzyjemnie osaczająca.
- Com rzekł, rzekłem – wyszeptał przemarzniętymi ustami. Ucisk wzmógł się, lecz po chwili zelżał, by w końcu zniknąć zupełnie. Jedno mrugnięcie powiekami później odzianej w czerń postaci już nie było. Rozpłynęła się w porannych odmętach absurdu tak szybko, jak się pojawiła. Młody jeszcze fajter chuchnął w skostniałe dłonie i ruszył powoli w dalszą drogę.
ROZDZIAŁ PIERWSZY – ZACZĄTEK
Było ciepłe lato, bo rzadko padało... - Maćko Lowkick zanucił pod nosem starą fajterską balladę. Ściągnął delikatnie lejce. Rudą klacz Imobilajsę traktował prawie jak członka rodziny. Poza nią nie miał zresztą nikogo, kogo mógłby kochać. Najpierw wyszumiana młodość, potem kariera w Gildii, nic szczególnie oryginalnego. A lata mijały coraz szybciej. I tak dotarł do pierwszych siwych zmarszczek. Dużo wina się piło, bo mocno staniało. Tak zaczęła się, ta fajterska przygoda. On był już niemłody lecz ona była skora. Zakoch... - stary fajter urwał gwałtownie, gdy zza zakrętu wychynęła żwawo młoda kobieta trzymająca za rękę małą dziewczynkę, prawie wlekąc ją za sobą. Na widok obcego mężczyzny, przyspieszyła nerwowo kroku, gdy jednak podmuch wiatru uchylił płaszcz fajtera na wysokości wypchanej sakiewki, przystanęła. Przybierając błagalny wyraz twarzy, pospiesznie poszarpała tu i ówdzie wysłużoną chustę okrywającą ramiona. Przyciągnęła do siebie dziecko, wyciągając jednocześnie rękę w stronę mijającego ją Maćka.
- Panie - wymamrotała zmęczonym głosem. - Dej Pan na chorom córkem, nie żałuj Pan dziecku...
Lowkick nawet się nie obejrzał. Miał już dość tej nowej, namolnej mody żebrackiej. Młode matki z dziećmi, ciągnące od klasztoru do dworu i z powrotem, bo książę obiecał im ziarno za darmo, opat mąkę, a robić nie było komu. Za jego czasów ludzie mieli po piątce dzieci i jakoś dawali radę. Maćko cmoknięciem zachęcił klacz do kłusu. Zanim zniknął za zakrętem, zdążył jeszcze usłyszeć pomstowanie kobiety:
- Patrzcie go, bogocz się znalazł, a dziecku żałuje! Nie mosz woli, to nie dej, a co, na biednom nie trafiło!
Po kilku milach dotarł do podnóża Krasnego Wierchu. Za nim leżało Helmsby, cel obecnej podróży. Zsiadł powoli z konia i ruszył pieszo na szczyt . Imobilajsa kroczyła przez chwilę za nim , zatrzymując się tu i ówdzie na kilka skubnięć trawy dla zdrowotności. Po dotarciu na szczyt, Maćko zboczył z traktu w las. Lawirując ostrożnie między świerkami, dotarł na na jego skraj. U stóp wzniesienia rozpościerała się dolina Beczycanki. W oddali dostrzegł Helmsby, przytulone jednym bokiem do rzeki. Maćko zlustrował uważnie zabudowania i najbliższą okolicę. Zmarszczył czoło. Ani śladu bandy, na której ślad wpadł wczoraj, a przecież musieli tędy przejeżdżać. Czyżby zawrócili? Ale dlaczego? I którędy? Westchnął ciężko, poirytowany. Nie cierpiał zagadek.
Przez kilka chwil obserwował jeszcze wioskę, po czym wycofał się z powrotem na trakt, starając się wracać po własnych śladach. Klacz podgryzała resztki trawy tam, gdzie ją zostawił. Uśmiechnął się pod nosem. Stara, dobra Imobilajsa. Jeszcze nikomu nie dała się porwać. Wskoczył na siodło, cmoknął głośno i pocwałował ku przeznaczeniu.
Nigdy wcześniej nie był w Helmsby. Gdyby pościg poprowadził go w inne strony, pewnie umarłby nie wiedząc nawet, że taka wioska w ogóle istnieje. Kilkanaście rozrzuconych chat leżało daleko od najbardziej uczęszczanych szlaków, o całe mile od strategicznych traktów. Wieś jakich wiele w tej części księstwa, istniejąca bo istnieć jakoś trzeba. Nie dziwiło go wcale, że bandzior, którego ścigał, zapuścił się właśnie w te rejony. Doskonałe miejsce na kryjówkę po rabunkowym wypadzie. Lowkick wciąż nie dowierzał, że Mospan ze swoją bandą mogli jednak zawrócić lub choćby minąć wioskę. Zostawił konia po bezpieczniejszej stronie rzeki i przekroczył powoli drewnianą kładkę na Beczycance. W napięciu stawiał kolejne kroki, z dłonią zaciśniętą na rękojeści miecza. Spodziewał się ataku spomiędzy chat w każdej chwili. Jeśli wypadną na mnie, to teraz, pomyślał, mijając pierwsze domostwo. Nie pomylił się.
Wypadli na niego z prawej, w zwartej grupie. Na czele pędziła mała dziewczynka, na oko może sześcioletnia. Krzycząc z radości, jaką daje tylko niespodzianka, jako pierwsza dobiegła do fajtera, sprawnie omijając przy tym sporą kałużę. Wyuczona nieufność nakazała jej jednak zatrzymać się o kilka kroków od niego. Odjęła dłoń od rozdziawionej buzi dopiero, gdy dopędziła ją rówieśniczka. Rozemocjonowanym szeptem komentowały sobie na ucho wygląd przybysza, zaśmiewając się przy tym filuternie. Sekundę później, z patykami w dłoniach dopadli do nich chłopcy. Wokół najwyższego z nich skotłowali się pozostali, okrzykami podziwu i zazdrości rozprawiając nad mieczem Lowkicka. Nim fajter ochłonął z zaskoczenia, z najbliższej chaty wypadła młoda kobieta. Porwała szybko dziewczynki i uciekła pomiędzy budynki. Trzej mężczyźni nadbiegli od strony pobliskiej stodoły, trzymając w kurczowo zaciśniętych dłoniach widły. Na ten widok, chłopcy urwali wpół okrzyku i jak na komendę rozbiegli się pomiędzy chaty. Zapadła względna cisza, przerywana jedynie tupotem i chlupotem kolejnych stóp. Nim Maćko zdążył mrugnąć po raz trzeci, była już przy nim cała męska część wsi. Powoli schował miecz do pochwy.
- Dzień dobry, tylko spokojnie – zaczął, unosząc ręce w obronnym geście. – jestem z Gildii F...
- Poborca! – huknął ktoś z tłumu. Kilku mężczyzn pospiesznie schyliło się po kamienie. Krąg otaczający fajtera zacieśnił się.
- Nie, nie, zaraz, Panowie! Fajterów, z Gildii Fajterów! – Lowkick zaczął układać w głowie plan wydarzeń na wypadek, gdyby któremuś z wieśniaków kamień wymsknął się jednak z ręki. Mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie. Kilku ścisnęło mocniej widły, tak na wszelki wypadek.
- Ja wiem! Ja! Ja! – Przez tłum przecisnął się nagle wychudzony chłopak, właściwie już mężczyzna. – Gildia Fajterów, mistrzowie kikfajtingu! Olaboga, Panie! Toście Wy? Naprawdę?
- T-t... tak, jam Ci to. – Maćko ścisnął podaną mu dłoń. Nie miał pojęcia, co ten chłopak o cielęcym spojrzeniu miał na myśli. Grzechem byłoby jednak nie improwizować w tak napiętej sytuacji.
- Zapraszam, no zapraszam, no! Opowiecie, wszystko opowiecie, no! – wieśniak złapał Lowkicka za rękaw i począł ciągnąć w głąb wioski.
- A-ale... koń... - Fajter obejrzał się jeszcze w kierunku rzeki. Wspominając później ten dzień, sam był zaskoczony, jak to niespodziewane pojawienie się podekscytowanego zasmarkańca go zdekoncentrowało. Dwóch najbliżej stojących mężczyzn gestem uspokoiło Lowkicka i ruszyło ku kładce. Młodzieniec nawet tego nie zauważył. Zasypując Maćka gradem słów i pytań, powlókł go prosto przed sołtysa.
Sołtys powłóczył lewą nogą prawie niezauważalnie, dużym palcem ledwo muskał klepisko. Utykał. Jednak utykał. Klepisko, szlag by to. W tej przeklętej wiosce nie było nawet porządnej podłogi w sali defiladowej sołectwa. Tak ją sobie nazywał. Tym dla niego była. Sala defiladowa. Codziennie pokonywał dystans od drzwi do wiklinowego siedziska przy południowej ścianie niedużej sali z dumnie podniesioną głową. Niósł ze sobą przecież nie tylko powagę stanowiska, ale i rodzinną tradycję doświadczonych administratorów ludzkiego bytowania. Sołecki tron ze zdrewniałych chabazi uginał się wcześniej pod jego ojcem, a przed nim dziadkiem i pradziadkiem. Kto wie, może nawet i pradziadowi antenaci grzmieli z tego miejsca dekretami, może wysoko uniesiony ton organizował życie wsi od niepamiętnych czasów, od momentu położenia pierwszego kamienia pod pierwszą chatę. Uśmiechnął się pod nosem. Zaiste, obecność jego rodziny była łaską dla tej zapomnianej krainy. Był o tym mocno przekonany. Czasami zastanawiał się, jak miejscowi byli w ogóle w stanie przetrwać przed przybyciem w te strony jego rodziny. Najpewniej wodzem była jakaś niepiśmienna łajza lub nie było go wcale. Nic dziwnego, że Helmsby to nadal ledwo kropka na mapie księstwa. A mogło być tak pięknie. Przesunął wzrokiem po twarzach mijanych wieśniaków, oczekujących go z niecierpliwością w sali defiladowej. Same zapite mordy, źle ogolone, w szarych, wymiętolonych łachach. Zaiste, jego ród to dar z nieba dla lokalnej społeczności. Obiecał sobie w duchu westchnąć wieczorem do kogo tam się wzdycha z wdzięcznością, podziękować za swoje istnienie, za intelekt. Za bycie szansą dla Helmsby. Helmsby, psia ich mać, powinni zostać przy poprzedniej nazwie. Najbardziej zapadła wioska w tej części gór. O niewdzięczny losie, za jakie przewiny, przemknęło mu przez myśl. Szybko się jednak zreflektował – to na pewno misja, na pewno. Los zsyła mi zadanie godne tylko największych reformatorów. Jaki inny sens miałoby przyjście na świat akurat tu?
Tymczasem jednak utykał. Starał się mimo wszystko trzymać prosto, kroczyć powoli i z godnością przed sznurem onieśmielonych powagą stanowiska petentów. Chyba nic nie zauważyli, dobrze się zaprezentował. Jak co dzień. Opadł na sołecki tron nieco ciężej niż zwykle. Trzeba będzie odstawić na jakiś czas soczewicę. Kilka kilogramów więcej dobrze robiło na wizerunek, przydawało klasy, statusu. Należało jednak zachować umiar. Umiar w służbowej pulchności to podstawa. Rzucił zmęczone, wystudiowane spojrzenie na oczekujących go Helmsbian. Znowu te same gęby, żadnego nieznajomego. Nikt się tutaj nie zapuszcza, nawet przypadkiem. Przeorane pracą w polu chlebaki zamiast dłoni miętosiły zdjęte z szacunku czapki. Westchnął lekko, z nutką niechęci. Niech wiedzą, jaką łaskę wyświadcza ich przyziemnym sprawom, ile cierpliwości kosztuje go poświęcanie im swojego cennego czasu. A mógł przecież pić teraz kawę w izbie, taką prosto z pieca. Sonka na pewno już zaparzyła. Skinął głową na pierwszego z petentów.
- Czego Wam to kumie Udrzyk, rozumiecie, trza? – zagaił w lokalnej melodii. Urząd urzędem, w Helmsby musiał zniżać się do poziomu wiejskiego grajka, aby być zrozumianym przez tych tępych łotrów. Helmsby, psia ich mać...żeby tak dotarło kiedyś do uszu hrabiego, przez jakie on tu musi piekło przechodzić. Może by tak, za te wszystkie lata, za ten ból istnienia - na wójta?
- No... to tego... - zająknął się niewysoki mężczyzna, mnąc w dłoniach starą czapkę. – Abo no...te rzepe, co to sołtys kazoł sadzić bokiem, co niby lepiej rośnie...
- Bo lepiej rośnie, psia mać! – Pulchna dłoń wbiła się w oparcie wiklinowego tronu. Nie znosił, kiedy kwestionowano autorytet jego intelektu. Wziął głęboki oddech. Godność i umiar, pamiętaj, godność i umiar. – No dobrze, co tam z tą rzepą...
- Ady z rzepom to nic, po prawdzie. Ino żeśmy od tej rzepy zbiegli ku wiosce, bo dziatwa się naraz rozdarła. No iśmy chopa znaleźli. Nietutejszy łon, znaczy się, bo jakby on tutejszy to ja bym sołtysa nawet nie... - Mężczyzna rzucił spode łba przestraszone spojrzenia na miejscowego władykę. – No to tego... taki kaprawy. To go Sajmonella ku Antkowy chaty wlók, coby nie zmókł, bo po prawdzie to padać poczęło chwila temu, ale łon się wypi... spod, naczy się, na kamieniu się zatchnął, bo go Sajmonella wlók niemiłosiernie no i tego... i jemu się zemdlało, bo na głowa spod, tośmy go już w tyj Antkowy chacie łostawili... no i tego... no i on coś o gildii jakiś wcześni mamrotał, tośmy pomyśleli, poborca. Ale nie, już go tam młody po drodzy wypytoł, ale wie sołtys jaki łon do tych spraw... no tośmy pomyśleli, może ten chop to handlowy, kupiec znaczy się. To jak łon znaczniejszy, to może by go tu...
- Bardzo dobrze, kumie, uczyniliście, bardzo dobrze! - wykrzyknął wyraźnie nagle uradowany sołtys.
Twarz wieśniaka rozjaśnił uśmiech. Obejrzał się na pozostałych petentów, czy aby na pewno słyszeli. Takie uznanie z samego rana. Z ust własnego sołtysa. Musi zapytać starej, czy aby czego nie obchodzą dzisiaj. Może to jakie święto?
Tymczasem wiejski władyka starał się opanować narastające podniecenie. Obcy we wsi! I to jeszcze w sytuacji wymagającej jego interwencji. Nareszcie coś się kurwa dzieje! Żeby to tylko dobrze rozegrać, wieść pójdzie w świat na pewno. Wójtowanie w nagrodę jak uffa w pacierzu. Oparł obie dłonie o oparcie fotela, ledwo ukrywając ich drżenie. Jeśli to faktycznie kupiec, to aż klepnę Sonkę w tyłek z tej radości. – Prowadźcie, jeśli on znaczny, to istotnie urzędowa sprawa. Bez zwłoki się nią zajmę.
Uśmiech zniknął nagle z twarzy Udrzyka jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wyraźnie skonsternowany spuścił wzrok.
- Ale... ale, jakże to tak, bez zwłoki... on żyw przecie jeszcze, dycha... - wymamrotał niepewnym tonem.
Sołtys przymknął powieki, wciągając powoli powietrze. Helmsby, psia ich mać...
- Prowadźcie, kumie. Po prostu prowadźcie.
Capiło capem. Paskudną, ostrą woń z zamkniętymi oczami rozpoznałby nawet początkujący alchemik. Maćko swoich też przezornie nie otwierał. Nie był sam. A do tego capiło capem. Poczuł na ramieniu kilka delikatnych muśnięć, czyjś palec szturchał go też w wewnętrzną stronę dłoni. Wypuścił delikatnie powietrze przez nos, bojąc się poruszyć ustami. W świeżo oprzytomniałej głowie poczuł nieprzyjemne pulsowanie. I ból. Szczęka drgała tępo, coraz nieznośniej. Poczuł kilka pociągnięć za włosy, jakiś palec zsuwał mu się po skroni w stronę ucha. Gdy dotarł na jego brzeg, Maćko zdecydował, że to najwyższy czas. Opowieści o Bumcynglu, które w dzieciństwie serwował mu dziadek, nie wzięły się znikąd. Otworzył oczy.
Kilkanaście centymetrów nad swoją twarzą zobaczył rozszerzające się źrenice jakiegoś chłopca. I długą strugę śliny, ciągnącą się od złożonych w dzióbek ust, którą ten starał się trafić w lewe oko mężczyzny. Strużka zatrzymała się tuż nad okiem, zadrgała, po czym z głośnym chlupotem powróciła do ust właściciela. W mimowolnym odruchu obmierzłości, Maćko zacisnął pięści. Rozległ się głośny, dziewczęcy pisk, a mały palec wcisnął się gwałtownie do ucha Lowkicka. Fajter wyprostował się na łóżku jak wystrzelony z katapulty, zupełnie już przytomny. W lewej dłoni zaciskał palec jakiejś dziewczynki, która z przerażeniem próbowała go stamtąd wyrwać, nieustannie przy tym piszcząc. Jej siostra, na oko może trzyletnia, ze strachu aż przysiadła na podłodze z buzią wykrzywioną do nadciągającego płaczu. Po chłopcu, który próbował trafić w Maćkowe oko, nie było już śladu. Do ściany tuż obok łóżka przywarł drugi malec, z przestraszonym wyrazem twarzy chowając za sobą palce prawej ręki. Lowkick w przypływie świadomości rozluźnił pięści i przyłożył dłoń do ucha. Chłopiec rzucił okiem na drzwi, niepewny, czy zdąży. W międzyczasie, starsza z dziewczynek poderwała na ręce zapłakaną trzylatkę i wybiegła z pomieszczenia. Na progu zderzyła się jeszcze z fartuchem, który zafalował złowieszczo w pierwszych, porannych tumanach kurzu. Jego właścicielka spojrzała wilkiem na przyklejone do ściany dziecko. Malec natychmiast rzucił się slalomem do wyjścia, nie unikając jednak po drodze smagnięcia naręczem pokrzyw. Kobieta zatrzasnęła drzwi, a trzymane w ręku zielsko rzuciła na zimny jeszcze piec. Oparła się o sfatygowaną framugę, chowając dłonie za plecami. Rzucając Maćkowi zaintrygowane spojrzenie, zdmuchnęła z nosa rudy kosmyk włosów. Otworzyła usta, lecz natarczywy łomot do drzwi izby przerwał jej w pół intencji. Kobieta przewróciła oczami, nim otworzyła drzwi z wyraźną niechęcią. Na progu stanął niewysoki mężczyzna, ubrany w czystą, wykrochmaloną koszulę. Niecodzienny widok na wsi, w środku tygodnia. Lekko zaciśnięte usta okalała starannie przystrzyżona broda, a czubek głowy wieńczył pieczołowicie ułożony kok z gęstych, czarnych włosów. Brodacz rzucił Maćkowi bystre spojrzenie spod zadbanych brwi. Trudno było orzec, czy było ono bystre od urodzenia, czy wyczytane w jakimś poradniku. Lekko utykając, powłóczył krągły brzuch w kierunku łoża, na którym spoczywał fajter.
- A witam, witamy, to jest... to znaczy miło nam bardzo tak znamienitego gościa w naszym skromnym Helmsby gościć, bowiem, choć miejscowość to nie najpośledniejsza, jednak uwarunkowania geopolityczne sprawiają, że światowej klasy kupcy mniejsze mają o lokalne trakty staranie, sam Pan rozumie, Panie...
- Lowkick. – Maćko zamierzał oszczędzać słowa, ból głowy wzmógł się lekko.
- Lowkick, oczywiście, a jakże. Istotnie, godne to nazwisko człeka Pańskiej pozycji. Lowkick, tak. Merthe, a co Ty tak stoisz, dajże Panu co do popicia i może jakiego jadła – sołtys warknął w kierunku rudej kobiety, która przysłuchiwała się spotkaniu oparta nadal o wysłużoną framugę. Przysiadł na brzegu łóżka. – Śniadania Pan jeszcze nie jadł, jak mniemam, prawda? No właśnie, widzi Pan, zaraza z tymi miejscowymi, bo choć dobrzy to ludzie, to ogłady brak, pewnych, rozumie Pan... cech towarzyskich nie wytworzyli, dbam o nich jak umiem, edukuję, ale wie Pan jak to jest z tym plebsem, nieraz i najświetniejsze dusze... zresztą, gdzież i moje maniery. Tumilis. Emil Tumilis, sołtys Helmsby, niegdyś zwaną Malizną. Bardzo mi miło.
Maćko uścisnął podaną mu dłoń. Ból głowy narastał z każdym kolejnym słowem.
- Tumilis, Emil Tumilis. Szlacheckie to, wie Pan, nazwisko, jednak takie to czasy nam nastały, że i co obszerniejsze umysły zamknięte bywają w okowach geopolitycznych uwarunkowań, w takim, na ten przykład, Helmsby. Cóż jednak począć, misję swą trzeba z godnością przyjmować, nadzieją żyjąc, że starania o cywilizacyjny postęp lokalnych społeczności nie pozostaną niezauważone, a nadejdzie może i taki dzień, że sprawiedliwość życiowa się o mnie, to znaczy o takie persony, upomni. – Tumilis spojrzał znacząco na fajtera.
- Tak.. Tumilis, Emil. Zapamiętam, na pewno. – Maćko skrzywił się lekko. Głowa dudniła mu już niemiłosiernie. – Panie... sołtysie. Czy moglibyśmy dalszą rozmowę... odłożyć nieco... głowa, rozumie Pan...
- Oczywiście, ależ oczywiście. – Tumilis wyprostował się jak struna. Zamachał gwałtownie rękami na Merthe, która wróciła właśnie z miską kaszy i dzbankiem mleka. – Wszyscy wychodzić! Pan Lowkick musi odpocząć!
Kobieta prychnęła, rzucając przygotowany naprędce posiłek na stół. Wychodząc, rzuciła fajterowi zagniewane spojrzenie.
- Sołtysie... - sapnął Maćko, gdy mężczyzna był już na progu. – I dzieci... dzieci proszę nie wpuszczać...
Tumilis ukłonił się lekko, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Do uszu Lowkicka dotarła z sieni przytłumiona reprymenda. Tupot małych stóp ginący gdzieś za oknem upewnił go, że sołtys wziął sobie jego prośbę do serca.
Obudziła go cisza. Nie pamiętał nawet, kiedy ból głowy ustał, robiąc miejsce sennym marom. Najważniejsze, że ustał na dobre. Przetarł oczy. Słońce chyliło się powoli ku zachodowi. Westchnął ciężko, gramoląc się z pościeli. Na stole pod oknem stała miska pełna kaszy i kubek mleka. Pomimo głodu, Maćko opróżnił jedynie kubek. Najpierw obowiązki, potem przyjemność.
Wychodząc z izby potknął się o zwitek szmat. Szarobura masa poruszyła się, a spod kołtunów koloru ziemi zaświecił szeroki uśmiech idioty. Maćko przeklął w duchu.
- Sajmonella – fajter pomógł wstać młodzieńcowi. – Co Ty tu robisz? Leżałeś tu cały dzień?
- No.. no tak, Panie. Coby dziecka nie przeszkadzały, boście zmęczeni byli. – Sajmonella patrzył na Lowkicka z gwałtownie narastającym podekscytowaniem. Obawiając się kolejnego strumienia pytań i paplaniny, Maćko przerwał wieśniakowi w pół niemego pytania.
- Zaprowadzisz do sołtysa? Przyjmuje jeszcze o tej porze?
- Ano, a pewno, taką personę, a pewno – Sajmonella był wyraźnie dumny, że stary fajter powierzył mu jakieś zadanie. – Proszę, za mną idźcie, to niedaleko, tu zaraz, ino...
- Chłopcze... - Lowkick starał się utrzymać cierpliwy ton głosu. Uśmiechnął się lekko widząc, jak młodzieniec aż stężał w oczekiwaniu. Nie chciał robić mu przykrości. Sajmonella, bądź co bądź, warował pod jego drzwiami cały dzień. – Trochę jeszcze boli mnie głowa... gdybym mógł Cię prosić... porozmawiamy później, dobrze?
- Aaa... a-a pewno, pewno. Jak mówicie, Panie, jak mówicie - wydukał nieco zawiedzionym głosem.
Do siedziby sołtysa dotarli po krótkiej ciszy, przerywanej miarowym człapaniem bosych stóp Sajmonelli. Maćko wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Nie zauważył kunsztownego reliefu na belce nad drzwiami, nie zwrócił uwagi na świeżą słomę na dwuspadowym dachu. Nie miał dziś na to czasu.
Maćko Lowkick bywał sporo. Bywał aż stał się obyty. W tak mizerne progi wstąpił jednak po raz pierwszy. Nie spodziewał się wyłożonej marmurem posadzki ani złotego tronu, widywał jednak ładniejsze krzesła z wikliny i równiejsze klepiska. Rozparty na wiklinowym siedzisku Emil Tumilis pasował tu istotnie jak pięść do nosa. Nic dziwnego, że miał nadzieję na wszechdosięgającą rękę życiowej sprawiedliwości.
- Szanowny Panie Lowkick! – Tumilis wyszczerzył szeroko zęby na powitanie. – Ufam, że wypoczął Pan dostatecznie?
- Tak, dziękuję. – Maćko zatrzymał się o kilka kroków od sołtysa. Uśmiechnął się lekko. Na śnieżnobiałej koszuli dostrzegł długi rudy włos. – Wdzięczny jestem za strawę i czystą pierzynę. Zapewne interesuje Pana cel mojej wizyty, powinienem chyba wytłumaczyć moje nagłe przyb...
- Szanowny Panie Lowkick! – sołtys klasnął w ręce, przerywając fajterowi wpół zdania. Zza parawanu po prawej stronie izby wychynęła kobieta w średnim wieku, trzymając w dłoni dwa kieliszki i pokaźny, gliniany dzbanek. Woda czy wóda? Lowkick miał nadzieję na to pierwsze, gdy jednak wychylił z sołtysem `urzędowego`, mleko aż zafurkotało mu w żołądku. Fajter przeklął się w myślach za nietkniętą miskę kaszy.
- Panie sołtysie...
- Emil. – Maćko uścisnął podaną mu dłoń obserwując, jak drugą Tumilis napełniał jednocześnie kieliszki. Po drugiej kolejce był już pewien, że trzeciej nie zdzierży. Nim dobiegł do drzwi, mleko skisło, a wraz z nim protokół dyplomatyczny. Pozostawiony sam sobie sołtys westchnął ciężko i osunął się na klepisko. Wznosząc oczy ku niebu przechylił butelkę. Na swoją korzyść.
Kilka minut później stary fajter powrócił chwiejnym krokiem, nieco bardziej pomarszczony niż zwykle. Oczy sołtysa zabłysły ponownie.
- Szwny Pnie Lowkick!
- Emil, błagam... - Maćko uśmiechnął się słabo, odtrącając podany mu kieliszek. Stracił w tej wsi już za dużo czasu. – Przejdźmy do rzeczy. Jestem tu z rozkazu Gildii Fajterów, w pościgu za...
- Ghhh... - siedzącym na klepisku Tumilisem nagle zakołysało, jakby ktoś klasnął mu znienacka przed nosem. – Fff-fajtrów? To Wy... Ty... nie kupiec? Ks... księcia nie znasz?
- Nie, jestem miszcze...
- Aaa... aaa wiesz kogo... kogo ja znam? – Mężczyzna przechylił do tyłu głowę i patrząc na Lowkicka zawiadiacko, wydął do przodu dolną wargę. Po chwili głowa opadła mu gwałtownie do przodu, rozluźnione ciało przygarbiło się od impetu. Emil ni to sapnął, ni zacharczał. – Nikogo... k... wa... nikogo... a Ty... ftrów... a co mnie... fajtrów...
Głowa sołtysa opadła powoli prawie do samej ziemi. Gniewny bełkot zastąpiło poszarpane charczenie, stopniowo przechodzące w coraz bardziej równomierne pochrapywanie. Po kilku minutach Maćko uznał, że spity mężczyzna zasnął. Gdy zaczął zbierać się do wyjścia, Tumilisem targnęło znowu, tym razem do pionu.
- Aaa, a wiesz co... Lokik? - Emil rzucił nieprzytomne spojrzenie prosto w oczy fajtera. – Aaa to wypierdalaj... i... i wiesz co, Lokik? Weź tego tam... co o Gildii... wiesz? Weź go i www... www...
- Wiem, Tumilis, wiem. – Maćko uśmiechnął się krzywo. Wypadł na zewnątrz nim sołtys zdążył wydąć także górną wargę.
ROZDZIAŁ DRUGI – GRAFITOWE PSALMY
Sajmonella starał się nie przysnąć w siodle, choć oczy ciążyły mu już jak brak słów. Jechali od rana w absolutnej ciszy, stary fajter nawet nie wzdychał. Od czasu do czasu czuł na sobie jednak jego oceniające spojrzenie. Nie wiedział, dlaczego po powrocie od sołtysa Maćko bez zbędnych ceregieli kazał mu się spakować i wyjechać razem z nim. Od tamtego momentu nie zamienili już bowiem ani słowa.
Maćko właściwie nie wiedział, dlaczego po powrocie od sołtysa, bez zbędnych ceregieli kazał się chłopcu spakować i wyjechać razem z nim. Od tamtego momentu nie zamienił z nim już jednak ani słowa. Może wzruszyło go poświęcenie Sajmonelli, warującego pod drzwiami, czuwającego nad jego spokojnym snem. Bezinteresowność tego czynu. Niewielu znał ludzi czyniących dobro dla samego dobra. Może to te drwiące spojrzenia innych mieszkańców Helmsby wzbudziły w nim litość dla prostego chłopaka? A może po prostu zrobiło mu się żal, że ktoś poczciwy musi żyć w tej samej wsi co zapity sołtys o nazwisku brzmiącym jak egzotyczna choroba? Odkąd wyruszyli, zdążył dokładnie przyjrzeć się młodzieńcowi. Całkiem nieźle trzymał się w siodle, nawet w galopie, choć nie wyglądał na zaprawionego jeźdźca. Jego wychudzone ciało zdawało się kołysać razem z wiatrem, łopotać znoszoną, szarą koszulą. Na pierwszy rzut oka nie było w nim nic niezwykłego, a jednak...
Stary fajter westchnął w duchu. Nie wiedział jeszcze, co zrobi z chłopakiem. Na razie jechali.
Gospoda o zachęcającej nazwie „Przestrzenna` wyrosła za zakrętem czechowskiego traktu w samą porę. Dzień miał się już ku końcowi, a Sajmonella momentami niemal zsuwał się z siodła. Lowkick uśmiechnął się na myśl o nocy spędzonej z dala od dzieci. I o misce ciepłej kaszy.
Karczma była prawie pusta. Kilku gości niespiesznie zapijało kolację przy jednym ze stołów, nie zwracając szczególnej uwagi na nowo przybyłych. Właściciel przybytku był bardziej towarzyski. Dwie miski z potrawką z wiewiórki i ciemny bochen chleba wylądowały na stole nim Maćko zdążył sięgnąć do kiesy. Córka gospodarza zafalowała dwoma kuflami spienionego piwa, a w drodze powrotnej do kuchni falowała już tylko sobą. Sajmonella przywarł natychmiast do miski ze skupieniem godnym lepszej sprawy.
Maćko tymczasem schował kiesę lżejszą o zapłatę za nocleg i najświeższe informacje. Karczmarz wymruczał co prawda niewiele, zapewne z lęku przed bandycką zemstą, ale wymruczał wystarczająco. Wyglądało na to, że nie musieli się spieszyć. Stary fajter pochylił się w zamyśleniu nad gorącą strawą.
Tomasz Kisikapusta uśmiechnął się pod nosem. Lubił pozornych twardzieli, po wszystkim zawsze najmelodyjniej wyśpiewywali wszystko co wiedzieli lub wiedzieć bardzo by chcieli.
- Skoro tak – westchnął lekko. – Agencie Nutter, pozwoli Pani.
Kruczowłosa kobieta odkleiła się od zimnej ściany celi, zakasując rękawy. Podchodząc do więźnia, strzeliła jeszcze kłykciami na wiwat. Szyba w oknie pod sufitem zadygotała. Pyzata niewiasta stanęła za plecami Tumilisa, kładąc niepozorne dłonie na jego barkach. Kisikapusta powtórzył pytanie, które ponownie pozostało bez odpowiedzi. Tomasz skinął głową z westchnieniem. Agentka Nutter rozmasakrowała mięśnie Emila jednym wprawnym ruchem, jak ciasto na pierogi. Kisikapusta chciał po chwili powtórzyć pytanie, mężczyzna ciągle jednak krzyczał...
Mgła poranka podnosiła się bardzo powoli, ociężale, niechętnie ustępując pola ciepłym promieniom słońca. W tej cienistej okolicy dni rzadko przebijały się przez noce, gęste zarośla i stłoczone korony drzew przyjaźniły się z mgłami i półmrokiem na śmierć i życie. Niewielu ludzi mieszkało w stankowskiej dziedzinie, głównie życiowi pustelnicy i ludzie wykolejeni z dziada pradziada, którzy bardziej od chłodu bali się tylko towarzystwa. Jak we wszystkich mrocznych krainach, zazwyczaj było tu nadzwyczaj spokojnie.
Jeźdźcy wsunęli się w wąską ścieżkę jak węże. Sajmonella zerknął na Macieja, który pewnie zagłębił się w leśną przecinkę. Podziwiał jego niezalękniony spokój. Sam nigdy nie zapuściłby się w te strony. Odbiegająca od głównego traktu na wschód dróżka prowadziła nad urwistym brzegiem rzeki w głąb lasu. Rozpościerający się nad ich głowami zwarty tunel z gałęzi przywodził na myśl scenografię ostatniej wędrówki człowieka. Sajmonella zamknął oczy. Jeśli na końcu tego tunelu miało czekać na nich światło, nie chciał tego widzieć. Po prawdzie, bał się również wodników, leśnych rusałek i innych mieszkańców gęstych lasów. W ciemnym świecie za powiekami od razu poczuł się lepiej. Jedynie szum rzeki poniżej przepaści z prawej strony nie pozwalał mu się całkowicie odprężyć.
Maciej spojrzał na chłopaka beznamiętnym wzrokiem. Nie dziwił go wcale lęk młodzieńca, okolica nie należała do najprzyjemniejszych. W promieniu kilku kilometrów mieszkali jedynie porozrzucani tu i ówdzie czarni starcy, sędziwi smolarze. O okolicznych borach krążyło wiele opowieści, niektóre nawet prawdziwe. Tymi najgorszymi, o oślizgłym, przebiegłym Bumcynglu, który wdzierał się przez uszy straszono dzieci po wioskach. Te o Grafitowym Dziedzicu wyszeptywano jedynie po kątach.
Maszerowali gęsiego już piątą godzinę, bez zbędnego pośpiechu, ostrożnie, prowadząc konie za uzdy. Droga była tak wąska, że o jeździe obok siebie nie było mowy. Sajmonella otworzył oczy już dawno temu, kiedy wyrżnął głową w nisko wiszący konar. Wielkim guzem na środku czoła przejmował się teraz bardziej niż osławionym Bumcynglem. Wzdrygnął się, kiedy coś zaszamotało w zaroślach. Sikorka. To tylko sikorka. Odetchnął z ulgą. Miał nadzieję, że nie będą nocować w lesie.
Pół godziny później Maćko zarządził postój na niewielkiej polanie, pomiędzy potężnymi dębami. Rozkulbaczenie koni i zaparzenie kawy pozostawił Sajmonelli, chłopak musiał się w końcu do czegoś przydać. Oparty o chłodny pień drzewa pociągnął łyk wody z bukłaka, obserwując jak jego towarzysz sprawnie radzi sobie z wierzchowcami. Może i nie był najostrzejszym nożem w kredensie, ale na pewno miał dryg do codzienności. Stary fajter uśmiechnął się do swoich myśli. O Sajmonelli jeszcze usłyszą, nawet jeśli tylko raz. Tego był pewien.
Odpoczynek nie trwał długo. Niedawno minęło południe, jednak do przebycia mieli nadal szmat drogi. Maćko, podobniej jak Sajmonella, liczył, że dotrą do celu podróży przed nocą. Jego towarzysz był za słaby psychicznie, aby szlajać się nocą po okolicach Stanka, nawet pod jego opieką. Po pierwszej kawie bez przepitki ruszyli dalej.
Kiedy cienie zarośli nabrały wieczornej barwy, Sajmonella omal nie stracił głowy. Całkiem dosłownie. Lowkick w ostatniej chwili dostrzegł cienką jak wodzionka, metalową linką, rozciągniętą w poprzek drogi pomiędzy drzewami.
- C-co to jest? – Sajmonella z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w pobłyskującą zachodzącym słońcem linkę, rozpiętą na wysokości jego gardła. Przelotna sugestia wyobraźni sprawiła, że chciał zemdleć, ale bał się teraz nawet myśleć.
- Pułapka na kroserów. – Maćko przeciągnął paznokciem po ostrym jak brzytwa druciku. – Od czasu do czasu co odważniejsi młodzieńcy, albo Ci co bardziej znudzeni, urządzają sobie wyścigi konne na tej drodze. Jest mrocznie, wąsko, niejeden już pogruchotał sobie kości spadając w przepaść. Idealne warunki do dowodzenia swojej bezmyślnej męskości. Zawsze jest przy tym sporo hałasu, jak to na wyścigach. A Grafitowy Dziedzic lubi ciszę...
- Grafitowy Dziedzic o-obcina głowy? – Sajmonella prawie udławił się własną śliną.
- Nie, on tylko rozciąga linki – Maćko uśmiechnął się szeroko. – Chodź, już niedaleko.
- Panie Lowkick... - młody wieśniak wziął głęboki oddech. Do tej pory nie miał odwagi zapytać, ale sytuacja zaczęła go przerastać. – Dokąd... dokąd my właściwie jedziemy?
- Tam, gdzie nikt inny nie ma czelności. – Stary fajter przeprowadził ostrożnie rumaka pod pułapką. – Do Dziedzicówki.
Zytek rozejrzał się po zgromadzonych słuchaczach błyszczącym od procentów wzrokiem. Jego żona zdawała się być zdecydowana na jak najszybsze opuszczenie karczmy, choćby i wlokąc małoletniego syna za nogi. Malec za nic nie wyszedłby teraz sam – siedział przed ojcem wpatrzony w niego jak w obrazek, chłonąc każde słowo. Podobnie zresztą jak i zebrani w gospodzie goście. Zaiste, Zytek miał dryg do bajania.
- Downo, a w inszych stronach padają, że nigdy, nie widzioł baby jej krasy. Włosy mioła złote jak… nu, jak przenico na polu starego Jura. Gynste to było… pikne, gynste jak smoło. Łoczy takie samiuśkie. Nie było w nij nic, czegoś się mógł uczepić. Naczy tego, uczepić to i było się czygo… - Zytek przerwał opowieść i pośpiesznie pociągnął łyk piwa, starając się nie zwracać uwagi na bezlitosne spojrzenie żony. – Co ja to tego… ady, przeca. No i na to syćko, rozumicie, drzwi się łotwieroją i do izby wloz…
- Arunia! – wykrzyknął mały Vamsi. Rozpalonym policzkom chłopca dorównać mogły kolorem jedynie nabrzmiałe już piwem oczy Zytka.
- Ano! – rozochocony przepitką mężczyzna z uśmiechem grzmotnął kuflem w stół, rozpryskując pianę na wszystkie strony. Kilku siedzących w pobliżu słuchaczy przetarło sobie policzki wierzchem dłoni. Nieznanym sposobem bujna czupryna przycupniętego u stóp ojca Vamsiego pozostała nietknięta. – Dobrze pamientosz! Arunia! I jok on se ją zobejrzał, to z tygo wszystkiego rozumicie, Aruni…
- Ekhm! – żona Zytka odchrząknęła głośno, wskazując głową na malca. Mężczyzna był co prawda zbyt wstawiony by zatrzymać się wpół narracji, udało mu się jednak uratować opowieść przed przesadą.
- Tego… Aruni… naczy Arunia… stanął jak wryty! A co było potym…
A potem.. cóż…
Temperatura namiętności w niewielkiej izbie sprawiła, że oliwa w lampce wyparowała nim poruszył ją pierwszy płomień. Westchnął i On, gdy Ona westchnęła, a na jego scyzoryku do golenia odbiła się scena, od której żyłka pękłaby nawet kurtyzanie.
Nie był to bowiem zwykły wieczór, niezwykle było to również spotkanie. Źrenice kobiety zwężały i rozszerzały się na przemian, gdy mężczyzna spopielał wargami jej i tak już dogorywającą spazmami szyję. Gdyby mogła, palcami przeszyłaby jego ciało na wylot, kiedy gorący oddech partnera zsunął się ku wezbranym półkulom, dygoczącym na krawędzi przyzwoitości. Nie to jednak zagotowało fusy, nie od tego powstała szczelina jęku na szybie izby otulonej światłem świec. Nie od tego wszystkie zmysły kobiety przegalopowały na wylot świadomości, nieomal pogrążając ją w próżni odczuwania.
Najwyrazistsze nadeszło, gdy ściśnięte dłonie kobiety uspokoiły się nieco, a dla mężczyzny był to znak, że czas najwyższy przesunąć swe wargi dalej na południe, aż po horyzont…Arunia Paladynowicz, zwany Grafitowym Dziedzicem, nie brał jeńców. Maruszka westchnęła resztkami sił, nie pamiętając potem czy to był sen, czy omdlenie.
Czuł w nozdrzach zapach zbliżającego się niebezpieczeństwa. Cierpka woń spoconego ze strachu ciała wzmagała zawroty głowy, szalejące w jego czaszce od poczucia bezsilności. Zapędzony w kozi róg, nie miał dokąd uciec. Czekał niecierpliwie na zbliżającego się oprawcę, nie mogąc wydobyć ze ściśniętego gardła nawet westchnienia. Siedział przykuty do metalowego krzesła, na środku leśnego traktu. Było coraz chłodniej, choć świt miał się już ku końcowi. Kątem oka wyłowił ruch z prawej strony. Panna Świst drgała spazmatycznie na ziemi pokrytej zgniłym listowiem, bliska cichej agonii. Sklejone krwią i błotem włosy na jej głowie przykryły liście paproci, w które wtoczyła się jej posiniaczona głowa. Tuż obok kobiety leżała Prządka. Nawet już nie parowała. Jej zamglone, nieruchome spojrzenie spoczywało na szarych świerkach po drugiej stronie ścieżki. Paladyn podniósł spocone czoło ku niebu, zaciskając zęby w bezsilnej wściekłości. Gdy i Panna Świst w końcu znieruchomiała, zdał sobie sprawę, że teraz jego kolej.
Korony drzew w oddali poczęły nagle miotać się na wszystkie strony, jakby targane niewidzialną ręką huraganu. Dało się słyszeć grzmot potężnych stóp miażdżących przemarzniętą ziemię, z początku przytłumiony, potem coraz donośniejszy. Bestia zbliżała się powoli, lecz nieuchronnie. Arunia bezskutecznie starał się przecisnąć ślinę przez zaciśnięte gardło. Stojące o kilkanaście metrów od niego świerki zafalowały, a tupot bosych stóp niemal go ogłuszył.
Zamknął oczy. Bumcyngiel już tu był.
Gdy ponownie je otworzył, ujrzał przed sobą niewielką, nieco ponad metrowego wzrostu postać. Krasnal musiał mieć około stu lat, zaczynał już bowiem mocno łysieć. Nalane policzki podpierały niemrawe oczy, które przyglądały się właśnie uważnie Paladynowi. Wydatne usta ściągnęły się w grymasie niezadowolenia, a pokaźny brzuch zafalował malowniczo, gdy jego właściciel obrócił się gwałtownie plecami do mężczyzny.
- Nie, nie, nieee… – zajęczała żałośnie postać, potrząsając głową. – Nie, mój słodki, nieee… za chudy, za chudy…
Krasnal rzucił Aruni ukradkowe spojrzenie przez ramię, przestępując z nogi na nogę.
Jego skwaszona mina zawiedzionego dziecka mówiła wszystko.
- Nie-e… nieee… – Bumcyngiel zaczął pochlipywać, pociągając głośno nosem. - Nie-eee… za brzydki… za brzydki…
Zdawało się, że krasnal za chwilę usiądzie na ziemi i rozpłacze się w głos. Bumcyngiel nagle jednak obrócił się w stronę Paladyna. Złośliwy uśmiech niespodziewanie odnalezionej nadziei rozświetlił zapłakaną twarz.
- Ale może nie głupi, co, mój słodki? Taaak, taaak… może nie głupi…
Stwór wskoczył zwinnie na kolana mężczyzny. Arunia patrzył z przerażeniem, jak z ust krasnala, o kilka centymetrów od jego twarzy, wysuwa się długi język. Mężczyzna nie był w stanie poruszyć głową, nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zacisnął tylko mocniej skrępowane pięści. Koniuszek języka przesunął się po mostku Paladyna w górę, owinął się mu wokół szyi, pozostawił długą smugę śliny na jego czole i policzkach. A potem… a potem gwałtownie wpadł do lewego ucha. Arunia czuł jak lepki, mokry język oplata mu mózg, szalejąc wewnątrz jego czaszki niczym rozdrażniona kobra. Zanim miotany dreszczo-spazmami wywrócił źrenice na drugą stronę, zdążył zauważyć, że świerki przybrały różowy kolor. Ostatnie spojrzenie padło zaś na jaskrawożółte niebo za plecami krasnala, na którym zarysowała się nagle postać Maruszki.
- Dzi…. Dziedzicu! Dziedzicu!
Arunia poderwał się gwałtownie. Leżał w ciemnej izbie obok kuchni, cały spocony. Przez brudne okno wpadało do środka mdłe światło księżyca. Panowała głęboka cisza, przerywana jedynie jego szybkimi, płytkimi oddechami. Dłonie mężczyzny zaciskały się na grubej pierzynie tak mocno, że pomimo panującego półmroku można było bez trudu dojrzeć zbielałe kłykcie. Sen, pomyślał z ulgą, nieco jeszcze oszołomiony, to był tylko zły sen. Spojrzał na przycupniętą w kącie, przerażoną Maruszkę. Zdawało się, że gdyby mogła, wcisnęłaby się nawet w mysią dziurę. Arunia opadł ponownie na łóżko z westchnieniem ulgi, przełykając głośno ślinę.
- Wybacz, Marucha, to był tylko zły sen – wymamrotał, starając się opanować zadyszkę. Wyciągnął rękę do dziewczyny. – Tylko zły sen. Chodź, Marucha, śpij.
Poranek dnia następnego wstał rześki jak wspomnienia minionej nocy, choć nieco chłodniejszy. Czuć już było nadchodzącą zimę. Dziedzic wystawił obolałe stawy na pierwsze promienie słońca, przebijające się z trudem przez ciemną ścianę lasu porastającego okoliczne wzgórza. Dziedzicówka była dobrze ukryta, w niewielkiej kotlinie pośrodku gęstego lasu, z dala nawet od szlaków uczęszczanych przez leśnych ludzi. Tak dobrze ukryta, że gdy usłyszał słaby stukot końskich kopyt, był przekonany, że przysnął. Kuna na poddaszu jednak zamilkła, a wiewiórki pospadały z drzewa przed domem szybciej niż orzechy. Nawet pies, gdyby jeszcze żył, pewnie by nie zaszczekał. Ktoś nadchodził.
Maćko nawet nie obrócił się na dźwięk złamanej gałązki. Wiedział bowiem dwie rzeczy. Po pierwsze Dziedzica na pewno tam nie było, ta sztuczka na zmylenie uwagi przeciwnika była stara jak fajterski świat. Po drugie, na pewno by nie zdążył.
- Skradasz się jak twoja stara, Paladynowiczu. – Lowkick ścisnął mocniej lejce i przystanął w pół kroku. Na widok kuszy wysuwającej się powoli zza zarośli zmarszczył brew. Ostrzejsza strona bełtu skierowana była w jego stronę. Grafitowy Dziedzic pojawił się w całej krasie o ułamek sekundy później, spoglądając złowieszczo na starego fajtera. Mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu, a mgła gęstniała wokół nich coraz bielej. W końcu Paladynowicz zdjął palec ze spustu i opuścił broń.
- Może to i prawda – Arunia uśmiechnął się szeroko. – Dobrze Cię widzieć, Lowkick. Nawet w tak obskurwiałym towarzystwie.
Maćko westchnął. Sajmonella trzymał się sztywno w siodle, bełkocząc coś pod nosem. Jego twarz zdawała się blednąć coraz bardziej z każdą kolejną minutą. Przesuwał nieobecnym wzrokiem po bezkształtnej masie mgły pod końskimi kopytami, oddychając płytko. Maćko spojrzał zmęczonymi oczami na Paladynowicza.
- Miałem nadzieję, że zdążymy tu dotrzeć przed zmierzchem. Arunia, mówię Ci, co to była za noc…
- Wiem, Lowkick – Dziedzic parsknął pod nosem. – Wiem. Chodźcie, może jeszcze da się go odratować. W stajni mam pod sianem resztki bimbru, żółędziówka prosto od Jagny.
- Myślałem, że mieliśmy go ratować, a nie dobijać. – Maćko rzucił przyjacielowi porozumiewawcze spojrzenie, uśmiechając się lekko. – Prowadź.
Stajnia była ciepła i sucha, przyjemnie pachniała żołędziami i końskim nawozem. Mężczyźni zsunęli Sajmonellę z siodła i ułożyli na warstwie siana przy wrotach, przykrywając go szczelnie bronami. Arunia wlał mu do gardła ćwierć butelki brązowego bimbru, po czym sam pociągnął łyk dla zdrowotności.
- Chodź na kawę, pogadamy. – Dziedzic skinął głową na nabierającego kolorów chłopaka. – Ten niech tu trochę poleży, brony powinny wytrzymać napór procentów kiedy już oprzytomnieje. Nie będziemy tu przecież nad nim biadolić aż do śniadania.
Po drodze do Dziedzicowej sadyby Maćko dostrzegł na trawie świeże ślady stóp biegnące od domu przez łąkę. Spojrzał pytająco na Paladynowicza.
- Aaa, tam, nie ma o czym opowiadać. – Arunia machnął ręką, nie zwalniając kroku. Po chwili jednak pociągnął temat. – Wiesz, jaka teraz moda wśród młodzieży. Trafi się jakaś trochę mniej brzydka we wsi, to zaraz portrety każe sobie malować po jarmarkach, a jak już w sąsiedniej wsi ją kojarzą, to wpadnie do sołtysa albo i gospody i daj jej jeść za darmo, spać za darmo, to rozpowie potem, żeś jest porządnym sołtysem albo karczmarzem co się zowie. Czasem zdarzy się, że i tu przyjdą, te bardziej bezczelne, dla sławy, rozumiesz, że niby w Dziedzicówce spała, że znamy się jak łyse konie i takie tam. Patrzą na nią potem we wsi jak na wielką panią, zazdroszczą koneksji, męża szukają wśród pomniejszej szlachty. Mnie to nie przeszkadza, odpowiada nawet. Dobrze mi robi na stawy, jak zostają do rana, a imion i tak nie pamiętam, tyle tego teraz po świecie, że kto by spamiętał.
Paladynowicz otworzył ciężkie, dębowe drzwi chaty.
- No, ale dość o mnie, za długo tu chyba sam siedzę, rozgadałem się. Wchodź, zaraz coś się znajdzie na śniadanie.
Dziedzicowa izba niewiele się zmieniła od ostatniej wizyty Lowkicka. Kwiaty na oknie tylko jakby świeższe, słoma między belkami jaśniejszego koloru. Kurz ten sam. Stary fajter westchnął w duchu, przesuwając palcem po sczerniałym parapecie, gdy Arunia zniknął za drzwiami spiżarni. Nigdy nie przepadał za tą norą. Kamienne ściany, marmurowe posadzki, bieżąca woda – tak mógł żyć. Nie wytrzymałby w takiej ascezie nawet tygodnia, ale ostatecznie to nie on był najsławniejszym niegdyś fajterem Gildii. Nawet po odejściu z organizacji, legenda Paladynowicza nie słabła. Przeciwnie, można by rzec, że wzmagała się, zwłaszcza od czasu jego zniknięcia w stankowskich borach.
Dziedzic wrócił z szerokim uśmiechem, długim pętem kiełbasy i bochenkiem chleba bez omasty. Gdy zasiedli przy stole, wyczarował z kieszeni kapoty butelkę żółędziówki.
- No, do śmierci jakoś dożyjemy – rzucił zadowolony. – Zamieniam się w słuch.
W powietrzu wisiała nie tylko woń końskiego nawozu i siana. Sajmonella był pewien, że śni. Obudził się zlany potem i wódką w jakiejś stodole, przywalony bronami. Dookoła było nieprawdopodobnie cicho, w zastanym powietrzu nie śpiewał żaden ptak, nawet wiatr nie przetaczał się z szemraniem po ścianach ze starych bali. Poczuł chłód i wilgoć. Musiało być około świtu, w pomieszczeniu robiło się bowiem coraz mniej szaro. Pod wyszczerbionymi u dołu wrotami stodoły kłębiły się w półmroku strzępy mgły. Nie czuł pod plecami chłodu klepiska, za to w kark ukłuły go źdźbła słomy, kiedy podniósł nieco głowę żeby rozeznać się w sytuacji. Odczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają się do półmroku pomieszczenia. Leżał na warstwie świeżej słomy, przygnieciony wielkimi, ciężkimi bronami z bukowego drewna. Kolce pośrodku były częściowo usunięte a rama dociążona, konstrukcja skutecznie unieruchamiała jego tułów, natomiast ramiona i uda były zakleszczone pomiędzy wbitymi płytko w ziemię, stalowymi zębami w kształcie włóczni. Bukowe brony? Sajmonella poczuł pierwszą falę paniki. Nikt nie robił bron z tak twardego drewna. I te dziwne modyfikacje… Poruszył delikatnie stopami i dłońmi. Wszystkie kości całe. Kiedy do nozdrzy dotarł zapach wódki, chłopak pociągnął nosem kilka razy, dla pewności. Żołędziówka? Kto robi wódkę z… Zmarszczył brwi od narastającego ucisku pomiędzy skroniami. Głowa budziła się do życia, lecz co to było za życie. Chyba nie na sto, a na tysiąc sto procent – odór wódki zdawał się oblewać go niczym morskie fale, lepkie i gęste jak smoła. W pierwszym odruchu chciał zwymiotować, nie miał jednak czym. I wtedy przypomniał sobie starą legendę z dzieciństwa. Wódka z żołędzi, pułapki na ludzi. Zbielał. Baba Jagna. Porwała go Baba Jagna.
Zaczął się szamotać, bezskutecznie próbując zrzucić z siebie drewniane okowy. Przepite ciało nie nadawało się jednak do niczego, czuł jakby cały składał się z gumy. W pewnym momencie dostrzegł coś po drugiej stronie stodoły i znieruchomiał jak mucha w pajęczynie tuż przed śmiercią, wstrzymując oddech. Jedynie rozpalone źrenice zalały mu przerażeniem całą gałkę oczną. Nie był sam. W powietrzu wisiała nie tylko woń końskiego nawozu i siana. W rogu pod powałą unosiło się coś, co na początku wziął za stare worki na ziarno albo zwitek szmat, jednak w miarę jak mrok ustępował miejsca szarości, prawda nabierała kształtów. Postać rozpięta między belkami niczym nietoperz miała na sobie długi, czarny płaszcz i kaptur zakrywający twarz. Ubranie było miejscami lekko postrzępione, Sajmonella nie był jednak w stanie dostrzec choćby skrawka ciała, nigdzie nie wystawały stopy czy dłonie. Tak, jakby płaszcz unosił się sam. Dolna część falowała lekko na boki, reszta trwała nieruchomo. Chłopak wypuścił powoli powietrze. To pewnie tylko jakiś stary płaszcz, przemknęło mu przez myśl, spokojnie, to tylko stary płaszcz zatknięty na gwoździach. Zamknął oczy i odetchnął jeszcze kilka razy na tyle głęboko, na ile pozwalały mu brony. Ostatni oddech wypuścił z ulgą. Uspokojony nieco, powrócił do prób uwolnienia się z pułapki. I wtedy kaptur płaszcza uniósł się do góry, a powietrze wypełnił charczący szept. Sajmonella zaczął krzyczeć i szamotać się jak szalony, niepomny na raniące mu ramiona i nogi stalowe kolce bron. Głowę wypełniała mu chrapliwa melodia nieznanego języka, przebijająca się z łatwością przez jego okrzyki, oplatająca mu mózg niczym żmija. Nagle szept ustał, jakby nigdy go nie było. Zanim młodzieniec zemdlał z przerażenia, ujrzał jeszcze, jak postać szybuje spod powały w jego stronę, a następnie znika pod wrotami stodoły, mieszając się z mgłą. Głowa opadła mu na pachnącą słońcem słomę i wywróconymi do tyłu źrenicami zanurzył się w ciemność.
ROZDZIAŁ TRZECI – NOWINKA
Arunia patrzył za znikającym w oddali Lowkickiem targany mieszanymi uczuciami. Cała ta historia nie dawała mu spokoju. Zagadnięty przy kolejnej kromce chleba bez omasty o jego obecne zadanie, Maćko stał się wyjątkowo powściągliwy w słowach. Wymamrotał coś pod nosem o poszukiwaniach Mospana, ale nic więcej nie chciał powiedzieć:
- Rozkazy z samej góry, Dziedzicu. Nieoficjalne, rozumiesz – dodał z dumą.
Nieoficjalne. Lowkick nie należał do najświetniejszych agentów Gildii, ale do agentów jednak należał. Jeśli chodziło tylko o eliminację bandyty, można było wysłać kogokolwiek ze szturmówki, ba, nawet cały oddział. Paladynowicz zmrużył oczy. Nie chciało mu się wierzyć, że ktoś z Gildii mógł powierzyć Lowkickowi misję sekretniejszego kalibru. Na to jednak wyglądało. Interesujące, ale i niepokojące. Czego Gildia mogła chcieć od podrzędnej zbójeckiej bandy? Ludzi od brudnej roboty im przecież nie brakowało, można to było załatwić w cywilnych ciuchach, jeśli chodziło o jakąś prowokację. Tomasz Kisikapusta nie takich specjalistów miał w swoim wydziale. Ale Lowkick?
Kiedy Maćko zniknął już wraz ze słońcem pomiędzy drzewami, Grafitowy Dziedzic westchnął ciężko i zawrócił w stronę domu. Być może trzeba będzie się temu przyjrzeć, popytać trochę po starych znajomych, sprawa była bardzo nietypowa, a jemu, pomimo upływu lat, sprawy Gildii leżały nadal na sercu. Teraz miał jednak bardziej naglące zmartwienie. Wszedł do chaty najciszej jak potrafił.
Sajmonella oddychał miarowo, pogrążony w głębokim śnie. Arunia obserwował go przez chwilę, po czym wyszedł bezszelestnie z salonu, zamykając za sobą drzwi. W kredensie w kuchni miał jeszcze resztki bimbru z pszenicy, na czarną godzinę. Usiadł na ziemi, twarzą w kierunku drzwi. Pociągnął spory łyk. Pszenicówka przyjemnie koiła natrętne myśli, a po całym dniu miał o czym myśleć. Wrócił wspomnieniami do wydarzeń tego poranka…
Byli już po drugim pęcie swojskiej kiełbasy, kiedy usłyszeli krzyk dochodzący ze stodoły. Ryk nawet. Wybiegli z domu w mgnieniu oka. Na spękanym klepisku boiska leżał nieruchomo Sajmonella. Twarz miał koloru podnoszącej się mgły, na ustach pozostałości piany. Jego ubranie było w strzępach, z rąk i nóg broczył krwią. Brony leżały kilka metrów dalej, pęknięte na pół. Gdy ocucili go siarczystym policzkiem, chłopak zaczął wierzgać resztkami sił, charcząc coś pod nosem półprzytomnie, rzucając po pomieszczeniu oszalałe spojrzenia. Arunia nie zrozumiał wszystkich słów, ale znał melodię tego języka – mowa półmroku z bagien Toab.
- Ver damalav… – bełkotał Sajmonella słabnącym głosem. – ver… shens shemdeg moval…
Złapali go za ręce i nogi, próbując opanować miotające nim spazmy. Maćko starał się uspokoić chłopaka, szeptając mu do ucha nieco nerwowym półgłosem:
- Ciii… ciiicho, no już, oddychaj, Sajmonella, oddychaj… – Młodzieniec cisnął się jeszcze kilka razy, po czym nagle znieruchomiał, wywrócił do góry oczami, a białka zaszły mu szarą mgłą. Stary fajter rzucił Paladynowiczowi zaniepokojone spojrzenie. – Arunia, co do…
- Do domu – rzucił sucho Grafitowy Dziedzic, starając się opanować drżenie głosu. – Natychmiast.
Arunia pociągnął kolejny łyk pszenicznego bimbru. Taaak, to był długi poranek. Przenieśli zesztywniałego Sajmonellę ze stodoły do domu, rzucili na wysłużoną pryczę i zabrali się za opatrywanie ran. Paskudnie to wyglądało. Ramiona i nogi rozharatane o stalowe zęby bron czekała długa rekonwalescencja. Całe ciało miał posiniaczone, musiał szalenie miotać się po klepisku zanim do niego dotarli. Grafitowy Dziedzic na całe szczęście pół piwnicy miał zawalone różnego rodzaju maściami i medykamentami od leśnych ludzi. Od czasu pogryzienia przez jadowitego Ixodesa w leki był akurat dobrze zaopatrzony. Owad co prawda zdechł chwilę potem pod ciężkim butem Dziedzica, ale jad zdążył się już zadomowić w stawach. W tamtym czasie bez naparów z ziół i mazideł jego leśnych znajomych nie przespałby ani jednej nocy. Okazały się jak znalazł na rany Sajmonelli.
Paladynowicz opróżnił butelkę. Nic się nie trzymało kupy. Ver damalav, shens… jak to było… shemdeg moval? Dlaczego mieliby go szukać? I po co? Odłożył puste już naczynie i przetarł oczy. Czas spać, dzisiaj i tak już niczego nie wymyśli. Pomagając sobie rękami, podniósł się niezdarnie z podłogi i nieco chwiejnym krokiem ruszył do sypialni.
Sajmonella nabierał powoli kolorów, choć nadal nie wracał jeszcze do świadomości. Arunia nie był tym nadmiernie zaniepokojony, doglądał go tylko regularnie. Widywał już ludzi nawiedzonych po raz pierwszy przez cienie Toabu. Powinno minąć kilka dni, zanim chłopak się ocknie, potwornie głodny, prawdopodobnie nie pamiętając w ogóle, lub tylko szczątkowo, co się stało. Lepiej, żeby nie pamiętał nic, przemknęło mu przez myśl.
W międzyczasie Paladynowicz zabijał czas i wiewiórki. Na odludziu w najbliższej okolicy Dziedzicówki siłą rzeczy niewiele się działo, był to jednak rewelacyjny teren do fajterskiego treningu. Arunia był człowiekiem dokładnym i skupionym, cierpliwym i przyzwyczajonym do niedogodności losu. Nie zapomniał niczego z fajterskiego szkolenia, choć od jego odejścia z Gildii minęło już kilka lat. Nadal trenował regularnie i równie zapamiętale co kiedyś. Starał się także wymyślać sobie nowe trudności, przekraczać kolejne granice, aby być coraz lepszym we wszystkim, co robił – pociąg do perfekcji był silniejszy od niego. Kiedy w okolicy brakowało już szerszeni, które można by nadziać w locie na widły, gołymi rękami pomagał bobrom ociosywać pnie drzew, zmiatał orzechami wiewiórki z drzew z odległości kilkudziesięciu metrów, ścigał się z wilkami, siłował na łapy z niedźwiedziami i pływał na czas z łosiami. Był z naturą za pan brat, a odkąd zapędy jego serca pohamowała pewna młoda dama, preferował czworonożne towarzystwo od ludzkiego. Słowem, przeżywał prawdziwie złotą jesień życia, choć przyszła ona na niego niespodziewanie wcześnie. Wyglądało jednak na to, że choć usilnie starał się zapomnieć o przeszłości, ta nie zapomniała o nim. Więcej nawet, stała się znowu nachalna jak podteksty w powieściach Sajmara. Przeklęty Lowkick, pomyślał dwa dni po wyjeździe Maćka, dopalając popołudniowego papierosa na drewnianej ławeczce przed chatą. Było już tak statecznie.
W trzecią noc po wydarzeniach w stodole, Arunię obudziło łomotanie do drzwi chałupy. Na zewnątrz lało jak z cebra, jednostajny szum deszczu niemal zagłuszył kolejne uderzenia pięści o dębowe wrota. Paladynowicz poderwał się z siennika jednym, płynnym ruchem. Na zewnątrz stał Lowkick.
- Zabiłem go! Zabiłem! – Maćko wpadł do chaty jak przemoczony ptak, szlochając od progu. Był tak rozdygotany, że Dziedzic postanowił tym razem machnąć ręką na pozostawiony przez niego błotny ślad ciągnący się od wejścia aż do kuchni. Ten jeden raz. Nalał staremu fajterowi podwójnej herbaty, gdy ten opadł ciężko za kuchennym stołem, z twarzą ukrytą w dłoniach. Blask zapalonej świecy tańczył z cieniami po kątach, nadając pomieszczeniu aurę zamkowego lochu. Maćko wyprostował się i ujął drżącymi dłońmi podany mu kubek.
- No to co, że zabiłeś? Nie takie było twoje zadanie? – zaczął Arunia, z nieco zaskoczonym wyrazem twarzy. - Lowkick, czego beczysz, kuźwa?!
- Naszego zabiłem, rozumiesz?! Naszego! – Maćko utopił zasmarkaną twarz w kubku z herbatą. Wypił wszystko jednym haustem. – Mospan to był agent Gildii!
Paladynowicz zmarszczył brew i spojrzał na przyjaciela jakby ten był niespełna rozumu.
- Nasz… - Lowkick rzucił okiem na drzwi pokoju, w którym spał Sajmonella i zniżył głos, choć nadal nie mógł opanować jego drżenia. – Kazał mi zabić naszego! Ja nic nie wiedziałem! Ja naprawdę... ja nie chciałem… ja…
- Czekaj czekaj, uspokój się – przerwał mu Arunia, starając się panować nad tonem głosu. – Jesteś pewien, że był z Gildii? Kazali Ci załatwić dezertera? Przecież jest od tego cały zespół…
- Nie dezertera, ja nie wiedziałem, on… - urwał, przełykając ostatnią łzę. Lowkick zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Po chwili odezwał się znowu, nieco już spokojniej. – Wytropiłem go kilka kilometrów stąd, nad strumieniem. Jego banda spała w chacie, jest tam taka stara rudera po smolarzach, pewnie znasz.
Paladynowicz skinął głową w zamyśleniu. Kilka kilometrów stąd? Tak blisko? W głowie począł układać mu się pewien scenariusz.
- Obserwowałem chatę z zarośli, zastanawiałem się, jak to ugryźć. Patrzę, a tu Mospan we własnej osobie wychodzi w krzaki – Maćko zająknął się, urywając na chwilę. – Pomyślałem, lepszej okazji nie będzie, bardziej samego go nie znajdę. No i ruszyłem. Zaszedłem go z boku, deszcz jeszcze nie zaczął padać. Wypadłem na niego, przyłapując go… no… in flagranti.
Lowkick dolał sobie herbaty. Żar świecy zdążył osuszyć już nieco jego ubranie, parujące teraz jak ziemia po letniej mżawce. Arunia mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, na myśl o minie bandyty.
- Wycelowałem lepiej kuszę, zacząłem mu cicho recytować prawa, tak, żeby Ci z chaty na pewno nie usłyszeli – ciągnął dalej Lowkick. – Doszedłem może do połowy zdania, a on, rozumiesz, rzucił się na mnie, tak jak stał. Ja… ja dotychczas znałem takie akcje tylko z treningów, powinienem go obezwładnić, dać w mordę czy coś… ale odruchowo nacisnąłem spust…
- To nie miałeś go dopaść i wyeliminować? – wszedł mu w słowo Grafitowy Dziedzic.
- No miałem, taki dał mi rozkaz, ale… - Maćko zawahał się. – Mospan nosił charakterystyczny naszyjnik, pamiątka po kochanku czy coś. Rozpiąłem mu koszulę na piersi, żeby go zerwać, na dowód, a on… on miał nasze znamię. To był nasz człowiek!
- Lowkick, wiesz, że to się kupy nie trzyma? – zaczął Paladynowicz. – Miałeś zlikwidować aktywnego agenta? Przecież macie od tego specjalistów. Kto…
Arunia przerwał w pół zdania. Na zewnątrz nadal padało, coś jednak zakłóciło jednostajny rytm kropel, przykuło jego słuch. Maćko spojrzał na przyjaciela szeroko otwartymi oczami.
- Też to słyszałeś? Czy to nie nasz… - zaczął, odstawiając powoli kubek z herbatą.
- Chodu! – szepnął Paladynowicz, gwałtownym ruchem gasząc świecę. – Do spiżarni!
Rygwach ze Świdnika zaklął pod nosem, przecierając zalewaną deszczem twarz. Od pół godziny mókł z częścią swojego zespołu w zaroślach, czekając aż zwiadowcy wrócą z resztą. Ciągnęli za Lowkickiem do samej Dziedzicówki, ale po drodze kilku żołnierzy pocięło się o linki pozawieszane między pniami drzew. Gdy dotarli na miejsce, wysłał dwóch najszybszych tropicieli z powrotem - mniej doświadczona część drużyny została tej nocy przy koniach, o kilka kilometrów dalej. Rudowłosy kapitan ze Świdnika nie był zachwycony obrotem spraw, ale nagłe straty w zespole musiały być uzupełnione, nawet żółtodziobami, nawet ludźmi. W takiej akcji każda para rąk była na wagę złota. Zwłaszcza, że nie był pewien, czy kusze w takim deszczu w ogóle wystrzelą. Pogoda zepsuła się nagle, w bezpośredniej okolicy celu, choć prognozy wieszczów aury zapowiadały suchą noc w całym regionie. Rygwach westchnął cicho. Co za noc.
W izbie od frontu chaty, pewnie w kuchni, wciąż paliło się słabe światło świecy. Kiedy zwiadowcy wrócili z resztą drużyny, kapitan ustawił zespół w szyku i dał sygnał do szturmu. Byli o kilka metrów od budynku, gdy któryś z kaprali zahukał, naśladując puszczyka. Rygwach zamknął na moment oczy, wypuszczając powietrze przez nos. Przed akcją wyraźnie nakazał nie wydawać komend sygnałowych. Kurwa, kurwa, kurwa! – przebiegło mu przez myśl, gdy światło świecy w chacie nagle zgasło. Gwizdnął przeciągle.
Pięciu szturmowców podbiegło gęsiego do ściany przy drzwiach wejściowych. Stojąca na czele dwójka zmiotła dębowe wrota taranem, następnych dwóch wpadło do środka budynku niemal równocześnie, rozbiegając się na prawo i lewo z zarepetowanymi kuszami. Pozostała trójka deptała im już po piętach, pozostawiwszy taran na zewnątrz. Dwie pozostałe grupy otoczyły budynek i stodołę. Było podejrzanie cicho. Rygwach wszedł do chaty.
Żołnierze zorientowawszy się, że w środku nie ma żadnego z fajterów, odpalili pochodnie. Świdnicki kapitan był człowiekiem, nie widział w ciemności tak dobrze jak Curuxa, którymi dowodził. Na stole w kuchni dym z knota unosił się jeszcze nad kubkiem niedopitej herbaty. Z pokoju obok żołnierze wynosili właśnie nieprzytomnego młodzieńca. Rygwach odetchnął w duchu. Mieli przynajmniej chłopaka.
- Przeszukać porządnie chatę! Podłogi, ściany, meble – huknął. – Musi tu być jakieś sekretne przejście, nie rozpłynęli się przecież w powietrzu!
ROZDZIAŁ CZWARTY – RUDY AZOR
Wypadli w noc jak partyzanci – szybko, zwinnie, niepostrzeżenie. Gnali przed siebie pędzeni gniewem. I strachem. Gdyby dali się pojmać, może sprawy potoczyłyby się inaczej, ale ucieczka w takiej sytuacji oznaczała tylko jedno. Po zabiciu ich człowieka, agenci Gildii Fajterów będą najpierw strzelać, potem zadawać pytania. Paladynowicz nie zamierzał jednak oddawać się w ręce Kisikapusty jak zwykły bandzior. Westchnął w duchu. Cała ta sprawa śmierdziała mu od samego początku.
Tunel prowadzący od spiżarni kończył się kilometr dalej, nad strumieniem. Wyjście było zamaskowane gęstymi zaroślami, rosnącymi między pniami zwalonych wiatrem i wiekem drzew. Ostatnio w te rejony nie zapuszczały się nawet wilki, ale Arunia wolał dmuchać na zimne. Od wejścia do tunelu fajterzy nie zamienili ani słowa. Najważniejsze było biec, gnać jak dziki gon. Dopiero nad potokiem Maćko zatrzymał się na moment, żeby złapać oddech. Ta cała sytuacja zaczynała go przerastać. Nie dam rady, pomyślał. Chyba nie dam rady.
- Arunia… zaczekaj chwilę – sapnął Lowkick, zginając się w pół i opierając dłonie na kolanach. Wziął głęboki oddech. – Zaczekaj chwilę. Muszę Ci coś powiedzieć.
- Maćko, kurwa. – Paladynowicz przystanął, w napięciu nasłuchując pogoni. – Teraz?!
Gdzieś w oddali dało się słyszeć trzask łamanych pod ciężkimi butami gałązek. Grafitowy Dziedzic ruszył natychmiast w dół potoku, nie czekając na odpowiedź. Kilka sekund później, Lowkick pobiegł w ślad za nim ze skwaszoną miną.
Po kilkuset metrach potok zakręcał na północ, minąwszy pozostałości kamiennego mostu. Maćko pamiętał to miejsce. Arunia pokazał mu kiedyś całą trasę ewakuacyjną, od włazu w spiżarni po bobrowisko za zakrętem strumienia. Na wszelki wypadek, wiesz jak jest, może się kiedyś przydać, może nie. Trzeba być optymistycznym pesymistą. Po drugiej stronie mostu, z prawej, była kiedyś bobrza tama. Zwierzęta wyprowadziły się stamtąd już dawno, ale szkielet konstrukcji pozostał. Stamtąd prowadziła ledwo widoczna ścieżka na drugą stronę wzgórza i dalej, do wsi Grzmiąca, malowniczo posadowionej nad jeziorem.
Ścigani nie dotarli jednak nawet do starego bobrowiska.
Czekali na nich już przed mostem.
Bezksiężycowa, deszczowa noc była ciemna, ciemniejsza niż zwykle. Czarna jak jego myśli. Jak pręgi na karku Curuxa. Jak sam skurwysyn. Kiedy trafili na wąski tunel pod podłogą spiżarni, pomknęli nim z prędkością spadającej gwiazdy. Nie było czasu do stracenia, ścigani i tak mieli już nad nimi sporą przewagę. Rygwach zaklął pod nosem, kiedy w ucho boleśnie trzepnął go wystający ze ściany korzeń. Miał nadzieję, że ten podziemny korytarz nie miał zakrętów – nie mogli zapalić pochodni, biegł więc zupełnie po ciemku, przywiązany liną do jednego z żołnierzy. Czuł wilgoć i chłód. Musieli być niezbyt głęboko pod ziemią. Westchnął z ulgą - nigdy nie lubił ciasnych pomieszczeń. Po kilku minutach poczuł na twarzy powiew świeżego powietrza. Nareszcie, pomyślał.
Zwiadowcy, którzy pobiegli przodem, czekali na resztę przycupnięci w zaroślach pomiędzy zwalonymi pniami drzew. Nieco poniżej wyjścia z tunelu szemrał strumień. Kapitan ze Świdnika zawahał się. Ruszenie w górę potoku, w las, byłoby cwane, wbrew podręcznikowej zasadzie pierwszego odruchu, ale fajterzy na pewno nie widzieli w ciemności tak sprawnie jak Curuxa. Musieliby zwolnić, a do tego Lowkick nigdy nie był wybitny kondycyjnie. Po niedługim czasie zapewne można by ich już tropić na słuch. Rygwach sprawdził czy miecz gładko wychodzi z pochwy i skinął na zwiadowców. Oddział ruszył w dół strumienia.
Tuż przed mostem Arunia dostrzegł ruch pomiędzy drzewami. Po latach spędzonych w stankowskich lasach widział w ciemności całkiem nieźle, a czego nie widział, wyczuwał niezawodnym instynktem. Przy moście zauważył przynajmniej dwa cienie, trzy kolejne przemykały między pobliskimi drzewami jak wilki. Przez chwilę nie był pewien, czy to zasadzka, czy niefortunny zbieg okoliczności. Kiedy jednak wokół zapłonęły pochodnie, jego wątpliwości uleciały wraz z dymem żagwi. Naliczył szybko trzynastu agentów. Byli otoczeni.
- Brawo, Panie Lowkick, koncertowa robota – odezwał się stojący przy moście mężczyzna w granatowym płaszczu. – Doskonale Pan sobie poradził. Podziwiam zdolności aktorskie, bo pewnie nie było łatwo przekonać przyjaciela.
Grafitowy Dziedzic spojrzał z niedowierzaniem na rzekomego przyjaciela. Maćko wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać.
- Musiałem, przepraszam – wymamrotał przygarbiony, spuszczając wzrok. Paladynowicz nie zaklął nawet w duchu. Ściągnął wargi i przeniósł lodowaty wzrok na człowieka przy moście.
- Szuarri – prychnął. – Za moich czasów, takie szumowiny jak Ty się ścigało, a nie zatrudniało. Widzę, że w Gildii sporo się zmieniło, odkąd mnie nie ma.
- Sporo, to prawda. Jak widzisz, na lepsze – Szuarri uśmiechnął się cynicznie. Obrzucił szybkim spojrzeniem resztę agentów. Już prawie. – Jak to rozegramy, Panie Paladynowicz? Wiesz, komu mam Cię dostarczyć, drogę znasz. Pójdziesz po dobroci, czy mamy Ci pomóc?
Arunia zacisnął pięści, patrząc w milczeniu na tajniaka. Wątpił, żeby miał być gdziekolwiek doprowadzony – skoro był tu płatny zabójca, najpewniej za kilka metrów skończyłby z nożem w plecach „podczas próby ucieczki”. Szuarri przechylił głowę i westchnął teatralnie.
- Milczysz, hm? Skąd ta wrogość, Mości Dziedzicu? Przecież nic Ci nie zrobiłem. – Spojrzał znacząco na Dziedzica. – Jeszcze.
Za plecami Paladynowicza zachrzęściły rozdeptane liście. Zacieśniali krąg. Wokół cichutko zaszeleściły wysuwane z rękawów sztylety. Maćko zadreptał nerwowo w miejscu. Arunia wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Uśmiechnął się pod nosem, rozluźniając pięści.
- I to był twój największy błąd – odpowiedział półgłosem, otwierając oczy.
Rygwach podciągnął oddział tak blisko mostu, jak tylko się dało bez zwracania na siebie uwagi. Podczas odprawy nie było mowy o drugim oddziale pościgowym, a przed sobą widział w blasku pochodni odzianych w uniformy Gildii agentów. Naliczył trzynastu, w tym tego, który mówił. Wysoki mężczyzna w granatowym płaszczu. Miał wrażenie, że gdzieś natknął się już na tę twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie dokładnie. Na pewno nie był to stały bywalec kwatery głównej. Może jakiś agent polowy, incognito? Gildia miała ich w końcu całkiem sporo, rozsianych po najdziwniejszych zakamarkach kraju. Dlaczego jednak nikt go nie poinformował. Czyżby nie dotarły jakieś spóźnione rozkazy? Wahał się, czy wkroczyć, czy czekać na rozwój wypadków. Na razie przyczaił oddział w zaroślach, wydał szeptem wstępne polecenia. Zdecydował, że zaczeka. Coś było nie tak. Tymczasem agenci przy moście ustawili się w szyku, ale jeszcze nie ruszali. Mężczyzna w płaszczu powiedział coś z uśmiechem, Paladynowicz odpowiedział, ale kapitan ze Świdnika nie dosłyszał, co. I wtedy się zaczęło.
Pierwszy padł na ziemię Lowkick, ugodzony sztyletem przez jednego z bezpieczniaków. Gdy upadał na kolana, na jego twarzy malowało się kompletne zaskoczenie. Wyglądało na to, że zupełnie nie spodziewał się ataku na siebie. Dla kontrastu, Grafitowy Dziedzic zdawał się spodziewać wszystkiego. Gdy tylko skończyli rozmawiać, jeszcze nim Maćko padł na ziemię, gwałtownie przykucnął. Kiedy wyprężył się płynnie z powrotem do pionu, trzech nadbiegających agentów zafurkotało w powietrzu. Sekundę później grzmotnęli o ziemię z nożami w gardłach wbitymi aż po rękojeść. Czwarty wydobyty z cholewy buta puginał utkwił w piersi człowieka, który ugodził Lowkicka. Mężczyzna w płaszczu wykonał kilka kroków w tył, aby zrobić miejsce dla reszty napastników. Paladynowicz na ten widok rzucił się między drzewa. Ośmiu ludzi pognało za nim jak stado wilków. Rygwach w przeciągu następnych dwóch minut naliczył osiem zduszonych okrzyków dochodzących z ciemności, w której zniknęli. Gdy w blasku dogasających na ziemi pochodni zamajaczyła postać Aruni, świdnicki kapitan uznał, że najwyższy czas interweniować. Gwizdnął krótko i ruszyli. Od ściganych dzieliło ich jakieś 30 metrów, ale nim oddział dotarł na miejsce, mężczyzna w płaszczu już płonął, przybity pochodnią do ziemi. Po Paladynowiczu nie było ani śladu.
Mężczyzna skończył czytać raport Rygwacha, mimo wszystko z satysfakcją. Pechowo się złożyło, że Grafitowy Dziedzic umknął, ale przynajmniej mieli chłopaka. No i udało się zatrzeć ślady jak należy, Maćko zginął. W tym momencie to najważniejsze, na Paladynowicza przyjdzie jeszcze czas, pomyślał. Nie bez powodu wybrał do akcji właśnie Lowkicka – średniej klasy agent, ale skuteczny, a przede wszystkim dobry aktor. Za dobry. Trzeba go było zlikwidować, tak na wszelki wypadek, zanim rozmyśliłby się w tym swoim miękkim sercu. Już samo przekonanie go do wywabienia Paladynowicza z kryjówki było trudne, czasochłonne, nie obyło się bez szantażu. Nie było też do końca takie oczywiste, że stary fajter nie złamie się w kluczowym momencie. Mężczyzna wstał od biurka i podszedł do okna. Na dziedzińcu oddział szturmowców zbierał się właśnie do wyjazdu na patrol. Żołnierze mieli grobowe miny. Wieść o zdradzie Grafitowego Dziedzica rozeszła się szybko w szeregach. Było co prawda wielu, którzy nie chcieli wierzyć w oficjalną wersję wydarzeń. Większość jednak dała się przekonać, że Paladynowicz działał na szkodę Gildii, ba, we współudziale z obcym wywiadem. Im większa i szlachetniejsza legenda, tym łatwiej ją potem obalić, mężczyzna wiedział to z doświadczenia. Zawistnych i małodusznych ludzi jest w końcu najwięcej. Odprowadził wzrokiem znikających za bramą konnych, po czym westchnął ciężko i wrócił do biurka. Już niedługo. Uśmiechnął się do swoich myśli. Niedługo.
https://ridero.eu/pl/books/sajmarskie_bajania/