Przejdź do komentarzysen to za mało
Tekst 1 z 1 ze zbioru: a jednak kiedy mgła cię dopadnie
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2012-02-07
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2395

Sen to za mało 


Tuesday.  

Jest godzina trudna do określenia. I nie z tego powodu że nie można jej fizycznie jednocześnie wyznaczyć, określić pewnie można( może być dobrze 16:00 lub 24:00 jest to w tym przypadku rzecz względna, umowna). I umówmy się żeby było wygodniej dla was że jest to ta godzina jaka wam najbardziej odpowiada. No nie wiem ta godzina kiedy wracacie z pracy. Po obiedzie pijecie kawę wykąpani z turbanem na głowie siedzicie w waszym ukochanym miejscu. Przytuleni do welwetowych obić fotela czy sofy. Ich beżowy kolor pasuje jak ulał do nastroju jaki was dopada. I macie chęć, nieodpartą ochotę na ten nastrój właśnie. Na  niskim stoliku. Jego szklanym blacie w kolorowe obwarzanki. Stemple pozostawione po szklankach z napojami. Kładziecie czyste wyszorowane stopy. Bez cienia zrogowaciałego naskórka. Ale i tak wydają się jakieś pomarszczone i nie nasze. Takie zwyczajne stopy człowieka którego czasami coś tam uwiera. Coś tam swędzi, drapie. Jakiś załomek źle założonej skarpety czy pończochy. Okruch który przypadkiem dostał się między piętę a wasz cały świat. O którym nie możecie zapomnieć do momentu kiedy nie zrzucicie buta. Opukacie nim wszystko co może spowodować że na koniec wreszcie wypadnie to co dało wam poczucie dyskomfortu. (wasza głupota) (szklane oko czy część sztucznego uzębienia). Ale nie stopy są wasze. Polakierowane na czerwono paznokcie są wasze. Małe kostki na palcach stóp są naprawdę wasze. Nie łudźcie się to wszystko jest czymś naprawdę rzeczywistym. Czymś waszym z czym żyliście tyle lat a dostrzegliście to dopiero teraz. Tak. Skóra jest lekko popękana, szorstka. Zdaje się być niema. Nie jest już tym lśniącym cudownym płaskim materiałem. To już nie jedwab nawilżany dziecinnym olejkiem. Skóra straciła ten zapach. Zapach mleka który mdli. Słodki zapach obwisłych piersi, upstrzonych niebieskimi żyłkami życia.  

Wasze stopy spoczywają na szklanym blacie. Wtuleni w najbardziej wyszukane możliwości wtulenia się przerzucacie kanały w waszym wspaniałym cyfrowym dekoderze, posiadającym niezliczoną ich liczbę. Ich wielokulturowość daje wam możliwości o których nie mieliście pojęcia jako dziecko. Teraz świat stoi przed wami otworem. Nie każdy pewnie zapyta którym ale to mało ważne. Świat jest przed wami. Wasze oczy śledzą drwala w odległej Alasce co ścina mechaniczną piłą jakiegoś nie dającego się powtórzyć z nazwy chojaka. Jest taki krzepki, pijany od otaczającego go śniegu i mrozu. Taki wspaniały samiec o którym się marzy, a on jest tak daleko. Choć tak blisko wprost za waszym domem. Słychać nawet  odgłosy piły która zmaga się i z mrozem jak i z sękami. Upijacie łyk wina które jest odpowiednie do tego typu klimatów. Na początku jest cierpkie ale po chwili czuć jakiś słodkawy posmak. Głęboko ukryty smak przyjemności jaki się czerpie z jego picia. Drwal ma na sobie dżinsy, koszulę w kratę i puchowy bezrękawnik. Na twarzy lekki zarost, niebieskie oczy skupione na tym co obecnie robi. Na głowie bawełnianą czapeczkę z logo firmy która sponsoruje nakręcony film. Za nim widać góry na ich zboczach nie ma loga. Wierzchołki przykryte pokaźną pokrywą śniegu giną w lekkiej mgle. Po półgodzinie drzewo zachwiało się niebezpiecznie i runęło w białą miękkość śniegu. Nastąpiła przerwa. Przerwa czy w nadawaniu. Czy tez ogólna przerwa. Napełniamy kieliszki. Poprawiamy znów szorstkie stopy na szklanym blacie stolika. Są takie nieobecne. Czy to nasze stopy. Ich nawilżanie jest całym naszym obecnym życiem o tej porze, o tej godzinie. Staramy się ale one nie są posłuszne. To nie są nasze stopy. Te stopy co to są naszymi stopami nie są nasze. Są szorstkie, nieme wręcz zuchwałe w swoim podwójnym życiu.   

Przerzucamy kanały w cyfrowym dekoderze. Guziki na pilocie są takie delikatne, wręcz namiętnie podniecają. Kiedy butelka czerwonego wina jest pusta, a smak winogron odmiany Shiraz gdzieś już tam przemija. Mamy chęć na jakiś program kulinarny. Jakieś smaki Francji czy 30 minut szalonego Anglika. Stopy opieramy o krawędź stolika. Delikatna skóra wżyna się w ostrą powierzchnie. Od spodu stopy wydają się rozcięte i wydaje się że jutro w miejscu gdzie stopy miały kontakt z ostrą krawędzią będą bolesne krwawe blizny. Ale tak się nie dzieje. Ale przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. Jakieś blizny powstają. Niewidzialne ale przecież są. Są całym naszym życiem na jakie się zdecydowaliśmy.  

Programy kulinarne nudzą tak jak może nużyć senny widok z okna. Uporządkowany i w miarę stabilny w swym zachowaniu. Nuda. Autobusy zatrzymują się na przystanku, odjeżdżają. Pojedyncze osoby wsiadają, pojedyncze osoby wysiadają. Numery autobusów zmieniają się tylko ( 137, 417, 355). W tych numerach zawarty jest ich cały świat. Ich cel przeznaczenie. To odległe Marble Arch, Brixton, Clapham Common i tyle. Czy w innej kolejności. Namiętny odwieczny rytuał, powtarzany setki razy dziennie do  znudzenia. Ale jakże trwały małżeński związek aż do śmierci. 


Friday 

W metrze między Raverscort Park a Victoria. 

Jest gdzieś 17:00. Na peronie nie ma prawie nikogo. Obok po wolnym torze przejeżdża Piccadilly. Nie zatrzymuje się. Szybko mija Reverscort Park jak małe niechciane dziecko. Kilka stron Metra( poranna gazeta) poderwało się w nadziei znalezienia spóźnionego czytelnika po czym opadło łagodnym ruchem na asfaltowy peron. W szybko migających przedziałach nie można rozpoznać osób które się w nich znajdują. Tylko jedna zlana masa. Która złączona ze sobą, czy między sobą jakoś tam egzystuje. Z całego tego obrazu zapamiętamy bardziej dźwięk jaki im towarzyszy, kolorowym szybko znikającym postaciom co siedzą lub stoją. Jesteśmy niecierpliwi ale District jeździ co sześć minut. Tak że wychodzi że na dwie trzy Piccadilly przypada jeden przejazd District. Także stoimy jak idioci a po sąsiednim torze mijają nas roześmiani ludzie i przyglądają się nam jak debilnej nacji bez cienia współczucia. Też ich nienawidzimy. Chcecie by przed Hammersmith złapały ich światła i stali tam do usranej dupy. Ale nie nie zdarza się to często i nie dziś. Czekamy. Z nieba pada deszcz a co może innego. Jest łzawy i wszędzie się wciska. Jakbyś się nie opatulił zawsze znajdzie pominiętą  przez ciebie lukę i tamtędy wedrze się do środka. Jest ci zimno jak cholera a metro nie nadjeżdża. Masz chęć wtulić się do żółtego pojemnika na sól. Do wszystkich powiewających worków na śmiecie. Do kogokolwiek. I weszła ona. Po wpół drewnianych schodach jakie prowadzą na peron. W ciężkich Martensach. A może i lekkich. Wyglądały na dość masywne do jej sylwetki. Kto ją tam wie. Weszła do wiatrołapu. Była ubrana dość skąpo jak na czas i porę. Poszarpane rajstopy, kuse sztuczne futerko w cętkowane wzorki jakiegoś ssaka z sawanny. Istne nieporozumienie. Jak szamanka odprawiła rytualny taniec nim usiadła na drewnianej ławce. Nim cokolwiek zrobiła odprawiała te swoje czary. Musiałeś na to patrzeć choćbyś tego nie chciał. Miała w sobie miłą dla otoczenia pogardę. Ale to nie było to. To raczej lekkie znużenie tym ciągłym padającym pytaniem, choć nie padającym. Co ty robisz kochanie. Co ty robisz. Pytanie zawsze gdzieś tam wiruje. I choć spada. Nie ma nigdy szansy aby pojawiła się odpowiedz.  


Saturday 

Jesteśmy zawiedzeni. Noc jaka miała nastąpić nie jest tą nocą. Wszystko wydaje się nie takie jak powinno być. Sex z Jo był tylko przelotnym zaspokojeniem ciekawości. Twarz roześmianej Jo z rana przechadzającej się nago po pokoju nie jest tym co pragnęliśmy ujrzeć. Nie oto chodzi że jest koszmarna czy coś w tym stylu tylko że kiedy na ogromnym kacu próbujemy znaleźć zastosowanie do poszarpanych pończoch, które leżą koło łóżka. Nie macie ochoty oglądać żadnej twarzy, żadnej żywej istoty. I  nic sensownego nie przychodzi nam do głowy, pustej pulsującej bólem bani, to serce naszego problemu. Ile wówczas trzeba mieć samozaparcia żeby nie zwymiotować na jej lekko już pulchne i ciepłe ciało kiedy lekko się przymila, a które wczoraj wydawało się czymś doskonałym. Ile trzeba wytrzymać i się przemóc na poranne szybkie przytulanie. Spojrzeć w jej oczy trochę   jakby za ślepe. Trochę namiętne ciągle dające  w namiętny sposób do zrozumienia. Pragnę i pożądam.  

Poranna kawa jest wyśmienita. Ale ból głowy nie ustępuje.  

-Mi zawsze pomaga to- Jo podała dwie białe tabletki. Jej palce w krótkim dotyku. Kiedy spotkały dłoń Mandy wydały się zimne i niedostępne. Jak tabletki, sama chemia dostępna w każdej postaci taka anonimowa. Na twarzy dziewczyny pojawił się jakiś cień. Odległy może gdzieś zapamiętany widok z dzieciństwa teraz odległy ale jakże piękny. Mandy widziała to w jej oczach. Zmieniły się. Były ciepłe i tak migdałowo pachniały jakimś odległym wspaniałym świtem dalekiej cudnej krainy. Krucze włosy gładkie ciało. Wspomnienie szalonej nocy. I dzień. Światło dzienne. Ona co siedzi naprzeciwko w kusej podkoszulce bez majtek.  

-Czy jesteś w jakiś sposób..- nie dokończyła Jo.  

-Nie ale nigdy nie kochałam się z kobietą- szeptała Mandy. Na dłoniach dostrzegła delikatne smugi od słońca, które jakoś tam się przebiło przez opuszczone drewniane żaluzje. Walczyły z cieniami żył które tętniły pod skórą. 

-Żałujesz tego co zrobiliśmy- Jo lekko się pochyliła. Szperając w skórzanej brązowej torbie. Szukała jakiejś niepotrzebnej rzeczy. Ręce i dłonie zwisały w jakiś szmaciany bezwładny sposób.  

-Nie wiem. Jestem oszołomiona. Jeszcze śpię i jest mi nie dobrze ale i przyjemnie zarazem. Jest mi jakoś bardziej..- Nie dokończyła. Jo gdzieś tam była ze swoimi poszukiwaniami i chyba nie bardzo liczyła na szczerą odpowiedz. Mandy przerwała. Upiła łyk kawy. Postawiła porcelitowy kubek na drewnianym stole, pełnym dziur, zacieków, wiekowych wyszczerbień. Po kuchni przedzierał się promień słońca. Ślizgał po gładkiej glazurze wnikał w szare fugi kolorowych kafelek. Miał jakiś cel. Chciał osiągnąć, dotknąć każdy zakamarek, ogrzać najbardziej ukryty załomek ściany.  

Mandy zapaliła, paczka Mallboro leżała na dnie ostatniej z szuflad. Był to jej pierwszy papieros od chyba roku. Był wspaniały. Tytoń na tyle się wysuszył że poczuła prawdziwą moc tej używki . Aż ją zamurowało, jak za pierwszym razem, kiedyś dawno w szkolnej toalecie. Zakaszlała ciężko poczuła, że ma płuca i robi coś wbrew swej woli.  

Jo przeniosła się na kanapę. Rozłożyła wygonie przeglądając esemesy w telefonie. Wyglądała dość niezwykle, a może Mandy tak się tylko wydawało. Była tylko kobietą jak ona. Kobietą która może robić wszystko na co ma ochotę. Bez ograniczeń dociekać i poszukiwać prawdy o samym sobie. Była wspaniała silna, o lekko oliwkowej skórze , zgrabnych nogach, wygolonym wzgórku łonowym. Wyglądała perfekcyjnie jak wycięta z żurnala wspaniała partnerka na całe życie. 

Papieros który paliła Mandy kończył swój krótki żywot.  

Jo zaśmiała się wulgarnie odczytując jakiegoś esemesa. 

Żaluzje nie zdawały egzaminu, ostre światło wdarło się bezczelnie. Atakowało anemiczne kolory, dawało ostry sygnał aby się wykazać ukrytym życiem.  

-Słuchaj Mandy nie masz może dziś ochoty na wieczorną popijawę. Znajomy właśnie zaprasza- Jo mówiła to lekko i z jakimś przeświadczeniem że się zgodzę.  

-Czemu nie- Odpowiedz miała znamiona,- rób co chcesz ale pamiętaj jeszcze nie ustąpił ból głowy- 

Nie ustąpił. Ale to nie był ten ból głowy. To był ból bardziej z tych których przyczyn nigdy nie jesteś pewien tak do końca, na sto procent.   


Sunday 

Dzień godny pożałowania jak mawiają nie którzy zaczyna się normalnie tylko w odróżnieniu od dnia mniej marnego czyli pozostałe dni. Wstajemy ciut później gdzieś koło 12:00. Lub coś koło tego. Mamy kaca ale nieporównywalnie większego niż na co dzień. Nieświeży oddech, skołtunione włosy i może jeszcze w zanadrzu kilka zagadek jakie z czasem da się odkryć  w ciągu tego dnia. A może to tylko takie przeczucie jakie ma miejsce już jakiś czas.  

W łazience bierzecie ciepły ożywczy prysznic. Piersi są tłuste od niespokojnego snu, wrażliwe jak nigdy, niebieskie żyłki jak błyskawice lekko dygocą pod mocnym ciśnieniem z prysznica. Nawilżacie ciało olejkiem, który lekko rozgrzewa i ma delikatny ale intensywny aromat minionej egzotycznej nocy. Woda spływa ciepłym strumieniem czujemy lekkie ukłucie ciepła co daje spokój i odprężenie. Czujemy senną aurę jaka nas dopada. Kabina pokrywa się parą. W pomieszczeniu unosi się ciężka wilgotna mgła która pokrywa wszystko. Jesteśmy wilgotni już nie od wody od zbyt goręcej wody, ale od własnego potu, toksyn jakie z nas wyłażą, złej chemii z którą nie możemy sobie poradzić. Kręci nam się w głowie. Z przepicia zbyt ostrej diety, a może czegoś najmniej spodziewanego.  

Mandy (tak każe nazywać się w pracy) staje przed zawilgoconym lustrem. Jest szczupła naga, a każdy jej kawałek ciała wygląda perfekcyjnie a może nie. Sutki jej sterczały na skórze pojawiła się gęsia skórka. Owinęła zgrabnym ruchem krucze włosy niebieskim ręcznikiem, skręcając wyrafinowany turban na szczycie głowy. Kiedy otwarła oczy. Już suche i trochę marszczące się powieki. Kiedy kąpielowy sen wyparował. Światło przygasło, wentylator przestał szumieć. Usiadła na sedesie. Miała nadzieję że to jednak sen. Że to tylko jakiś odległy gdzieś zasłyszany mit o którym się szybko zapomina. Spojrzała w dół kilka włosków łonowych w kolorze siwizny które już od jakiegoś czasu się pokazywały  budziły grozę. Jestem stara. Jestem starsza niż mi się wydaje. Jestem odpowiedzialnym pracownikiem firmy. Jestem matką od dwóch sekund. A test ciążowy wydaje się być taki nie ludzki, taki bez osobowy. Złapały ją nudności. Zwymiotowała raz, drugi. Tylko czym, dziwną odmianą jaka w niej zaszła. Kiedy zobaczyła na własne oczy to co czuła już gdzieś podskórnie od paru dni. Ale od tych decydujących dwóch sekund od kilku chwil życie staje się zupełnie inne.  

I ja jestem inna, inna i nic na to nie mogę poradzić. Jestem królową i przeklętą dziwką. Jestem sobą. Kim ja jestem. Czy tylko kobietą. Czy tylko człowiekiem. Mandy, Matylda. Z odległego kraju bez cienia własnego cienia. Jakaś nie tutaj a jednak tutaj. Bo tutaj znalazłam  wszystko czego brakowało mi tam. Jestem matką od ledwo chwili ale czy się nią czuje. Czuję tylko to napięcie jakie się wzmaga to ciśnienie co z czasem zacznie napierać na moją skórę brzucha. A on zacznie puchnąć, rozciągać w niesamowity sposób. Skóra napięta w niebywały sposób ma tendencję w końcu do pęknięcia. Ale nie pęka. Tylko rośnie i rośnie  w niepojęty sposób. Czy w końcu wybuchnie panicznym śmiechem czy histerycznym płaczem. Na razie jest milczącym łagodnym pagórkiem śpiącego wulkanu i sen to za mało aby sobie wyobrazić jego przebudzenie. I moje w jakimś sensie też.  


Maks Wieczorek

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×