Przejdź do komentarzyCybul cz. 2
Tekst 2 z 6 ze zbioru: Cybul
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2022-07-01
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń637

Rozdział 6 

Reszta wakacji upływała w typowo radomskim stylu, Cybul ze swoją ukochaną Anetą pojechali nad morze, skąd przywieźli niezwykłych rozmiarów czarnego pająka. 

- O w mordę ale tarantula. 

Wyglądał on na całkiem zadowolonego z pobytu w słoikoterrarium, miał świeży zapas much, ogarnęły mnie jednak wątpliwości: 

- Co to dla niego taka mucha, to bydlę nadmorskie na pewno żywi się mewami albo fokami, no nie wiem. 

Pająk pomachał czwartą i piątą nogą jakby chciał zasygnalizować: 

- Spoko, spoko. 

Skoro tak, uspokojeni zajęliśmy się swoimi sprawami, odezwał się w międzyczasie Karol od Tanzanitu w Leśniczówce, prosił o pomoc w jakiejś sprawie, umówiliśmy się z nim o godzinie 15.15 

W Leśniczówce ptaki zawsze miały coś ciekawego do wyćwierkania, to miejsce stało się dla mnie magiczne już wtedy gdy w czasach szkoły podstawowej chodziliśmy tam z klasą na wycieczki, albo później zbierać kasztany i kasztanki. Byliśmy prawie punktualni, Karol już czekał w umówionym miejscu, był wyraźnie podekscytowany. 

- Dobrze was widzieć. 

- I wzajemnie. Opowiadaj co tam dokładnie się zadziało. 

- Chodźmy na miejsce , to niedaleko, nad rzeczką, zresztą sami zobaczycie Postanowiłem uzbrojony w łopatę pokopać trochę w miejscu w którym mogą być drogocenne złoża, no i trafiłem na coś dziwnego. 

- Skoro nad rzeczką to pewnie statek – przypuścił Cybul. 

- Albo stateczek – rozwinąłem myśl. 

- Niestety, ale to zwykła kulka, chociaż oczywiście mogła wypaść z jakiegoś stateczku, lub zostać wystrzelona, o, to tu, zresztą co ja gadam, właśnie chodzi o to że kulka nie jest zwykła. 

Ujrzeliśmy spory kawałek przekopanego terenu , na pół metra w głąb, a w jednym miejscu usypany nieduży kopczyk. 

- Znowu to zrobiła – zirytował się Karol – okopuje się skubana. 

- Kto? 

- Kulka, na początku myślałem że faktycznie trafiłem na tanzanit, niebieski kolor przyciągnął oko, na dodatek na początku jakby pulsował, problemy zaczęły się gdy chciałem go, albo ją podnieść. 

- Jakie problemy? – zapytaliśmy jednocześnie. 

- Noo, nie udało mi się. Kamień jakby był przymocowany na stałe do ziemi i nie chciał się odczepić. Można go podkopać, lecz wtedy opada wraz z ziemią i to samo, ani podważyć, ani od dołu ruszyć, nic się nie da, ja już nie mam pomysłu, może wy coś wymyślicie. 

- Zobaczymy. 

- Jeszcze dziwniejsze jest to, że zmienił kolor i teraz jest właściwie czarny, ale to nie wszystko, jakby przyciągał ziemię i inne rzeczy z okolicy, on zwyczajnie się chce zamaskować! 

Karol rozgarnął kopczyk i bez trudu odnalazł niesforną kulkę. 

- Na szczęście dużo się nie schował, proszę bardzo, dalej wy próbujcie. 

Rzeczywiście, wszystko się zgadzało, kulka która miała ok. 9 mm. średnicy i z pewnością nie była nabojem sprawiała wrażenie całkowicie nie do ruszenia.  

- Albo laser, albo Tomasz Jurkowski, były piłkarz Radomiaka, on miał petardę w nodze, na pewno ją wykopie, innych pomysłów nie mam – podsumowałem. 

Spojrzałem na Cybula, uśmiechał się, odnosiłem wrażenie że uśmiecha się właśnie do małej upartej kulki. 

- Zupełnie nie bierzecie pod uwagę możliwości, że ona w ogóle nie chce się stąd ruszać, że jest jej tu dobrze. 

- No ale – Karol wyraźnie miał całkiem inne zdanie- przecież uczciwie ją znalazłem, jest moja. 

- Po co ci ona, co z nią zrobisz? 

- Będę sobie ją miał. 

W czasie gdy prowadziliśmy dyskusję, prawie niezauważalnie grudki ziemi zaczęły  przylepiać się do tajemniczego przedmiotu, po chwili już bardziej zdecydowanie, drobne patyczki, inne kamienie, nawet mrówka, a może to był pająk, gruba mrówka albo pająk.  

- Niesłychane – uznałem że jest duże prawdopodobieństwo że to dzieje się naprawdę, brak kaca, wczoraj dzień bezalkoholowy, dziś jak dotąd na sportowo, wzrok dobry, systemy analityczne sprawne, ale nie miałem pojęcia dlaczego kulka leci w kulki. 

- Niesłychane to jest to, że nikt się nie przyczepił o to, że przekopałeś Karolku tu taki kawał terenu, na archeologa to Ty mi specjalnie nie wyglądasz? 

- A na kogo wyglądam? 

- Na kogoś z dobrym sercem, kto wspaniałomyślnie kulkę ułaskawi i pozwoli jej żyć własnym życiem, może jeszcze nie jest gotowa. 

- Ale mrówkę zeżarła, no nie wiem czy powinniśmy… 

- To był raczej pająk- sprostowałem. 

- Tak czy owak żywe stworzenie. 

- Niech się turla. 

Kopczyk robił się coraz bardziej okazały, na dodatek zaczął przyciągać również większe obiekty. 

- Ja też miałam kiedyś kreta w ogródku, ciężko toto wytruć – powiedziała jedna z przemądrzałych bab, które się temu zjawisku przyglądały z coraz bliższej odległości. 

- EEe tam, trzeba się przyczaić, ze szpadelkiem…- proponował równie zaciekawiony jegomość. 

Po chwili uformował się społeczny komitet o nazwie „Dopaść kreta”, pomysły były coraz bardziej oryginalne . 

- Mój znajomy podjechał Zastawą, wetknął przewód do wydechu, drugi koniec do kreciej jamy, i czekamy. 

Przypomniała mi się bajka o kreciku z dziecięcych lat i zrobiło mi się naprawdę szkoda tych biednych stworzeń, choć dżdżownice pewnie mają inne zdanie. Komisja obradowała dalej wymyślając nowe sposoby na kreta, jednak moją uwagę przyciągnęła rzeczka, pojawiły się na niej duże fale, nienaturalne jak na jej leniwy zazwyczaj bieg, w kilku miejscach coś zaczęło bulgotać. 

- Nic tu po nas – rzucił Cybul. 

- No dobra, ułaskawiam ją , ale tak w zawieszeniu – zdecydował Karol . 

- Może spełni twoje 3 życzenia. 

- Pa i do widzenia – zarymowałem. 

- Żeby odreagować na te mocne słowa proponuję żebyśmy skoczyli do mnie na działeczkę przy lotnisku, to właściwie Babci działka, ale z pewnością nie będzie miała nic przeciwko temu. 

Pomysł Cybula spodobał mi się niezwykle. 

- Ja odpadam, mam jeszcze kilka spraw – powiedział Karol odpadając. 

Zapowiadał się relaksujący wieczór i aby wzmocnić nastawienie i wprowadzić się w odpowiedni nastrój udaliśmy się do Relaxu, gdzie już w trakcie kilku łyków piwa uzbierała się dosyć liczna grupa imprezowa, nawet moja koleżanka Wanda co mnie bardzo ucieszyło. Odpowiednio zaopatrzeni udaliśmy się na miejsce, wieczór zapowiadał się przyjemnie, temperatura przyjemna, klimat wesoły, tylko… 

- Nie mam kluczy, no ale jakoś sobie poradzimy – oznajmił Cybul. 

I faktycznie udało się, na działce rosło sporo owoców, między innymi agrest, był wyśmienity, agrest nie wygląda zbyt zachęcająco, trochę podejrzanie, trochę jak bomba, a w istocie jest bombą witaminową, w połączeniu z witaminami zawartymi w winach osiągnęliśmy wysoki poziom nawitaminizowania, były tańce, była radość, były również zgony, agrest chyba jednak nie taki zdrowy dla wszystkich, zalegliśmy w domku gdzie było dość wilgotno i ciasno, ale sympatycznie, Wanda trochę się na mnie obraziła, lecz gdy ją odprowadzałem to jej przeszło z tendencją odwrotną w stosunku do poprzedniego stanu, samo życie. Wracając na działkę zastanawiałem się czy będzie jeszcze ktoś na chodzie, ale chyba tak, patrząc na imprezy pod kątem statystycznym zawsze powinien być ktoś na chodzie.  

Na położonym nieopodal wojskowym lotnisku było głośno, chyba jakieś ćwiczenia, ciężko by było przy takim hałasie usnąć, a może jednak nie, przecież nieraz się zasypiało na imprezach przy głośnej muzyczce np. Paradise Lost, a takie serenades zespołu Anathema miało wręcz właściwości usypiające poprzez błogostan, tak jak w kawałku „j`ai fait une promesse”. Ale hałas im bliżej ogródków działkowych stawał się coraz mniej dokuczliwy, za to na lotnisku zaczęły wyć jakieś syreny alarmowe, ćwiczenia ćwiczeniami ale trochę zbyt głośno, za to nad działkami jakby dyskoteka, duża ilość świateł, kilkanaście przynajmniej rozświetlała okolicę, a więc raczej ludziska nie zasną, być może nastąpi reaktywacja wcześniejszych zgonów i znów będzie gwarno i wesoło, no i można będzie skonsumować jakiś agrest, to chyba te samoloty co wcześniej wyleciały z lotniska utworzyły jakiś niezwykły szyk i migotały swoim oświetleniem, chociaż to chyba złe słowo, bardziej przygasały i rozświetlały się na nowo, ale łagodnie, spokojnie, jakby lekko się kołysząc, jakby nawołując i oczekując na odpowiedź. Miałem wrażenie że każde kolejne rozświetlenie było mocniejsze od poprzedniego, a może to ja podchodziłem coraz bardziej, dziwiło mnie to że te samoloty były teraz bardzo ciche, może „na luzie, oszczędzają wahę” , wiadomo że paliwo lotnicze ma również inne, bardziej pożyteczne zastosowania, pyk i zgasły wszystkie światła, ale za to pojawił się szum, taki pulsujący, gęstniał w ziarnistym mroku, im bardziej podchodziłem do domku to brałem pod uwagę że może ktoś w specyficzny i donośny sposób chrapie. Dogasało ognisko, dookoła dużo niedopitych butelek różnych substancji ale na zewnątrz nie było nikogo. W domku pusto. Poszli? Nie dopili?? Nie wierzę. Dziwne. 

Rozdział 7 

W młodych latach uwielbiałem skręcać w lewo z ulicy Kusocińskiego w ulicę Warszawską, oznaczało to że na jakiś czas razem z Bratem opuszczamy smutne i nerwowe miejsce, aby razem z Dziadkiem Marianem udać się na ferie lub wakacje, a Babcia Stasia czeka w oazie spokoju w podradomskiej Wierzbicy. To był najlepszy czas. Skręcając w lewo w ulicę Warszawską od Warszawy się oddalaliśmy, jednak stojąc z włączonym lewym kierunkowskazem na Kusocińskiego mimowolnie spoglądałem w prawo, w stronę stolicy, która już wtedy nieśmiało mnie do siebie przywoływała. 

Zapewne wiedziała że to tylko kwestia czasu, kiedy jej powietrze będzie moim powietrzem. Część rodziny mieszkała tam przed wojną, teraz trzeba było się zapoznawać od nowa. Podobało mi się już kiedy jeździłem na zakupy, jednak pierwszy dłuższy pobyt w stolicy przytrafił się z przyczyn politycznych.  

Prezydent USA jest dość istotnym aktorem światowego teatru . W 1994 roku symbol lepszego świata i nadziei, Bill Clinton przyjechał do Warszawy, zatem bez wahania z Cybulem i ekipą udaliśmy się do stolicy aby go godnie i serdecznie przywitać, a wraz z nim nadzieję na dobrobyt i lepsze jutro, którą „przywódca wolnego świata” planował ze sobą przywieźć, lub przynajmniej o niej opowiedzieć. Wyruszyliśmy kilka dni wcześniej aby odpowiednio przygotować się mentalnie. Można przypuszczać że Bill żadnego choróbska nam nie przywiózł, przynajmniej w sensie medycznym, zadbaliśmy o to pijąc różne alkohole za jego zdrowie. Prezydent kraju zbudowanego na pocie potomków „tych którzy dali się schwytać” oraz krwi Indian miał rozświetlić naszą przyszłość. Zanim to miało nastąpić rozkoszowaliśmy się pięknie rozświetloną Warszawą, widok Wisły obserwowanej z góry, z wału na wysokości ulicy Kościelnej robił wrażenie. 

- Przy Kościelnej jest kościół, wszystko się zgadza, ale gdy przechodziliśmy chwilę wcześniej Mostową to niestety mostu nie było przy tej ulicy – zauważyła jedna z bardziej spostrzegawczych koleżanek. 

- Może wybudują dopiero, nie denerwuj się, napij się brzoskwinki – uspokoił ją ktoś, podając butelkę Premium brzoskwiniowego. 

Wisła i płynąca równolegle do niej wisłostrada tworzyły niesamowity efekt, przejeżdżające z obu stron samochody swoimi światłami urządzały niezwykły spektakl. Nazwaliśmy to miejsce po prostu „Światełka” , jakaś dziewczynka obok bawiła się w hula-hop, aż mi się w głowie zaczęło kręcić, a może to nie od tego. Do Wisły był spory kawałek ale byłem przekonany że jakaś ręka wynurzyła się z wody   i do mnie macha. Odmachałem. Wszyscy popatrzyli się na mnie podejrzliwie, uśmiechnąłem się tylko i wyjaśniłem: 

- Syrenki. 

Było nam dobrze i tego dnia świat był dla nas dobry. Miejsce w którym siedzieliśmy było jednak nieco ryzykowne, przy utracie równowagi można było się zwyczajnie sturlać, co akurat przytrafiło się komuś z ekipy biesiadującej obok, ktoś zaśpiewał na tę okoliczność piosenkę grupy Red Box „for america”, a właściwie jej parafrazę: 

Urla urla TURLA TURLA urla TURLA hej 

urla TURLA urelei urelei TURLA USA (for America) 

Po chwili sporo osób zaczęło tańczyć, rozpoczęła się impreza, przyłączyły się do niej dwie Syrenki które wyszły z Wisły, były bardzo miłe i miały śliczne łuski, jeszcze ociekały wodą albo intensywnie pociły się z podniecenia, były bardzo bezpośrednie: 

- Chodź z nami, zamieszkamy razem pod wodą w królestwie rozkoszy - namawiały. 

- Słuchajcie, wiem że jestem ładny i macie prawo być nakręcone, ale byłem kiedyś na rybach nad Wisłą i powiem wprost, nieco „waniajet”, poza tym ma przyjechać Bill, to wydarzenie ważne dla świata, więc niestety ale… 

Jedna z syrenek powiedziała mi na ucho coś co mnie przekonało, poszedłem z nimi, byłem już właściwie w połowie drogi gdy usłyszałem jak Cybul krzyknął: 

- Myszaaaa!!! 

Zatrzymałem się i jakby na chwilę zatrzymał się czas, zmieniła się też twarz jednej z syrenek w taką bardziej żmijowatą. 

- O ty kurwo przebiegła – powiedziałem odwracając się na pięcie. 

Napięcie które powstało spłoszyło syrenki, wskoczyły do wody wyraźnie złe sycząc coś w syrenim języku. Wróciłem do coraz bardziej rozentuzjazmowanej załogi. Zabawa w rytm piosenki Red box rozkręciła się na dobre, było jednak w jej słowach coś niepokojącego w kontekście wizyty prezydenta USA: „ We`re satellites, you`re parasites”. Trzeba uważać. Niby dalsze słowa jakoś to rozmywały 

Go drum, go dance, sound on sound …. 

Go drum, go dance, round and round 

Ale tańczyć mi się odechciało, zresztą zawsze preferowałem taniec wewnętrzny. 

Jedna z syrenek, ta bardziej uparta wróciła, powitałem ją cytatem który akurat mi się przypomniał, z utworu popełnionego niegdyś przez Aleksandra Fredro, pod tytułem  O kurwie i o łotrze :  

„ Deszcz zimny pada, wichura świszcze. Wlecze się drogą biedne kurwiszcze”. 

W rzeczywistości nie było ani wichury, ani deszczu więc syrenka się nie obraziła i poszła polować dalej, w ogóle udawała że się nie znamy. Znajomość należało uznać za niebyłą, były za to komary i to w liczbie dokuczliwej. 

- Na komary najlepsze są opary.-powiedział jeden z nas. 

Obok trwał flirt. 

- Jak masz na imię? 

- Marysia. 

- A czyja ty jesteś Marysiu? 

- Niczyja. 

- A chcesz być moją? 

Chciała, ale jak długo nie wiem, bo impreza przeniosła się do naszej kwatery głównej, czyli do Kuby na Górczewską, zawczasu wybrałem miejsce gdzie ukatrupię się, jednak ktoś mnie ubiegł, ale i tak było zajebiście. 

Światełka jednak ciągle były z nami, wybrzmiewały w piosence Light My Fire zespołu The Doors. 

W filmie Oliviera Stone „ The Doors” przy tej piosence, na sali koncertowej, gdy publiczność śpiewa i tańczy razem z artystą wytwarza się jakaś niezwykła aura bliskości, jakieś zjednoczenie, liczył się ten moment, tak jak u nas na Górczewskiej. Z tego niezwykłego filmu zapamiętałem najbardziej Indian, ich smutek i mądrość, było ją czuć chociaż nie wypowiedzieli nawet słowa, ale w ich oczach było coś niezwykłego. No i tekst z innej części filmu : „kobiety to szlachetne stworzenia – noszą nazwisko męża po jego śmierci”. I to, że nienawiść to niedoceniane uczucie. Gość który próbował otworzyć drzwi percepcji i badał granice rzeczywistości stał się symbolem tego, że warto szukać swojej drogi i niełatwych odpowiedzi. Zastanawiałem się w jakich miejscach był i czy można się tam dostać bez pomocy narkotyków. 

Na końcu filmu piękne ujęcie światełek na autostradzie. 

Następnego dnia od rana atmosfera wyczekiwania, ktoś znalazł w kuchni zabłąkana pizzę, w lodówce ogórki, śniadaniowa uczta, wiadomo jak ogórki to i wódka, ktoś skoczył po piwo, dzień zaczął się od mocnego uderzenia. 

- Z czym ta pizza? – zapytałem 

- Z baleronem. 

- Poproszę. I lufę. 

Ooo, już mi lepiej. Wzmocnieni ruszyliśmy w miasto, było jeszcze wcześnie i mieliśmy zapas czasu. W tramwaju przyczepiły się jakieś kanary, ale dość szybko zrezygnowali nie widząc jakichkolwiek szans na wynegocjowanie dokumentów czy opłaty. 

Przyszedł czas przejazdu Billa przez miasto, zajęliśmy dobre miejsca, spodziewałem się od niego jakiegoś znaku potwierdzającego nasz optymizm, na który z automatu odpowiedziałbym amerykańskim Howgh. Prawdopodobnie Bill dostał jednak info od dobrze działających służb wywiadowczych, że w dzieciństwie czytałem dużo książek o „ Dzikim zachodzie”, znam więc liczbę „Indian” z tamtych czasów oraz potrafię ją porównać z aktualną sytuacją, wiem również w jaki sposób doszło do zmniejszenia ich liczebności. Amerykański wielki wstyd sprawił, że Bill zrobił unik, sprytnie postanowił przejechać koło naszych stanowisk akurat w czasie, kiedy stałem w kolejce w sklepie monopolowym aby uzupełnić zapas wódki Premium brzoskwiniowe, która była istotnym składnikiem diety w tamtych czasach. 

- Wziąłem dwie – zakomunikowałem radośnie wykonanie misji. 

- I bardzo dobrze – ze zrozumieniem zareagował Seba – wreszcie się można będzie spokojnie napić, operacja zakończona, nawet się nie zatrzymał, pomachał tylko tak niewyraźnie. 

- Jak to? – zaskoczenie zapewne wymalowało się na mojej twarzy – już? Pojechał? Tak po prostu? 

- Nie przejmuj się, możemy zaczekać aż będzie wracał – zaproponował Cybul. 

- Albo skoczyć do klubu Park – jest tam dziś fajna impreza – zmodyfikował plan Kuba, i ostatecznie zwyciężyła jego opcja. 

W Parku ludzi tłum a myśli takie dziwne, no i promocja na redbula z wódką, od początku wiedziałem że to nierozsądne, poszliśmy tańczyć, znalazłem zegarek, zgubiłem sporo kasy przy barze w ramach promocji, muza była zajebista i głośna, lecz mimo to usłyszałem słowa Cybula 

- Dał mi znak. 

- Kto? 

- Bill. 

- Jaki znak? 

Cybul zademonstrował. 

- Kurcze , co on może chcieć? – zapytałem. 

- Pewnie się dowiemy w swoim czasie. 

Przenieśliśmy się do innego lokalu, do Bolka, a tam w głowie demolka, pewnie te promocje się skumulowały, nie wiem ile czasu w nowym miejscu spędziliśmy, nie wiem też jak trafiliśmy do kwatery głównej na Górczewską, ale pamiętam że już wtedy na jednej z rur w łazience zbierały się krople, spadając od czasu do czasu, przeważnie w najmniej odpowiednim momencie. Dopiero kilka lat później podczas Sylwestra udało się problem rozwiązać. 

Niby zwykła kropla ale jakoś zaczęła mnie drażnić. Przeprowadziłem szybką konsultację hydrauliczną  z kolegami: 

- Zakręcę wodę, tu jest zawór – zawyrokował ktoś. 

Zawór był wysoko, wszedł więc na muszlę klozetową aby do niego sięgnąć, prawie się udało, wszystko szło dobrze do momentu gdy : 

- O kurwa! – krzyknął spadając. 

Muszla nie była zbyt dobrze przymocowana do podłoża, a w organizmie kolegi było wiele substancji mogących mieć dodatkowy wpływ na utratę równowagi. Spadając złapał za rurę urywając ją całkowicie, nastąpiła prawdziwa powódź. 

Woda z zerwanej rury tryskała pod dużym ciśnieniem zalewając wszystko dookoła. 

- No ładnie wyremontowałeś – stwierdziłem. 

- Skoczę do kuchni po flachę, musimy przeprowadzić naradę i coś wykombinować. – Seba jak zwykle był pomysłowy. 

Dzielny hydraulik spadając niefortunnie trafił na element muszli która się roztrzaskała i : 

- Mam dziurę w stopie – zauważył. 

Była ona pokaźnych rozmiarów i obficie krwawiła, prowizoryczny opatrunek ze znalezionych ubrań nie do końca spełniał swoją rolę, ale troskliwa opieka koleżanek sprawiła że poszkodowany poczuł się dobrze, dostał też dodatkową porcję środków uspokajających i zarazem przeciwbólowych w płynie. Zawezwaliśmy pogotowie ratunkowe, przyjechało lecz bez chęci i dopiero nad ranem, na pogotowie hydrauliczne nie udało się dodzwonić więc problem musieliśmy rozwiązać sami. 

- Najpierw po lufie na wzmocnienie trzeba spowodować. 

- Słusznie prawisz. 

Wzmocnieni wykonaliśmy prowizoryczną konstrukcję m.in. z plastikowych butelek, powstał wąż do którego woda wpadała z zerwanej rury i sprytnym sposobem była transportowana do wanny gdzie mogła swobodnie spłynąć i udać się w dalszą podróż po świecie, minus był taki że konstrukcję trzeba było przytrzymywać – robiliśmy to na zmianę o osoba która miała wolne ręce polewała kolejne lufy. Po kilku godzinach przytrzymywania Seba wpadł na pomysł. 

- A weź puść na chwilę. 

- No co ty rozsypie się. 

- Nie wiem, nie wiem? 

Puściłem. Nie rozsypało się. Przyjechało pogotowie które zajęło się stopą kolegi– pomocy udzielili zaraz po tym jak przestali się śmiać. Faktycznie ujrzeli krajobraz jak po bitwie, ale przynajmniej pacjent był dobrze znieczulony. To był dziwny czas i nie koniec dziwnych zdarzeń, kolega Izi który zniknął gdzieś w tajemniczych okolicznościach podczas koncertu sylwestrowego na Placu Zamkowym odnalazł się dopiero następnego dnia na dworcu kolejowym w Jędrzejowie, dziwne były też spojrzenia ludzi gdy w krótkich spodenkach i klapkach spacerowałem po śniegu do sklepu aby uzupełnić zapas alkoholi, tego dnia biały kolor był wszędzie i dobrze się z tym czułem, wszystko działo się szybko i dynamicznie, można powiedzieć w odpowiednim tempie. Tylko trochę zbyt dużo szkód. Klasyczne „strange days”. 

Rozdział 8 

Golenie się jest czynnością kontrowersyjną, dla jednych to niepotrzebna strata energii, dla innych rygor społeczny który stał się czymś oczywistym i nie ma co się tutaj zastanawiać, tym bardziej że już po kilkunastu dniach niegolenia zarost potrafi swędzieć i denerwować. Jednak człowiek tak został skonstruowany, że gemba ma być zarośnięta, golenie się można więc było odbierać jako wyraz sprzeciwu i wolnej, przynajmniej w jakimś zakresie, woli człowieka. Ale gdy się dostaje nowoczesną golarkę w prezencie, wszelkie rozważania są niepotrzebne, trzeba się będzie golić i już. Cybul dostał od Babci takie właśnie urządzenie, niefortunnie akurat twarz miał ogoloną, więc aby przetestować potrzebował ochotnika albo inną, zarośniętą część ciała, których przecież nie brakowało. 

- Na nodze sprawdzę. 

- Lewej czy prawej? 

- A co za różnica? 

- No nie wiem, której częściej używasz? Wybierz do eksperymentu taką która jest ci mniej potrzebna, jak coś pójdzie nie tak zostanie ta bardziej przydatna. 

Cybul długo oglądał swoje nogi, skupienie było duże, aż w końcu: 

- Lewą. Ogolę lewą. 

Wybrał miejsce tuż nad kolanem , w okolicach mięśnia czterogłowego uda, maszyna została odpalona, zabrzęczała cichutko, nowocześnie, maszynka spędziła dużo czasu w różnego rodzaju pudełkach, magazynach, podróżach między krajami, gdyby golarki potrafiły mówić jej historia mogłaby być ciekawa, jednak potrafiły tylko brzęczeć, ale było to brzęczenie radosne, przynajmniej do czasu gdy golarka zobaczyła zarośniętą nogę, warknęła jakby mocniej, co mogło oznaczać: 

- Ej gościu zwariowałeś? Nogi to sobie nożycami wycinaj, a ja do gemby jestem przeznaczona, gembogolarka! 

Nic to nie pomogło, zdecydowanym ruchem Cybul zaatakował nogę, myk i po chwili nad kolanem powstał równo wygolony pasek, gładki jak pupa niemowlaka. 

- Dobra golarka. 

- Spokojnie się sprawdzi do golenia owiec. 

- Ale dziabnęła. 

Mina Cybula świadczyła jednak o tym że nie jest w pełni zadowolony, artysta który uczęszczał do liceum plastycznego zapewne miał swoją wizję. 

- Trochę głupio tak kawałek tylko, pojadę dalej. 

Po chwili przestrzeń nad kolanem na całej szerokości była wygolona. 

- I co taki pasek zostawisz? Bez sensu, to już lepiej całą nogę nad kolanem wygolić, wtedy będzie jakoś bardziej , no nie wiem, brakuje mi słowa – podpuszczał ktoś. 

I bez brakującego słowa Cybul dał się podpuścić, ale efekt dalszego wygolenia również nie był satysfakcjonujący. 

- Pół nogi taka, pół taka? – zastanawiał się operator golarki. 

- Faktycznie, to już jebnij całą, co ci szkodzi. 

- No nie wiem. 

- Odrosną przecież. 

- I to wzmocnione! Tak mówi fryzjerka, że podcinanie wzmacnia włosy. 

To był argument decydujący. Ktoś zaśpiewał : „Lewa noga cała wygolona, zza zasłony obserwuję obie strony”. 

- Dawaj drugą nogę dla symetrii. 

- Symetria nie zawsze jest potrzebna – stanowczym głosem postanowił Cybul i odłożył maszynkę do pudełka. Maszynka wyraźnie odetchnęła. Ale nie odpoczywała zbyt długo, nie przypuszczała też że to jeszcze nie koniec dziwnych akcji. Gdy w mieszkaniu u Cybula na osiedlu Akademickim zebrała się załoga nietrudno było przewidzieć jak to się skończy, tym razem miał być dodatkowy dreszczyk emocji: 

- Kto pierwszy zaliczy bazę będzie miał ogolone brwi. 

Maszynka aż jęknęła w pudełku, prawdopodobnie chciała uciekać bo było słychać takie lekkie chrobotanie. Aby rozstrzygnąć kto wygrał konkurs potrzebna by była fotokomórka , ale zapas głupich pomysłów tego dnia był niewyczerpany. Takim pomysłem bez wątpienia było wykonanie flamastrem tatuaży Iziemu, który spał jak kamień. 

- Śpi jak kamień – stwierdził artysta. 

- Bardzo ładne tatuaże – stwierdziło obiektywne jury. 

Pomyślałem że będzie zabawnie jak zdejmiemy i pochowamy wszystkie lustra w mieszkaniu, dzięki czemu Izi dłużej będzie mógł się cieszyć nowymi ozdobami, może nawet pozna w drodze do domu jakieś miłe dziewczę, które leci na gości z wykwintnymi tatuażami na twarzy. 

Nadszedł moment w którym trzeba było skoczyć do sklepu, poszliśmy do nocnego chociaż spokojnie moglibyśmy i do dziennego iść, gdyż dzień rozkwitł na dobre, w kolejce słychać było narzekania: 

- Ale jestem pozabijany. 

lub 

- Prawda jest taka, że znam się tylko na byciu grubym. 

Ludzie piją z różnych powodów, żule pod sklepem zapewne z obowiązku wobec organizmu, przeprowadzali właśnie zbiórkę funduszy: 

- Nic jeszcze dziś nie żuliśmy – przekonywali. 

Słońce przyjemnie wypalało to co złe, miało promienie pełne roboty. No i pojawił się wiaterek, najpierw przyjemny, orzeźwiający, typ zefirek, później nieco mocniejszy i stale przybierał na sile. W okolicy było trochę drzew, więc ucieszyły się z tego powodu, porywy wiatru dawały gałęziom ciekawą rozrywkę. Ekipa sprzątająca która starannie wszystko zamiatała nic sobie z wiatru nie robiła, choć ten zaprosił cały uliczny kurz do zabawy, mają płacone żeby zamiatać i już, nic ich nie powstrzyma. Ten radomski upór, jednak czasami to w życiu przeszkadza. Wróciliśmy do hacjendy i przy muzyczce z Mtv przyjemnie płynął czas, muzycznie tamte lata były genialne, ale ponieważ zawsze jest tak że przesadnie długo nie może być za przyjemnie, obraz telewizora zaczął skakać, trzeszczeć i przerywać. 

- Co jest? 

- Nie wiem, pierwszy raz taka sytuacja – zdziwił się Cybul. 

- Może piąchopirynę zastosować? – zaproponowałem. 

- Mam lepszy pomysł – stwierdził gospodarz i skierował się do łazienki. 

- Pewnie to zakłócenia przez pogodę – wiatrzysko rozszalało się na dobre. 

- Pewnie tak. 

To by się nawet zgadzało, światło w kuchni również zaczęło migotać i trzeszczeć, okno rozchyliło się wpuszczając sporą porcję zaciekawionego wiatru który sobie z radością pohulał. Pyk, i ustało, Nevermind  Nirvany zabrzmiało bez przeszkód, spokojnie, nie wiem jaki pomysł miał Cybul ale był on skuteczny. 

- Już dobrze, działa – zakomunikowałem. 

Cisza. 

- Wichura przechodzi, może na miasto skoczymy? 

Cisza. Wstałem, drzwi od łazienki były uchylone, a w środku całkowity brak Cybula. Wyszedłem na klatkę schodową i usłyszałem odjeżdżającą windę – może do sklepu skoczył , wydedukowałem, ale przecież niedawno byliśmy w sklepie, nie wiem, wróciłem do mieszkania i zobaczyłem jak Cybul wychodzi z łazienki. 

- O tu jesteś, może gdzieś skoczymy, pogoda się poprawia? 

- Bardzo dobry pomysł. 

- Chyba w coś łbem przywaliłeś? – zwróciłem uwagę na rozwalony łuk brwiowy. 

- Tak, chyba tak. 

Przeprowadziliśmy dezynfekcję wewnętrzną wysokoprocentowym środkiem odkażającym. 

Skoczyliśmy na miasto, lądując w sympatycznej knajpie na Żeromie w podwórku, jednak forma już była słaba i nastąpił odpływ, dobrze że ochroniarzem był mój kumpel z siłowni więc dostaliśmy jedynie dyskretne pouczenie: 

- Chłopaki, idźcie spać do domu. 

Dłuższą chwilę przetwarzałem tę informację by odrzec: 

- Dobra. 

Czasami lepszy jest sen. Dowlekliśmy się jakoś, można powiedzieć resztkami sił aby się udać na zasłużony odpoczynek. Jeszcze coś tam dopiliśmy na chacie, a mnie w pewnym momencie ogarnął niekontrolowany śmiech, jednak ta wygolona noga w zestawieniu z zarośniętą wyglądała komicznie, jakby każda z nóg miała własny pomysł na życie. Przestałem się jednak śmiać bo jedna rzecz mi nie pasowała. Otóż teraz to prawa noga była całkiem wygolona, a lewa zarośnięta, coś się zmieniło. Byłem już mocno trącony, ale coś się nie zgadzało. A może to Cybul stał z drugiej strony. 

Rozdział 9 

Italia, Italia, słoneczna Italia była krajem do którego Cybul często wyjeżdżał, praca w Rzymie w firmie budowlanej jego wujka pozwalała zawsze  podreperować finanse, które po powrocie do Polski zdarzało mu się w pięknym stylu przetracać, a to z kolei sprawiało że mógł znów planować wyjazd do Włoch. Artystyczne umiejętności pozwalały mu zdobyć status fachowca w dziedzinie wykończenia wnętrz i była to profesja w krainie makaronu ceniona, więc na brak zleceń nie narzekał. Najbardziej słynął z tynków dekoracyjno – artystycznych typu stiuk, nikt się nie mógł z nim równać, wiele osób prosiło go o przeszkolenie i chętnie dzielił się wiedzą ale nic to nie zmieniało, mistrz był tylko jeden. Również włoski styl życia Cybulowi odpowiadał, ciepełko, wina w niezwykle atrakcyjnych cenach, kuchnia typu „ supero makaroni”, no i uśmiechnięci ludzie którzy mieli wiele powodów do tego aby się uśmiechać. Gdzieś na horyzoncie był jeszcze inny ważny powód, punkt docelowy, słynna włoska Cinecittà ( miasto filmowe) – największe studio filmowe we Włoszech znajdujące się na przedmieściach Rzymu. W jej strukturach znajdowała się szkoła aktorska i to ona była celem, pomysł na życie Cybula był stosunkowo prosty: 

- Chcę być sławny. 

Ale jak wiadomo wszystko w swoim czasie, a film ma swoje prawidła, dotychczasowa kariera aktorska sprowadzała się do udziału w reklamach, które były dość popularne, między innymi piwa, no i wynagrodzenie za te reklamy było przyzwoite, forsa za nawet jedną sesję było kwotą imponującą. 

- Gdyby tak trzasnąć ze dwie reklamy tygodniowo to można naprawdę fajnie żyć. 

To jednak komercja, prawdziwa sława miała przyjść później. 

- Taki Bruce Willis wypłynął na szerokie wody dopiero po trzydziestce, więc nie ma pośpiechu – tłumaczył przyszły sławny aktor i nie sposób było się nie zgodzić. 

Porównanie do Bruce Willisa nie było przypadkowe, dostrzegałem podobieństwa w mimice, sposobie poruszania, stylu filmowego bycia wyluzowanym i potrafiącym coś efektownie rozjebać. Rola w którejś z kolejnych części Szklanej Pułapki, kiedy Bruce Willis już sobie odpuści aktorstwo , mogłaby być wyzwaniem z którym Cybul z pewnością by sobie poradził, no i dodatkowo dołożyłby coś od siebie, dzięki czemu produkcja zyskałaby nowy, niespotykany dotąd rozmach i rozgłos. Na tym etapie aby nawiązać romans z Cinecittà trzeba było udoskonalić język włoski, co nie było wcale takie proste gdy w ekipie budowlanej byli głównie Polacy. Każda szansa do wyjścia na miasto była więc okazją do szlifowania języka, czasami jednak okazje się wymykały, tak jak wtedy gdy Cybul spał na ławeczce w uroczym rzymskim parku. Był to dzień w którym udało się zakończyć grubsze zlecenie, które zostało dobrze rozliczone, zachwycony Włoch gdy obejrzał wykonanie zleconych tynków dołożył pokaźny bonus, tak więc można było świętować. 

- Dobre te wina mają, trzeba przyznać – rzekł gość z ekipy świętującej. 

- Taa, szczególnie jak dodatkowo można sieknąć parę kieliszków wódeczki, wtedy to się wszystko ładnie miesza, takie spotkanie kultur w organizmie. 

Cybul uśmiechnął się przez sen i ledwozauważalnie pokiwał głową. Alejką przechodziła para, ale chyba niezakochana, śliczne dziewczę z długimi czarnymi włosami w zwiewnej sukni było wyraźnie zagniewane, chłopiec się tłumaczył. 

- No ale przecież kochasz innego, i to na śmierć i życie! 

- To nic, i tak powinieneś się starać mnie zdobyć! 

Odeszli, a właściwie rozpłynęli się w parkowej zieleni. 

- Włoszki to dopiero pojebane – zauważył specjalista od remontów różnorakich. 

Po chwili miał okazję przekonać się na własnej skórze, że jak się Włoszka uprze, to ciężko jej coś wyperswadować, parkowa wróżbitka namawiała na usługę przepowiadania przyszłości tak długo aż usłyszała: 

- A weź ty się odpierdol! 

Dzięki temu że potrafiła zajrzeć do przyszłości szybko uzyskała informacje o tym co się wydarzy jeśli się nie odczepi i odpuściła, jednak nie do końca. Szybkim ruchem chwyciła dłoń śpiącego Cybula, popatrzyła w skupieniu, uśmiechnęła się. 

- To misjonarz, altruista, przychodzi po to aby się dzielić, ale też zbierać informacje, penetrować ten świat, zbierać doświadczenia które zabierze w dalszą drogę. 

Cybul obudził się, wypłacił hojne honorarium po czym ułożył się na wygodnej ławeczce aby dokończyć pijacki sen. 

- No dobra, namyśliłem się, ja też chce – powiedział niezgrabnym włoskim dialektem specjalista od remontów różnorakich, wyciągając w kierunku wróżki nie do końca czystą rękę. Wróżka odwróciła się jednak zdecydowanym ruchem i oddaliła szybko rzucając na pożegnanie coś jakby przekleństwo. 

Wkrótce ekipa się pożegnała i rozeszła, każdy udał się w swoją stronę, Cybul przeniósł się na Piazza di Spagna. U podnóża Schodów Hiszpańskich zawsze było gwarno i wesoło, coś się działo, można było poznać fajnych ludzi albo po prostu podziwiać, gdyż okolica była niezwykle urokliwa. Nie zdążył jednak nawet wybrać schodka na którym mógłby przycupnąć, gdy usłyszał znajomy głos. 

- O jak dobrze cię widzieć – z entuzjazmem przywitał się kolega od którego kiedyś dostał zlecenie remontowe, pół Włoch pół Polak, albo odwrotnie. 

- Ooooo, Pierluigi! 

- Może być Pierluigi, ale może być też Czesiek. 

- Cześć Czesiek. 

- Widzę że jesteś w dobrej formie. 

- W najlepszej. 

- A dałbyś radę do jutra wyrównać oddech i uchwycić postawę pionową w oddziaływaniach grawitacyjnych? 

- Oczywiście. 

- Jest robótka – ucieszył się zacierając ręce – i to nie byle jaka. 

- Czyli jaka? 

- Obiekt zabytkowy, w którym artystyczne umiejętności będą bardzo przydatne, no i instytucja poważna, chcą tylko najlepszych fachowców. 

- To i płacą pewnie przyzwoicie? 

- Z ostatniej stawki byłeś zadowolony? 

- Tak. 

- No to tamta stawka razy trzy. 

- Mów dalej.  

- Zacząłbyś jutro rano, na miejscu wytłumaczę ci co i jak. Potrzebujesz zaliczkę? 

- Nie, nie trzeba – Cybul nie miał już wolnych kieszeni na kasę, a do banku nie chciał wpłacać bo później trzeba by było wypłacać, więc podwójna strata czasu. 

- Mogę podjechać rano o siódmej. 

- Super. 

- Tam gdzie ostatnio? 

- Tam gdzie ostatnio. 

- No to jesteśmy umówieni. 

- No to jesteśmy umówieni. 

Czesiek oddalił się zadowolony, nawet nie zauważył jak lekko trąciła go roztańczona dziewczyna, zrobiła unik w ostatniej chwili, a może to taki styl tańca, bo wyginała ciało w nieprawdopodobny sposób, przeskakując bardzo rytmicznie, z wdziękiem. Miał ten taniec jakiś hipnotyzujący urok, nie można było oderwać wzroku. Turyści zatrzymywali się, robili zdjęcia zauroczeni a ona płynęła między nimi bez wytchnienia. 

- Pizzica – rozpoznał taniec ktoś z tłumu. 

Niespodziewanie kobieta upadła na ziemię i zaczęła się wić. Kilka osób ruszyło na ratunek, ale niepotrzebnie, po chwili kobieta wstała i jak gdyby nigdy nic kontynuowała taniec, tym razem często podskakując i obracając się, trzymając przy tym ręce na biodrach, pocierając o  biodra zewnętrznymi częściami dłoni w specyficzny sposób. Od tego obracania w kółko Cybulowi zaczęło się kręcić w głowie, a jak na złość tancerka zaczęła się przemieszczać w jego kierunku. Gdy była już całkiem blisko krzyknęła. 

-Pizzico ! 

- Czego się kurwa drzesz – odpowiedział Cybul w języku nieznanym dla większości włoskich tancerek. Pizzico , to słowo pulsowało mu w głowie, gdzieś już je słyszał, ukąszenie, tak, ukąszenie. 

- Chcesz mnie ukąsić ? – zapytał już we właściwym języku, odruchowo robiąc krok w tył. 

Tancerka nie była zbyt urodziwa, u większości mężczyzn nie zadziałałyby systemy wykrywające urodę, na dodatek wyglądała na  dość przestraszoną. 

-Pizzico ! – powtórzyła – ugryzł mnie okropny pająk. 

- Pająk? 

- Tak, tylko taniec może mnie uleczyć, muszę jad wytańczyć. 

- Wytańczyć jad? 

- Tak, będę tańczyć tak długo aż trucizna zniknie z organizmu.  

- Ok, tańcz sobie. 

– Ukąszenie włoskiego pająka jest bardzo groźne, musi być leczone tańcem. 

Zamknęła na chwilę oczy, a gdy je otworzyła miała w nich łzy. 

- Ciebie też ugryzł pająk – powiedziała to już innym, spokojnym głosem. 

- Mnie? 

- Tak. Musisz zacząć tańczyć, musisz wytańczyć jad. 

Cybulowi niespecjalnie chciało się wierzyć w opowieść tancerki, pewnie jakaś wariatka – pomyślał, po chwili jednak w jego głowie pojawiła się skoczna melodia, mimowolnie zaczął się poruszać w jej rytm. Tancerka zrobiła kilka kroków do tyłu robiąc miejsce, i po chwili tańczyli już oboje obok siebie. Niezwykły był to widok, włoski taniec ludowy zmieszany z ekspresją tańca „ Radom style”.  Coraz więcej turystów zatrzymywało się oglądając wyjątkowe przedstawienie, Cybulowi w tanecznym transie spadła z głowy dżokejka i nawet tego nie zauważył, widzowie momentalnie wykorzystali okazję zapełniając ją banknotami w podzięce za wspaniałe show. Nawet włoskie pająki które tkały swoje pajęczyny w pobliżu fontanny zatrzymały się w pracy i obserwowały to co się dzieję wchłaniając tylko wodę całym organizmem, aż do momentu gdy tancerz przypadkowym ruchem porwał sieć jednemu z nich, uwalniając dziwnego kudłatego owada w czarne i czerwone kropki. Wszystkie pająki były tym faktem oburzone. 

- Uważajcie do cholery! – krzyczały wymachując kończynami. 

Zagrzmiało. W tym momencie tancerze jakby się ocknęli, Cybul spojrzał na wypchaną kasą czapeczkę i podrapał się ze zmartwieniem po głowie. 

- Nie mam już miejsca – stwierdził. 

Wiatr odgarnął włosy z ramion dziewczyny, na szyi miała widoczny ślad po ukąszeniu, ale bardziej był to ślad węża i to trzygłowego niż pająka, dostała w prezencie kasę od turystów z dżokejki i cenną radę: 

- Kup sobie maść na pająki. 

Ucieszyła się, chowając kasę w miejscu, w którym każdy pająk chciałby się znaleźć, nawet ten którego rozdeptała odchodząc. Zanosiło się na deszcz. 

Następnego dnia kołdra rano była ciężka, jednak udało się wstać na umówioną godzinę, Czesiek był według jednego zegarka minutę przed czasem, a według drugiego zegarka, tego bardziej nowoczesnego, minutę po czasie. Czyli średnio licząc był na czas. Wygodna Lancia dedra miała olbrzymią chęć pohasać sobie przy większych obrotach silnika,  jednak klasyczne korki powstrzymywały ją, była wyraźnie niezadowolona co okazywała falującymi obrotami. 

- Dobre auto tylko nieco złośliwe – zaopiniował Czesiek. – To mnie właśnie w Rzymie wkurza najbardziej, że jednego dnia ten sam odcinek można pokonać w kwadrans, a innym razem to i dwie godziny będzie mało. 

Zaczęły przygasać kontrolki w aucie. 

- Zamiast ją wkurwiać puść na autostradę, niech się wyhasa, pogłaszcz, powiedz coś miłego, to Włoszka, albo kup sobie Tarpana jak będziesz w półojczyźnie nad Wisłą, bardzo funkcjonalne auto, ładowne, no a jak ogarniasz budowy to wręcz idealne. 

Włoszka zamruczała zadowolona, pięknie mruczała, ale nie zdążyła pokazać pozostałych wdzięków bo dojechali na miejsce. Okazała budowla na oko z 16 wieku nie zrobiła na skacowanym mistrzu specjalnego wrażenia, co innego jego kierowca, który był wyraźnie podekscytowany. 

- Imponujące – ocenił. 

- Budynek jak budynek, w Radomiu takich pod dostatkiem, a dojazd dużo lepszy. 

Zanim weszli do środka zostali kilkukrotnie poddani dość drobiazgowej kontroli, co było dość irytujące. 

- Kto tu mieszka, Costacurta – zastanawiał się mistrz dekoracyjno – tynkowy. 

- Jeszcze lepiej, nie pytaj. 

- Boniek?  

- Bońka nie stać, to hazardzista, a najgorsze że namawia innych do hazardu, taki małolat podpatrzy co radzi autorytet a po chwili zacznie wszystko sprzedawać żeby zagrać, żeby się odegrać, i nie wiadomo kiedy życie zmarnowane, Boniek się powinien wstydzić. 

Jeden z ochroniarzy przypłacił nadmierną drobiazgowość w trakcie kontroli całodziennym bólem brzucha. 

- A bo mnie wkurwił – tłumaczył mistrz. 

- Spokojnie, to ich praca. 

Weszli do środka, winda była, ale niedostępna. 

- Nie mówiłeś że to czwarte piętro! 

- No wiem, wiem, moja była dziewczyna też ciągle narzekała że jestem małomówny, aż w końcu poznała takiego gadatliwego, wesołego, kolegę, i tak się zaczęli kolegować, aż do zakochania, pożądanie, a do mnie przestała się odzywać, albo tak zniechęcająco, coraz rzadziej, być może zaraziłem ją małomównością. 

- I co? 

- Pomyślałem sobie że może będzie lepiej aby komuś innemu spierdoliła życie, ale to ten gość okazał się pętakiem. A ja sobie wiodę spokojne życie, a tak to by mnie wykończyła nerwowo, to pewne, zresztą taka koleżeńska kobieta to ciągłe utrapienie, niepewność, zawsze jakieś zjebane sytuacje, no i niepokój, a jednak trzeba w życiu szukać spokoju. 

Wnętrza budynku robiły olśniewające wrażenie, jednak są w życiu takie sytuacje, że najlepsze wrażenie robi szklanka wody, lub coś o podobnej konsystencji. 

- Przerwa – zaproponował mistrz po kolejnym schodku 

- Oho, ostro musiało być wczoraj? 

- Może nie aż tak, ale ugryzł mnie pająk i nie wszystko wytańczyłem. 

Mina Cześka była jeszcze głupsza niż zazwyczaj. Po kilku pić-stopach dotarli na 4 piętro, gdzie w 2 pomieszczeniach trwał remont. Cybul dostał instrukcje, potrzebne narzędzia i materiały, po czym bez niepotrzebnej zwłoki rzucił się w wir pracy, dobrze szło, czuł się coraz lepiej, stanowczo zbyt dobrze biorąc pod uwagę ilość wypitych poprzedniego dnia witamin, jakaś pozytywna energia i dobre wibracje były mocno wyczuwalne , podobnie jak zachęcające zapachy dobiegające z kuchni. Przerwa na śniadanie lub obiad. Łamigłówka, co wybrać: 

- spaghetti,  

-zupa jarzynowa,  

-cielęcina,  

-ryby, w tym polski karp,  

-flaczki.  

Po obiedzie jeszcze umocniło się wrażenie „bizantyjskiej` rzeczywistości, pojawił się również zleceniodawca ubrany w  biały, dwurzędowy płaszcz z aksamitnym kołnierzem.  

– Poczekaj chwilę na mnie, muszę trochę popapieżyć  - powiedział do kogoś inwestor. 

Po zdjęciu płaszcza okazało się że używa białej sutanny wykonanej z falistego jedwabiu, a gdy się odwrócił w stronę spożywających posiłek zaproponował: 

- A na deser mamy znakomite ciasteczka, które od dziesięcioleci wypieka specjalnie dla kolejnych papieży rodzina Moroni. 

Ciasteczka faktycznie były znakomite, była też chwila aby dokładniej poznać nieruchomość. 

Okazało się że papieskie apartamenty prywatne zajmują dwadzieścia pokoi. Jan Paweł II zajął dla siebie tylko dwa z nich. W pozostałych pomieszczeniach pracowali jego sekretarze, kamerdyner  i siostry, które prowadziły gospodarstwo domowe. 

Z jednego z pokoi dobiegały strzępki rozmowy: 

- Jak zdrowie? 

- A jakoś człapię - odpowiedział Papież. 

Po chwili bardziej zdecydowanym głosem: 

- Sprawę Jana Gabriela Perboyre uważam za zamkniętą. 

Papież wyszedł lekko zdenerwowany od siebie, w tym czasie kilka pokoi dalej Cybul tworzył swoje artystyczne dzieło, coś poszło nie tak: 

- Nie rób tak więcej pierdolona ściano! – dało się słyszeć na całym piętrze. 

Zaciekawiony Papież podszedł i z uśmiechem oznajmił: 

- O, rodak, jakże miło. 

- Nie chce współpracować ta ściana, coś z nią jest nie tak – oznajmił artysta. 

Papież wyraźnie spoważniał. 

- To prawda – potwierdził – ale da się coś z niej wykrzesać? 

- Nie traćmy wiary – odrzekł artysta. 

Zaśmiali się obaj. 

- Ja bym to całkiem inaczej zrobił – powiedział Cybul. 

- Jak? 

- Co jest za tą ścianą? 

- Tam jest coś, czego właściwie nie ma… 

Chwila ciszy. 

- No dobra – po chwili namysłu artysta przedstawił swoją wizję. 

- No proszę, gość z pomysłem – powiedział uradowany inwestor – zgadzam się, tak zróbmy. 

Trochę atmosferę pogorszyła następna kwestia: 

- Jeśli koszty wzrosną to… 

- Nie nie, na pewno nie! 

Zdumienie namalowało się na twarzy Papieża, nieczęsto widywał taką niechęć do pieniędzy u ludzi, a przecież audiencji było sporo, latał również tu i tam. 

- Też uważam że to niezbyt dobrze, że ludźmi próbują rządzić kupcy – zadumał się - No dobrze, to przyniosę później coś dla wzmocnienia wytrwałości jako dodatek , a tymczasem idę, muszę trochę popapieżyć . 

Udał się do siebie, a po chwili przyszła sprzątaczka. Zachowywała się dość osobliwie - po wejściu do pokoju z podnieceniem naciskała przycisk włączający światło, patrzyła z wyczekiwaniem na żarówkę, a kiedy ta zaświeciła wykrzykiwała `Fantasstico!` i powtarzała tę czynność i okrzyk zachwytu kilkukrotnie. Rozpromieniona udała się do kolejnego pokoju , tymczasem Papież prowadził ożywioną rozmowę, można było usłyszeć jej strzępki. 

- …. Nie zatrzymujcie się w poszukiwaniach na naszym układzie słonecznym. 

Cisza, kroki, szmer. 

- Powinieneś zostać beatyfikowany, przez pierwszą napotkaną Beatę. 

Cisza, kroki, szmer, cisza. 

- Duchowość pozwala lepiej obsługiwać głowę, czego i wam życzę. Powodzenia. 

Papież był wyraźnie podekscytowany, może nawet miał ochotę coś uczcić, a że wcześniej obiecał przynieść coś dla wzmocnienia wytrwałości, sposobność była. 

- Nalewka z mniszka – wytłumaczył Cybulowi, który przez dłuższą chwilę zastanawiał się czy to aby nie będzie zbyt mdłe. 

- Z Mniszka pod Radomiem? To po drodze do Korycisk, ale nie sądziłem że takie specjały tam wytwarzają, bardziej taka okolica jabolowa. 

- Z mniszka lekarskiego. Z czarnodunajeckiej doliny. 

- No to jak z lekarskiego, to dawkowanie będzie ważne – zaordynował Cybul wybierając największą szklankę.  

Nalewka miała oliwkowoorzechowozielonkawy kolor i pachniała przyjacielsko. Papież wykazał niezwykle silną wolę i zdecydowanym ruchem ręki dał do zrozumienia że nie będzie się nalewką delektował, a Cybul pokazał klasę nie namawiając. 

- Radom i okolice też mają w sobie coś niezwykłego, jakąś nieobjawioną moc, nie do końca to jednoznaczne, ale często pojawiają się różne interesujące sygnały. 

- Może ma to związek z wydarzeniami, które miały miejsce przed pojawieniem się ludzi w tych okolicach. 

- A to ciekawe. 

- To pogmatwana historia, nie do końca pamiętam. 

- Tak to już z pamięcią jest. 

- Przesył informacji w układzie nerwowym również może ulegać zaburzeniu pod działaniem zewnętrznego pola elektromagnetycznego. Ilekroć myślę na ten temat mam wrażenie że tak właśnie się dzieje, coś się zacina, rozmywa, ucieka. 

Papież zamyślił się. 

- Mam podobnie gdy wspominam pewną górską wyprawę. Pewnego razu, jeszcze jako Karol Wojtyła, wybrałem się na samotną wycieczkę w góry, na początku było nawet zabawnie. 

Ubrany na sportowo, wyglądałem tak, jak wielu innych turystów. W trakcie wędrówki spostrzegłem, że zapomniałem zegarka, podszedłem więc do opalającej się na uboczu młodej kobiety i już miałem zapytać o godzinę, gdy ta uśmiechnęła się i rzekła. 

„- Zapomniał pan zegarka, co? 

- A skąd pani wie? - zapytałem zaskoczony. 

- Z doświadczenia - odrzekła - Jest pan dziś już dziesiątym mężczyzną, który zapomniał zegarka. Zaczyna się od zegarka, potem proponuje się winko, wieczorem dansing... 

- Ależ proszę pani, ja jestem księdzem - przerwałem jej zawstydzony . 

- Wie pan - odpowiedziała rozbawiona nieznajoma - podrywano mnie w różny sposób, ale na księdza to pierwszy raz. 

W czasie dalszej wędrówki pogorszyła się pogoda, zaczął wiać mocny wiatr, cieszyłem się że mogę iść po prawdziwej górskiej drodze z kamieniami. Spotkałem na szlaku potężnych rozmiarów człowieka, zarośniętego jak niedźwiedź, właściwie gdyby nie to że mówił po ludzku, można by było przypuszczać że faktycznie jest niedźwiedziem. 

- No i po co tak się pchać w góry, w taką burzę? – zdziwił się człowiek – niedźwiedź. 

- Jaką znowu burzę, piękna pogoda i widoki, no może ten wiaterek trochę za mocny, ale taka piękna ta matka ziemia , tym bardziej widziana z gór, że nic a nic to nie przeszkadza. 

- Matka ziemia? Trochę inaczej to wygląda, człowiek i ziemia mają zupełnie innych konstruktorów, to że ziemia ludzi toleruje, to, jakby to powiedzieć, specjalnie nie ma wyboru. 

- Co to za brednie! 

- Brednie? To dlaczego wszystkie inne stworzenia dzięki intuicji, sygnałom od ziemi między innymi wiedzą że trzeba się schować, bo zaraz będzie tu naprawdę nieprzyjemnie? 

- Więź z ziemią jest bardzo silna, to przecież… 

- Ale to nie z ziemią ta więź, poznasz wędrowcze miejsce z którym czujesz więź, ale to jeszcze nie teraz. Ale faktycznie, ziemia też może cię tam na swój sposób zaprowadzić. 

- Ty tam byłeś? 

- Ja tam jestem. A gdy i Ty tam dotrzesz, nie zatrzymuj się za pierwszymi drzwiami. 

Pierwsza błyskawica była jeszcze delikatna, druga już bardziej sroga, burza dała górom popalić, ale nas oszczędziła, nawet w miejscu w którym staliśmy specjalnie nie padało, niedźwiedziołak rzucił na odchodne. 

- Zatem idź ostrożnie, wiatr będzie czuwał. 

No i faktycznie czuwał, ale kilka drzew złamał. Rozmawialiśmy jeszcze o czymś, ale tego właśnie nie pamiętam. ‘’ 

- Rzeczywiście, relacje między wiatrem a ziemią mogłyby być lepsze, te tornada wszystkie raczej nie poprawiają krajobrazu przecież. – podsumował Cybul - Przeproszę na momencik. 

Po powrocie z łazienki zauważył, że mimo iż wypił tylko jedną, co prawda dużą szklankę nalewki, w butelce zostało już tylko trochę na dnie. Zaczął się więc rozglądać za mniejszą szklanką. 

- To ja może jeszcze odrobinkę tej wyśmienitej nalewki skosztuję, nie za dużo, muszę być w miarę na chodzie, wybieram się na piłkarskie derby Rzymu, Lazio z Romą gra, podobno na derbach bywa ostro, jakoś dobro i miłość potrafią zabłądzić w tym mieście, a na stadionie króluje inny duch, duch gry. 

- Ja też kiedyś grałem, głównie na bramce. 

- Jest takie powiedzenie o bramkarzach i lewoskrzydłowych, …. A zresztą nieważne. 

- Skrzydłowi powiadasz. W Rzymie muszą być najlepsi skrzydłowi. 

Ktoś niemal bezszelestnie przeszedł korytarzem, ale można go było wyczuć innym sposobem. 

- Ten to ma dech! - powiedział Papież z uznaniem o swoim ceremoniarzu. 

Na meczu tifosi dali niezły popis, a piłkarze zagrali na remis. W sporcie nie powinno być remisów, w sporcie powinni być zwycięzcy. W pomeczowych zadymach też trudno było wskazać jednoznacznie kto zwyciężył, być może nikt, nawet jeśli nie było remisu. 

Następnego dnia prace szły jeszcze lepiej, i humory były jakby lepsze. Od rana było gwarno, chyba zbliżała się jakaś uroczystość. 

- Czyli idę ogłosić dobrą nowinę! – rzekł sekretarz. 

- No, winę to ja tu widzę oczywistą, ale niech już będzie – odrzekł szef sekretarza. 

Na korytarzu jeden z pracowników wykonujących bliżej nieokreślone czynności, a być może również prace, w przypływie emocji i entuzjazmu postanowił się zwierzyć: 

- Ojcze Święty, jestem człowiekiem niewierzącym. W postępowaniu kieruję się tym, co wskazuje mi moje sumienie.  

Na to Jan Paweł II odrzekł:  

-O, to także jest transcendencja. 

Przez cały dzień wszyscy byli jacyś zabiegani, szykowali się do wyjazdu, jednak Papież w drugiej części dnia znalazł chwilę aby zajrzeć na słówko do Cybula: 

- No, widzę że robota idzie wyśmienicie. 

- Nie może być inaczej. 

- To wspaniale. A jak mecz? 

- Mecz ciekawy, ale pokręcone te makarony są strasznie. 

- Podobno zamieszki były? 

- Takie tam – manifestacje uczuć, niechęć to mało powiedziane. Szkoda miasta. 

- Żywioły nie do opanowania. 

Papież trzymał w lewej ręce niewielkich rozmiarów niebieską karteczkę.  

- Są też inne żywioły. Obserwujemy różne zjawiska, oraz prowadzimy różne badania, można powiedzieć że część nieoficjalnie – ktoś mógłby mieć pretensje że religia wpycha się do nauki. A nic bardziej mylnego. Ci, którzy myślą że religie będą przegrywały z nauką będą naprawdę zdziwieni gdy dostrzegą, jak to się wszystko pięknie łączy. Tymczasem, mamy podejrzenie, i przypuszczamy, że w niektórych miejscach na Ziemi, w różnym czasie, dojdzie do zjawisk, zdarzeń, związanych z Żywiołami właśnie. Ich natura jest, co tu dużo mówić, nieodgadniona, to co wiadomo to że mogą być to sytuacje bardzo gwałtowne i intensywne. Mogą, ale nie muszą. Równie dobrze może się nic nie wydarzyć. 

- Tak jak na randce – zauważył Cybul. 

- Może nastąpić błąd w obliczeniach, przecież można się pomylić choćby o jeden, i wtedy wszystko na nic, ale kto wie. Jednym z miejsc w którym podejrzewamy że coś się wydarzy jest właśnie Radom, to silny sygnał. Na karteczce zapisałem datę i lokalizację, ponieważ badania są nieoficjalne może być ciężko nam to sprawdzić, chociaż właściwie problem może być gdzie indziej, chodzi o to, że nie każdy może to sprawdzić. Myślę że nie znalazłeś się tu przypadkowo. 

- Oczywiście, zawsze chciałem poznać tę część miasta. Muszę przyznać że macie tu naprawdę ślicznych transwestytów w okolicy. 

- W każdym razie jeśli będziesz miał możliwość i ochotę to sprawdź, to może być coś ważnego. 

Cybul wziął kartkę do prawej ręki, spojrzał na nią i uśmiechnął się. 

- To przecież tuż przed końcem świata. Tak przynajmniej twierdzą Majowie. 

- Majowie mają swoje sprawy, tak czy owak po końcu świata też coś trzeba robić. 

Mam stanowczo za mało kieszeni – pomyślał Cybul chowając kartkę do tylnej kieszeni spodni. 

Spojrzeli na siebie, a w tym spojrzeniu było jakieś porozumienie, jakaś więź która raczej nie mogła powstać w czasie krótkiego remontu. 

- Może akurat będę w okolicy, kto wie. 

- Na to właśnie liczę. 

Coś brzęknęło pod papieskim płaszczem. 

- Może w przyszłym roku odwiedzę Tatry, nie byłem tam jakieś 13 lat, a w 1983 roku to też niezbyt dużo mogłem pochodzić po górach, ciągle się ktoś wałęsał przy mnie. Inne czasy. Jeśli się uda przyszłoroczna wyprawa, to oznacza że dostanę w prezencie nowy zapas leczniczych nalewek, a więc muszę zrobić na nie miejsce. 

Cybul niezwykle ucieszył się na widok 2 butelek które otrzymał. 

- Dziękuję, są wyśmienite, no i robota po nich dobrze idzie. 

- Właśnie. Robota. 

Uśmiechnęli się obaj. 

- No, idę trochę popapieżyć. 

Rozdział 10 

Trzeba wiedzieć że MY się nie dzieli na trzy. Kiedy usłyszałem od ukochanej na pierwszą rocznicę, że ma nowego przyjaciela, i że możemy się dalej spotykać, ale tylko pod warunkiem że będzie się spotykała również z nim – coś uleciało. Świadomość tego, że to niemożliwe aby kobieta, którą się pokochało całym sercem była tylko moja jest bardzo trudna, a myśli bardzo nieprzyjemne, są jednak na świecie miejsca które mogą z nieprzyjemnymi myślami się rozprawić, przynajmniej odrobinkę, a smutkowi powiedzieć : zobacz jak u nas pięknie, uśmiechnij się choć trochę. Tylko że to taki rodzaj smutku, który choćby się człowiek śmiał przez resztę życia, nawet przez sen, już zostaje. 

Do Kazimierza nad Wisłą jeździliśmy ze znajomymi kilka razy, więc możliwe że sytuacje z różnych wyjazdów mi się trochę pomieszały, jednak  to co stałe i niezmienne w tych wyprawach to radość narastająca w miarę zbliżania się do tego niezwykłego miasteczka i atmosfera przygody. Pod koniec czerwca przeważnie sporo się działo, a to Dni Kazimierzowskie, a to koncerty lub inne imprezy, ludzi zawsze było dużo, przyjaznych i serdecznych z różnych stron kraju, zawsze też dopisywała pogoda. Słońce miało jakiś szczególny sentyment do Kazimierza, i choć to nadmorskie Dąbki uchodzą za najbardziej nasłonecznione miejsce w Polsce, to pewnie tylko dlatego że Kazimierz nie zgłosił się do konkursu zajęty dobrą zabawą. Podróż dwuetapowa, pociąg i pekaes, lepiej pije się w pociągu – przy oknach stoliczki a w pekaesie gorąco i wódka rozlewa się na zakrętach. Kuba w pociągu narzucił dobre tempo, które udawało się przez jakiś czas utrzymywać, to taka radość jak ucieczka w wyścigu kolarskim, ale peleton przeważnie w odpowiednim momencie nadjeżdża i daje sygnał – wyluzujcie. Nasz radosny peleton kilka chwil po przekroczeniu granic miasta zsynchronizował się natychmiast z rozradowanym tłumem. Na rynku gwarno, uliczni malarze prezentują swoje kolekcje obrazów, na prowizorycznym podeście jakiś mędrzec wygłasza prelekcję, nawet ciekawą: 

„ …Transformacje cząstka-antycząstka to tylko jedna z przemian, przez które mogą przechodzić cząstki elementarne. Nie wdając się w szczegóły, większość cząstek oscyluje np. między dwiema skrętnościami: lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa… Sam ten fakt nie byłby pewnie zbyt doniosły, gdyby nie pewne intrygujące odkrycie. Wiele dekad temu przeprowadzono eksperyment który dowiódł, że jedna i ta sama drobina doznaje rozpadu np. tylko w fazie lewoskrętności. Konsekwencje uzyskanych wyników były druzgocące. Wyglądało na to, że zależnie od chwilowego stanu oscylującego obiektu, zmianie ulegają również jego niektóre właściwości fizyczne. Używając mądrych słów, powiedzielibyśmy, że doszło do niezachowania symetrii; w tym przypadku symetrii zwierciadlanej lub przestrzennej . 

W kontekście oscylacji materia-antymateria ważniejsza jest symetria ładunku elektrycznego. Gdyby została dochowana, teoretycznie moglibyśmy zamienić wszystkie cząstki wewnątrz dowolnego ciała na antycząstki o przeciwnych ładunkach – i nie zauważylibyśmy żadnej różnicy. Materię antysłuchacza tego wykładu budowałyby atomy złożone z ujemnie naładowanych jąder otoczonych przez pozytony, ale poza tym wszelkie procesy fizyczne, chemiczne i biologiczne w jego organizmie funkcjonowałyby równie skutecznie co teraz….Jednak ani symetria przestrzenna, ani ładunkowa samodzielnie nie gwarantują wiernego odbicia. Delikatna asymetria  sprawia, że materia jest ciut stabilniejsza od swojego przeciwieństwa, być może stanowi przyczynę naszego istnienia.” 

Mimo że większość słuchaczy zapewne tylko udawała że wie o czym jest ta opowieść, otrzymał rzęsiste brawa, po chwili pojawiło się dziecko z kapeluszem, które zwinnymi ruchami przemieszczało się wśród turystów namawiając do wniesienia stosownej opłaty za prelekcję słowami: 

- Nooo, niech tyn mistyk ma zarrrobek! 

Udaliśmy się nad Wisłę, która zaciekawiona obserwowała co się dzieje na jej brzegu. 

Większość rzek ma przynajmniej jeden dzień w roku w którym przestaje płynąć. Może to zwykłe lenistwo, a może sprawy do których ludzie nie powinni się mieszać, nic im do tego. Trzeba przyznać, że było naprawdę ciekawie, wzdłuż brzegu liczne bary, również z muzyką na żywo, trochę w głębi lądu wesołe miasteczko i scena na której później miał się odbyć koncert. Poszliśmy na to wesołe miasteczko, Cybul uparł się na diabelski młyn, od samego patrzenia na to urządzenie kręciło mi się w głowie, spotkaliśmy też znajomego Łukasza Re., który wraz z innym turnusem już jakiś czas był na miejscu z inną ekipą: 

- Zajrzyjcie później do nas na pole namiotowe. 

- Gdzie dokładnie? 

- A tam po lewej stronie, nad rzeką, na samym początku. 

- Na samym początku było słowo. Lub myśl. Lub wzór równania. 

- Nie, nie, jednak materia. 

- Pogadamy o tym na spokojnie. 

- Pogadamy. 

Na scenie rozpoczął się koncert, a właściwie dyskoteka, ale i tak było fajnie. Lekko zmęczeni udaliśmy się nad brzeg Wisły, gdzie w umówionym lub nie miejscu spotkaliśmy nasze sympatyczne koleżanki, Agnieszkę i Anię, rozsiedliśmy się na nadrzecznym wale podziwiając piękny widok i delektując się piwkami, które pojawiły się nie wiadomo skąd. W jakiś niezwykły sposób odizolowaliśmy się od reszty świata, cieszyliśmy się czasem kiedy widzimy siebie w magicznym lustrze rozmowy. Nie wiadomo kiedy usnęliśmy na wale nieźle nawaleni, nad wodą. Zanim zasnąłem wydawało mi się że wir wyszedł z rzeki. Nie wiem czy to on ukradł nam plecaki i inny dobytek podróżników gdy spaliśmy, ale rozczarowanie po przebudzeniu było ogromne. 

- No nie, wszystkie dokumenty! 

- Dokumenty może odeślą. 

- Nie wierzę, w Kazimierzu taka sytuacja? 

- To pewnie to dresiarstwo z dyskoteki, najechało się trochę tego. 

- No nic, stało się, już nic z tym nie zrobimy. 

Zacząłem się zastanawiać czy negatywne emocje które przyjechały wraz ze mną mogły się do tego przyczynić, przyciągnąć negatywną energię. Najbardziej szkoda mi było nowej koszuli w kratę, no i plecak pożyczony od Brata. Słabo. Szczęśliwie legitymację i kasę miałem przy sobie, w kieszeni spodni, można było przynajmniej zapić smutki co niebawem uczyniliśmy. Wisła nabrała sił i zaczęła leniwie płynąć, nad jej brzegiem dziewczynka z tatą głaskała jej fale. 

- Tatusiu , zobacz, jaka ślicna lybka. 

- Acha, bardzo ładna. 

- To chyba pstlong. 

- Możliwe. 

- A wiesz że pstlongi są baldzo mądle? Dodatkowo naukowcy ogłosili odkrycie kilka zaledwie lat temu nerwu czułego na zmiany pola magnetycznego u jednego gatunku pstląga tęczowego. Znaleziono u niego komórki magnetorrrrrrrecepcyjne. 

- Naprawdę? 

- Tak, mówię ci, pstlongi są baldzo mądle, inne lybki tes. 

- No to pomachajmy do mądrej rybki. 

Zaczęli oboje radośnie machać a rybka też do nich pomachała swoimi płetwami i chyba nawet się uśmiechnęła. 

- No dobrze, chodźmy już, kupimy truskawki. 

- Mniamuśnie, uwielbiam trrruskawki. 

- Ojej, córeczko ty coraz częściej i ładniej wymawiasz R. 

- Tak, ale tylko tloseckę. 

- To wspaniale. 

Oddalili się wolnym krokiem, kontynuując rozmowę. 

- Tatusiu, a wiesz że trrruskawki mają takie specjalne rrreceptory, które, no wiesz … 

- Taaak? 

- Tak, one są…. 

Zniknęli za rogiem. Pojawił się Łukasz Re. 

- Mieliście zajrzeć do nas na pole namiotowe. 

- Nie udało się. 

- No to może dziś? 

- No to może dziś. 

Zebraliśmy siły i udaliśmy się w stronę rynku, na jego tyłach znajdował się nieduży sklepik mający w ofercie wyśmienite piwko w małych buteleczkach. Dziewczęta oddzieliły się od nas i zajęły się swoim ulubionym zajęciem, siedziały sobie i się zakochiwały. 

Po uzupełnieniu zapasu piwa w organizmie również pozostałe systemy zaczęły się dopominać o swoje paliwo. 

- Zjemy coś może ? – zaproponowałem. 

- Co? – zdziwił się  Cybul. 

- No, śniadanko jakieś, coś niedużego. 

- Co? – oburzył się  Cybul. 

- Chociaż drożdżówki jakieś, albo hot- dogi. Rogale też bardzo apetycznie wyglądają, więc… 

- Przecież zjemy jak wrócimy. Wczoraj jedliśmy. Lepiej coś jeszcze byśmy wypili. 

W sumie racja. Wypiliśmy coś jeszcze. Nie tylko my mieliśmy podobny pomysł na ten coraz cieplejszy, a może nawet już gorący dzień. Spragnionych dusz nie brakowało. Kilka poczciwych twarzy siedzących na murku spokojnie czekało na to czym uraczy ich dzień, zagraniczny turysta z usmoloną twarzą, być może górnik, który odwiedził bogatą w węglowe złoża Lubelszczyznę , pytał o coś z poważną miną: 

- Got a light? 

W pobliskich kamieniołomach odbywały się często koncerty, pięknymi wąwozami można było odbyć cudowny spacer, malownicze, stare domostwa wprawiały ludzi w trochę bajkowy nastrój, trochę bajkowy strój miała też grupka osób którą w pierwszej chwili wziąłem za Indian, jednak brak pióropuszy sprawił, że wycofałem tę myśl, może tubylcy, tylko z twarzy podobni do Indian, chociaż czy ja wiem, najlepiej zapytać. 

- Fajne stroje macie, kolorowe takie. 

- Dzięki – odpowiedział ich wódz. 

- Skąd jesteście? 

- Stąd. I stamtąd. Chociaż czasami czujemy się tu jak goście. 

- Wszyscy tu jesteśmy gośćmi – wtrącił Cybul. 

- Tak. – potwierdził wódz. – może zapalimy fajkę pokoju? I zatańczymy taniec przyjaźni? – wódz popuścił wodze fantazji. 

A więc jednak Indianie, tylko tacy bardziej europejscy. W oczach Cybula już rozbłysła fajka pokoju, na taniec przyjaźni też nie było go trzeba namawiać i dobrze, nie wypadało odmówić, a ponieważ ja preferowałem taniec wewnętrzny ucieszyłem się że nie muszę tańczyć. Ucieszyłem się przedwcześnie, niezwykłe stare instrumenty w które byli wyposażeni i na których grali europejscy Indianie sprawiły że nogi całkowicie zignorowały moją niechęć do tańca. 

Lira korbowa, taraban i suka biłgorajska brzmiały przepięknie. 

- Na fajkę pokoju zapraszamy do naszego obozowiska. 

- Gdzie to? 

- A kawałek pod górę trzeba się powspinać, są tam pozostałości starej osady, no i tam się rozłożyliśmy. 

Górę zdobyliśmy z pewnym wysiłkiem, nasze przygotowanie wspinaczkowe nie było na zbyt wysokim poziomie, ale warto się było wspinać z uwagi na przepiękne widoki. W obozowisku krzątało się kilka osób, w gorącym kociołku nad ogniskiem przygotowywany był posiłek. 

- Soli mówiłam dajcie! – wydarła się kucharka. 

- To pani Dryja, świetna kucharka – wyjaśnił wódz. 

- Dryja. To dlatego że drze ryja? Taki skrót? 

Wódz się zaśmiał a Dryja spojrzała spode łba, a po chwili przyglądała się całkiem bez skrępowania, oblizując się tak jak ziemianie czasami robią na myśl o posiłku. 

- Dzień dobry, nie jesteśmy jadalni. 

- To nic, zresztą ja nie dlatego. 

- A co tam gotujesz miła kucharko? 

- Grzybowa. Jeszcze chwilka zanim będzie gotowa, posilicie się, tymczasem możecie chrupnąć, tam na stole są chrupki z pokrzyw i podpłomyki, możecie też się napić kawy z żołędzi. 

- Dziękujemy, to bardzo miłe. Ładnie tu macie. 

- To jeszcze nic, kilka kilometrów stąd jest stary słowiański gródek z  IX wieku, planujemy się tam przenieść w najbliższych dniach. 

- Coś słyszeliśmy na temat tego miejsca. 

- Grodzisko Żmijowiska leży trochę na uboczu, jego mieszkańcy najprawdopodobniej wydobywali rudę żelaza na pobliskich torfowiskach. Nieduży gródek, o średnicy 25 metrów , ale dla nas w sam raz, najważniejsze aby żyć w zgodzie z naturą i blisko natury. 

- Fajny pomysł na życie macie. 

Jednak Dryja potrafiła się uśmiechnąć i ładnie, prawie serdecznie. 

- Od dawna tego chcieliśmy, żyć po swojemu, odrzucić kult pieniądza, cieszyć się tym co dookoła, tym co w nas, pieniądze które są źródłem zła praktycznie wyeliminowaliśmy ze swojego życia, wszystko co potrzebne do życia możemy czerpać z natury, z umiarem, z radością. Można tak żyć. Można znaleźć spokój. Można znaleźć radość. 

- Wszystko fajnie, jednak bez pieniędzy ciężko kupić piwo. Świat bez piwa jest nie do zaakceptowania. 

- Piwo łatwo zrobić samemu. Woda, chmiel dziko rosnący, słód i drożdże. Wszystko jest obok nas, w naturze, natura chce zostać piwem, przyjąć taką formę. Od siebie trzeba dołożyć tylko trochę pracy, i cierpliwości – wódz włączył się do rozmowy. 

Przy ognisku zebrała się gromadka osób, które w milczącym wyczekiwaniu przyglądały się kociołkowi, tylko jegomość z dredami zaczął wywierać nieznaczną presję na kucharkę: 

- No może już? 

- Jeszcze jeszcze. 

- Na tej ziemi, zanim ją obkrzyżowali, działy się rzeczy niezwykłe, zresztą wprawne oko wiele dostrzeże, a w okolicy są też ślady czasów jeszcze bardziej zamierzchłych – kontynuował wódz. 

- Jakie ślady? 

- No na przykład w kamieniołomie w Bochotnicy, niedaleko, jest taka ściana kamieniołomu  na której widać moment zagłady dinozaurów. 

- To już w tamtych czasach zdjęcia robili? - jegomość z dredami wyraźnie wkręcił się w opowieść. 

- No może nie dosłownie, po prostu na odkrytej ścianie kamieniołomu widać granicę epoki panowania dinozaurów. 

- Łał. 

- A już tak całkiem dokładnie granicę pomiędzy erą mezozoiczną, czyli ciemniejszej warstwy, a kenozoiczną . Mezozoik zakończył się wielkim wymieraniem kredowym . To wówczas wyginęły nie tylko dinozaury, ale w ogóle trzy czwarte gatunków roślin i zwierząt na Ziemi. 

- O kurcze. To ile tam tych dinozaurów jest - jegomość z dredami nie odpuszczał. 

Wódz popatrzył na niego spokojnie, po czym zaczął liczyć na palcach. 

- Sześć, może siedem – odpowiedział. 

- Super. No ale jak one są zakleszczone między skałami, no to jak to tak? Może powinniśmy ich uwolnić. I one wtedy w dowód wdzięczności spełnią 3 nasze życzenia?! 

- 3 życzenia to spełniają zwykłe ryby, no może nie zwykłe tylko te takie złotawe – przysiadł się gość co z niejednego pieca jadł chleb. – Dinozaur spokojnie 5 życzeń spełni, a może i więcej. 

- Za takie uwolnienie powinno być po 10 życzeń do spełnienia. Oczywiście od każdego z dinozaurów , od roślinożernych może być po 9, promocja - jegomość z dredami był bardzo zdeterminowany. 

Wódz wciąż patrzył na niego spokojnie, Cybul również spokojnie, ale z miną jakby obrońcy praw dinozaurów który wytropił spisek. Jegomość z dredami wyczuł że coś jest nie tak. 

- Owszem, czasami powiem coś głupiego, ale zdarza mi się również czasami powiedzieć coś mądrego, więc to się jakoś równoważy. 

Wszyscy pokiwali głowami ze zrozumieniem, niektórzy również pokiwali innymi elementami, które się do tego nadawały. 

- Grzybowa gotowa!! – wydarła ryja kucharka. 

Zebrała się spora gromadka głodomorów, jednak poza ludźmi zareagowało również sporo innych stworzeń, ptaków zleciało się tyle, że w pewnym momencie zaczęły zasłaniać niebo, zające, sarna, chrząszcze takie dziwne, mrówki różnych kolorów i wyznań, na samym końcu borsuki. 

- Suki które żyją w borze – rzucił w ich kierunku jegomość z dredami , prawdopodobnie zapowiadane mądrości nie pojawiały się w jego głowie przed posiłkiem. 

- Ekspert od dinozaurów się znalazł – rzucił rozgniewany jeden z borsuków. – ŻADEN dinozaur nie spełni więcej niż dwa życzenia. ŻADEN. 

- No już dobrze, dobrze, bez awantur – zarządziła kucharka. 

Zapachniało wspaniale, na polanę przybywały kolejne – mniej lub bardziej znane stworzenia, nawet nie po to żeby zjeść, a powąchać właśnie, zwierzęta zgodnie narzekały na zbyt małą ilość przejść nad ruchliwymi drogami, mrówki domagały się 22 – godzinnego dnia pracy, ptaki naśmiewały się z samolotów przekonując wszystkich dookoła, że wiry wytwarzane przez końcówki ich skrzydeł nigdy nie dorównają wirom skrzydeł ptasich. 

Dla wszystkich wystarczyło strawy. 

- Dobra, taka słona – stwierdziła miła pani w wieku nieodgadnionym. 

- Może nawet trochę za bardzo – rzucił z oddali ktoś. 

Kucharka przenikliwym wzrokiem próbowała namierzyć delikwenta. 

- Noo, pewnie te grzyby takie słone – zbiorowa społeczność próbowała załagodzić sytuację. 

- Grzyby nic tu do smaku nie mają, są całkowicie bezsmakowe – wycedziła przez zaciśnięte zęby kucharka, a przez przymrużone oczy prawdopodobnie namierzyła osobę, która nie miała zielonego pojęcia o nowoczesnej kuchni. – Co innego przyprawy. 

Zupa była smaczna, trochę słona, grzyby pożywne. 

- Widzisz, dobrze że zainwestowaliśmy w przemysł monopolowy zamiast w jakieś śniadania – z tryumfującą miną powiedział Cybul – nie mielibyśmy miejsca na ten wspaniały posiłek, a tak, i napici, i najedzeni, można by powiedzieć – idealnie. 

- Idealnie – zgodziłem się. 

- Taka smaczna ta zupka, że chętnie jeszcze odrobinkę bym spożył, tylko czy coś jeszcze zostało? – Cybul rzucił pytające spojrzenie w stronę kucharki. 

- Zostało zostało – odpowiedziała rumieniąc się nieco, ucieszyło ją dobre słowo. 

- A co to za grzybki? 

- Łysiczka lancetowata. 

- Nie znam, ale nie jestem grzybiarzem. Dla mnie wyśmienite – smak lekko wyczuwalny i dobrze skomponowany z przyprawami, zapytam u mnie na bazarku czy takie mają, trzeba będzie wprowadzić do jadłospisu. 

- Jest też znany pod nazwą czapka wolności. 

- Czy to oznacza że właśnie zjadłem czapkę? 

ŚMIECH 

- Na to wychodzi. 

-Aaa, to przynajmniej zimą będzie cieplej. Nie macie jeszcze jakiejś potrawy przyrządzonej na rękawiczkach? Miałbym już komplet. 

- To magiczny grzyb. 

- Magiczny grzyb. Dobrze, dobrze, bardzo dobrze. Może uda się dzięki niemu wyczarować kilka piwek, a ponieważ zjadłem sporo, to może nawet coś więcej. 

- To możliwe. 

Po posiłku znów wybrzmiała muzyka, zrobiło się jeszcze bardziej radośnie, część zwierząt nawet została żeby posłuchać, mrówki nie, stanowczo nie, jakąś pilną robotę miały, i sarny też nie, że niby dla nich za spokojna ta muzyka, za mało skoczna. 

Czasami w życiu zdarza mi się wygłupić, i to był właśnie jeden z tych momentów: 

- Ile płacimy za te wspaniałości? 

- Pieniądze są przeklęte, psują ludzi. Myślę że kiedyś to zrozumiecie. Na zdrowie, po prostu, a jak powiecie kiedyś o nas dobre słowo, radość będzie dla nas największa. 

- No to się dogadaliśmy – próbowałem wybrnąć. 

- Nasze słowiańskie dusze na naszej słowiańskiej ziemi zawsze się dogadają. 

- A że czasem parę łbów przy tym spadnie… - dokończył wódz. – ale nie tym razem, tym razem , tym razem tańczmy z wiatrem – drogowskazem. 

- Po jedzeniu tańczyć niezdrowo, ja to sobie odpocznę chwilkę - zdecydowałem. 

- A proszę bardzo. 

Przyszedł czas na fajkę pokoju. Spędziliśmy z tymi przyjaznymi ludźmi jeszcze trochę czasu zanim postanowiliśmy wracać. Droga była z górki, co wcale nie oznacza że była łatwa, było dużo wyczerpujących zakrętów, musieliśmy odpowiednio się do nich składać, niczym kierowcy tira, aby zachować odpowiedni rytm. Coś obok nas zaczęło warczeć, a raczej za nami, zupełnie jak silniki dające nam odpowiednią moc i przyczepność. Jeden z borsuków chyba nas śledził, robił przy tym jakieś głupie miny. Wyprzedzaliśmy kolejnych rowerzystów, jednak borsuka nie udało się zgubić. Wkrótce nas dopadł. 

- Słuchajcie, mam dosyć krótkie łapki, a coś mnie oblazło na plecach – zagadał– moglibyście mnie troszkę poczochrać? 

- Czochraj bobra. 

- Tylko troszeczkę, poproszę. 

Wtem z zarośli wyszedł ni pies, ni wydra i zaproponował. 

- Ja chętnie cię poczochram. 

I tak sobie zostali. 

Robiło się ciemno więc przyspieszyliśmy kroku. Byliśmy w doskonałej formie a komputery pokładowe wytyczały świetną trajektorię lotu. Pojawił się jednak drobny problem. 

- Za mało kieszeni mam w spodniach, nie mam co z rękami zrobić. – zauważył Cybul. - To zaburza aerodynamikę. 

- Przecież trzymasz je w kieszeniach. 

- Chodzi o te dodatkowe ręce. 

Robiło się coraz ciemniej. 

- Właściwie to po co tak gnamy? – zastanowił się jeden z nas. 

- No właśnie. Może zajrzymy na to apetyczne truskawkowe pole? – zaproponował drugi z nas. 

Truskawki jednak były albo wyzbierane, albo skutecznie chowały się w zapadającym zmroku. 

- Wszystkie truskawki są policzone – zakomunikował jakiś głos – ale mogłem się pomylić o jeden. 

- Ale słodziutkie te trrruskawki – dodał piskliwy głosik nieco bardziej oddalony – są naprawdę mniamuśne. 

Zamiast truskawek znaleźliśmy błyszczący kamień. Długo z nim rozmawialiśmy. Kamienie są bardzo mądre.  

Wracając pomogliśmy bezzębnej staruszce, nawet mając zęby nie tak łatwo rozgryźć orzechy, bo o to właśnie nas poprosiła. 

Szliśmy tak długo aż nam się odechciało , zatrzymaliśmy się na najwyższym kazimierskim wzgórzu, leżącym na wschód od starego miasta, gdzie były pozostałości po średniowiecznym zespole obronnym. Do naszych czasów przetrwała ,w stanie bliskim oryginałowi, XIII-wieczna wieża cylindryczna potocznie zwana basztą oraz ruiny zamku. Oba kompleksy oddalone od siebie o niecałe 200 metrów. Wieża zwana basztą w dawnych czasach służyła jako latarnia rzeczna, a na jej szczycie rozpalano ognisko, tym razem jednak liczne ogniska były rozpalone dookoła baszty a przy nich grupki młodzieży miło spędzały czas. Nieopodal jednego z nich zobaczyłem jak kolega Lutek zażywa snu, a ponieważ odczuwałem lekkie zmęczenie uznałem że również w tym miejscu wypocznę. Cybul gdzieś się zapodział, być może nie wyłączył silników i popędził dalej. Nie mogłem jednak zasnąć, w gwiazdozbiorze moich przodków działy się jakieś dziwne rzeczy, ale co dziwniejsze wydawało mi się że spod ziemi dochodzą jakieś rozpraszające odgłosy. 

Pędraki i opuchlaki snuły się wkurzone  tam i z powrotem żaląc się całemu światu na podstępne nicienie, gdzieś głębiej dżdżownice sprzeczały się o smakowitą porcję próchnicy glebowej: 

- Nie ma mowy, nie ustąpię, to moja próchnica. 

- Idź ssać jakiś korzeń, a od mojej próchnicy się odtenteguj . 

- Bo co ? 

Z głębszych partii planety inna dżdżownica, taka która żywi się ziemią krzyknęła: 

- Zamknąć ryje głupie robale. 

I dopiero Rosówka znalazła wyjście z sytuacji: 

- Dam wam za próchnicę po liściu bzu, a próchnica w zamian będzie moja – propozycja wydawała się sensowna. 

- Po całym liściu? – zapytały robale. 

- Po całym. 

- Potrafisz przekonać rosówko. 

- No to załatwione. 

Rosówka udała się do siebie, a kłótliwe dżdżownice jakby nawet się polubiły, chcąc uczcić udany interes zaczęły się nawet komplementować, resztę dnia postanowiły spędzić wymieniając między sobą gamety przywierając uprzednio brzusznymi stronami ciała. 

- Co za burdel – obruszył się ktoś z jeszcze głębszych partii planety. 

- Co się dziwisz robalom, co taki robal ma do roboty? 

- No niby tak. 

- A propos roboty, jest nowe zlecenie. 

- Jakie? 

- Trzęsienie ziemi. 

- Nuda. A gdzie? 

- Japonia. 

- Znowu Japonia. Hokkaido, Honsiu,  Sikoku czy Kiusiu? 

- Wszystko, trzęsiemy ich na ostro. 

- No dobra, nasz klient nasz pan. 

- Pani. Tym razem to pani. Ty, czekaj, źle odczytałem. Laponia, trzęsiemy Laponię. 

- Nie ma mowy! 

- Wiem, ale raczej nie możemy odmówić. Szczególnie że zlecenie przeszło przez Studnię Barhouta. Nie ma żartów. 

- Jedziemy z Japonią i w razie czego jakoś się wytłumaczymy, że niewyraźnie napisane, albo że jesteśmy zestresowani przez te jebaNE DŻDŻOWNICE KTÓRE CIĄGLE SIĘ KŁÓCĄ!! 

Cisza. 

- Wcale nie, nie jest tak – odpowiedział dwugłos. 

Cisza się nasiliła. Czasami jednak to wtedy gdy jest cisza można usłyszeć to, co się na nią składa. 

Czasami można  też w ciszy utknąć, a czasem usłyszeć trzepot skrzydeł.

CDN.

Zapraszam na mój fanpejdż

https://www.facebook.com/profile.php?id=100068284367721


  Spis treści zbioru
Komentarze (3)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Tylko w stanie głęboko wskazującym możesz jako zwykły śmiertelnik spotkać się /nieomalże/ oko w oko z B. Clintonem, pobyć w Kazimierzu czy tak ot, zwyczajnie od serducha w klimacie wzajemnego zrozumienia pogadać sobie z nieboszczykiem papieżem-Polakiem...

Kurczę, nic tylko zazdrościć!
avatar
Narracja pijacka ma tutaj zadziwiające fazy jasnowidzenia, tak jakby nawalony umysł w tym megaupojeniu osiągał jakiś punkt iluminacji, niedostępnej ludziom trzeźwym. Jak na kultowej ławeczce przed wilkowyjskim sklepem, gdzie zwykły alkoholowy bełkot jej codziennych rezydentów przechodzi w rozważania głęboko trafne i prawdziwe

tutaj nt. natury ludzkiego myślenia czy /na przykład/ nt. nierozliczonych do dzisiaj zbrodni Amerykanów popełnianych wobec kolorowych i nadal - w 3. tysiącleciu po Chrystusie! - zamkniętych w rezerwatach /jak jakieś bizony/ Indian w USA.

Alkoholowa wielo/miesięczna/letnia bezpardonowa pijatyka wcale nie musi wykluczać chwil poprawnego, głęboko ludzkiego rozumowania.

Proza Ch. Bukovsky`ego z jej galerią ćpunów, popaprańców i alkoholików, umiejscowiała ich wszystkich p o z a społeczeństwem. Tutaj Cybul i jego od flaszki kompanioni są pełnoprawnymi obywatelami swego miasta, państwa i Europy
avatar
Gdzie konkretnie jest ta przestrzeń powieściowa w tym świetnym literacko kawałku prozą pt. "Cybul"? To Warszawa, ale też kamieniołomy, Grodzisko Żmijowiska, truskawkowe pola, kazimierskie wzgórze i tym podobne światy, czyli, jak pisał Poeta, "piękna nasza Polska cała, piękna żyzna - i niemała". A co z czasem powieściowym? "Nirvana" Kurta Cobaina i Red Box z jego kultową "For America" - to oczywiście dla światowego popu i rock`a wielkie lata osiemdziesiąte, prezydentura zaś Billa Clintona to już schyłek lat dziewięćdziesiątych - i to są jedyne ramy czasowe, jakie umiejscowiają wszystkie te nadzwyczajne z pogranicza jawy i snu zdarzenia w konkretnym czasie. Obstawiam, że autor "Cybula" - to dzisiaj już pięćdziesięcio- sześćdziesięcioparolatek.
© 2010-2016 by Creative Media
×