Przejdź do komentarzyPozytywne myślenie cz.2
Tekst 3 z 3 ze zbioru: Opowiadania
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2011-06-22
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1945

Stojąc przed lustrem patrzył krytycznie na zarost. Odruchowo wyciągnął prawą rękę w poszukiwaniu maszynki do golenia. Nie znalazł jej. Popatrzył uważnie na półkę. Maszynki tam nie było. Była po drugiej stronie, tam gdzie nigdy jej nie kładł. Takie już miał przyzwyczajenia. Hołubione latami na tyle licznymi, że mógł na nich polegać. I wtedy nagle do niego dotarło. Łazienka nie bez powodu wzbudziła w nim dzisiaj przerażenie. Była lustrzanym odbiciem tej, w której golił się poprzedniego dnia.


* * *


Kołysanie morza i uspokajający szum fal, na początku były bardzo przyjemne. Relaksowały. Potem jednak pojawił się niepokój, że trwa to być może zbyt długo. Właściwie nie potrafił określić od kiedy znajduje się w tym dziwnym stanie, jakby dryfował samotnie pośrodku oceanu. Istniało więc ryzyko, że jest w wodzie wystarczająco dużo czasu, żeby wpaść w hipotermię. Ile miał jeszcze minut, żeby się uratować? Ile sekund? Strach obudził ból głowy. Nie wnikając w logikę tego faktu – przyjął migrenę z ulgą. Zaświadczała niezbicie, że jeszcze żyje. Postanowił więc uchylić powieki, żeby potwierdzić lub obalić wrażenia słuchowe. To, co zobaczył, było jakąś oślepiającą, pozbawioną szczegółów, nierozróżnialną jasnością. Prawdopodobnie chmura podświetlona słońcem. Potem chmur przybyło, zbiły się w ciemne kształty przypominające ludzkie postacie. I co najgorsze, zaczęły mówić.

- No nareszcie – von Cornelien odetchnął z ulgą – Nasz doktorek zaczął się obawiać, że zwykłym poklepywaniem po twarzy pana nie dobudzi.

Rodion popatrzył na niego, ciągle nie mogąc się pogodzić z faktem, że to nie sen.

- Teraz przynajmniej rozumiem skąd wziął się ten ból głowy...

- Najmocniej przepraszam... – odezwał się sanitariusz oddziału – ale...

- W porządku, w porządku. Pomóżcie mi wstać.

- Niech pan chwilę poczeka. Musimy od pana najpierw odczepić te wszystkie kroplówki i sensory. Naprawdę, nieźle się pan tu urządził, darmowa wyżerka, nawet gryźć nie trzeba...

- Chętnie się z tobą podzielę Cornelien – odpowiedział Rodion, cierpliwie czekając, aż usuną z jego ciała przyssawki czujników i wbite w przedramiona igły.

- To było doprawdy nie w porządku kazać mi sądzić, że ten ohydnie wyglądający płyn, to specjalność kuchni. I pomyśleć, że osobiście podziękowałem kucharzowi... Nie zostawię tego tak. Ktoś mi za to zapłaci!

- Z tym może być problem. Oprócz pana i Fiodora, na statku nikogo nie ma. Fiodor w dodatku dostał taką dawkę barbituranów, że obudzi się pewnie dopiero, kiedy wrócimy do Amsterdamu.

- Jak to? Rozumiem, że żarcie i kucharz mogli mi się przyśnić, ale statek nie może żeglować bez załogi.

Von Cornelien wzruszył ramionami.

- Chyba będzie lepiej jak pan sam to wszystko zobaczy.

Pomógł mu wstać. Rodion stwierdziwszy, że pomimo dwóch dni bezruchu, jego nogi ciągle są w stanie go nosić, obrócił się i spojrzał z nienawiścią na szpitalne łóżko. Dookoła walały się pęki kabli oraz rurek mających za zadanie utrzymać go przy życiu. I jednoczęsnie nie pozwolić się obudzić.

- Kto to mógł zrobić?

- Sabina twierdzi, że to konkurencja Gattasa.

- Sabina? Ona o tym wie?!

- No cóż, właściwie to ona mnie obudziła i wysłała tutaj, sądząc że jest pan w niebezpieczeństwie. Kiedy pojechał pan na statek fałszywego Gattasa, sprawdziła informacje na temat przetargu na satelitę. Okazało się, że Gattalactica wygrała ten przetarg jakieś dwa tygodnie temu. Kiedy zadzwonił pan, żeby zamówić dostawę DACC, wiedziała, że coś nie gra. Wysłała więc nas razem z przesyłką, żebyśmy zobaczyli na miejscu co jest grane. Ma kobieta intuicję, nie zaprzeczy pan.

- Bez wątpienia. I co najgorsze, znowu ma rację. Niech to diabli, będzie się teraz nade mną pastwić przez kolejny miesiąc!

Von Cornelien uśmiechnął się, wyobrażając sobie niewysoką Sabinę, sekretarkę amsterdamskiej filii korporacji Rodiona, jak „pastwi się” nad swym ponad dwumetrowym, barczystym szefem. Z drugiej strony, wszyscy znali słabość Rosjanina do tej energicznej kobiety. Niektórzy nawet twierdzili, że tak naprawdę korporacja ma dwóch szefów...

- Jednej rzeczy ciągle nie rozumiem – wzrok Rodiona znów spoczął na łóżku. – Jak mogłem zadzwonić do Sabiny, leżąc tutaj kompletnie nieprzytomny?

- To właśnie najbardziej mnie niepokoi. Wygląda na to, że Amerykanie postanowili jednak skorzystać z naszych wynalazków. Nie wpadło im przy tym do głowy powiadomić nas o tym.

- Sugerujesz, że mogli wykraść nasze technologie?

- Nie mam innego wytłumaczenia. Żeby skontaktować pana z biurem użyli profonu – pamięta pan, profetycznego telefonu zsyłającego na rozmawiających wizje odpowiadające przekazywanym informacjom.

- Och, to. O ile mnie pamięć nie myli mieliśmy przez to trochę problemów z papieżem...

- Dokładnie. W dodatku wizje czasami były zbyt wieloznaczne i klienci skarżyli się, że nie do końca wiedzą, o czym rozmawiają. Wycofaliśmy w końcu profony z produkcji, będzie jakieś dwadzieścia lat temu.

- Tak, tak. To wszystko wyjaśnia. Dobra, Cornelien, dosyć gadania. Wyjdźmy stąd – nie czekając na odpowiedź Rodion otworzył szeroko drzwi swojej kajuty.

Statek w niczym nie przypominał jego snów. Była to w rzeczywistości nienajmłodsza łajba, z której farba nie odpadała płatami tylko dlatego, że już dawno zniknęła pod warstwą rdzy. Nie był to nawet statek pasażerski. Na tyle, na ile Rodion mógł zaufać swojej wiedzy marynarskiej, niegdyś był to drobnicowiec. Teraz niewątpliwie służył innym celom, bo wszystkie luki ładowni przesłonięte były szklanymi piramidami.

- A to co?

- Nie wiem – odpowiedział von Cornelien – Zamontowano tam jakieś urządzenie, wielkie bydlę wypełniające całą przestrzeń ładunkową, ale do czego to służy, nie udało nam się odgadnąć. W każdym razie, moim zdaniem, to nie działa.

- I oprócz tego czegoś, nic?

- Żywej duszy.

- To nie trzyma się kupy Cornelien. Uśpiono mnie i przetransportowano na ten złom w jednym celu – żebym sprowadził tu DACC. Ale, po co, skoro nie ma tu nikogo, ani niczego, co mogłoby tego użyć. Chyba, że ta maszyna w ładowni...

- Komputer?

- Może nawet gorzej. W tym sfałszowanym liście od Gattasa, który zapraszał mnie do współpracy, jedna rzecz mogła być prawdziwa. Wymieniono tam konkurentów GATTALACTICA, między innymi LIVING FOR EVER. Kiedyś byli to nieźli magicy od sztucznej inteligencji. Zastanawiam się...

Nagle wzdłuż starych relingów i blach pokładu, przebiegło drżenie. Jakby potwór pod ich stopami postanowił się obudzić.

- Gdzie jest DACC? – Rodion z trudem przekrzyczał wściekły ryk odpalonych przed sekundą diesli.

- W dywionetce.

- Zbierz tam natychmiast ludzi. Trzeba zabrać DACC jak najdalej stąd.

Von Cornelien nie zadawał pytań, choć chętnie by się dowiedział, co ma wspólnego archaiczny satek z niewielkim , szarym pudełkiem, które przywieźli ze sobą. Ton głosu Rodiona nie zachęcał jednak do pogawędek.

Zanim ruszyli, Rodion przez kilka sekund obserwował dziób statku.

- Robi zwrot. Ciekawe gdzie ma zamiar płynąć?

- Nigdzie. Chce się nas pozbyć. Niech pan patrzy, fale są dość wysokie, ale niewiele nam szkodzą dopóki statek był ustawiony prostopadle do nich – Kiedy jednak zakręci o dziewięćdziesiąt stopni – będziemy mieli problem żeby ustać na nogach.

- Zatem nie traćmy czasu. Biegiem!

Udało im się zeskoczyć z wąskich, metalowych schodów i stanąć w miarę pewnie na głównym pokładzie, kiedy statek przechylił się gwałtownie na lewą burtę, w kierunku nadbiegających fal. Rodion jak zamurowany obserwował kotłującą się topiel. Miał wrażenie, że pędzi z obłąkaną prędkością w stronę ogromnego stalowo-zielonego muru, tylko po to, żeby się o niego roztrzaskać. Przytomny jak zwykle von Cornelien popchnął go w kierunku trapu, pokazując gestami, że ma chwycić się poręczy. Ułamek sekundy później, hektolitry wody wymyły pokład do czysta. Uderzenie wydusiło z Rodiona całe powietrze, otworzył więc automatycznie usta, żeby złapać choć kilka gramów tlenu. Zamiast tego żywioł obdarzył go szczodrze słoną wodą. Zakrztusił się, zaczął rozpaczliwie kaszleć, zamiast się jednak pozbyć wody, łapał jej coraz więcej. Pomyślał, że jeśli to będzie trwało chociaż jeszcze chwilę dłużej – udusi się.

Potop szybko się jednak skończył. Ledwie zdążył sobie uświadomić, że ciągle żyje, a już poczuł na ramieniu silną rękę von Corneliena.

- Szybko! Musimy dobiec do dywionetki, zanim kolejna fala zmiecie nas z pokładu!

Kiedy jednak wyjrzeli zza rogu nadbudówki, stwierdzili, że nie będzie to zbyt proste. Dywionetka nie stał już w miejscu, gdzie posadził ją pilot, czyli na niewielkiej przestrzeni pomiędzy ładownią a lewą burtą. Tkwiła teraz w jednej z półprzezroczystych ścian piramidy wzniesionej nad lukiem. Na szczęście nie odniosła najwyraźniej poważniejszych uszkodzeń, bo pilot ryczał silnikami jak wściekły, usiłując wydobyć się z pułapki.

Zaskoczonych tym widokiem dopadła druga fala. Obaj stracili równowagę i z niebezpieczną szybkością zaczęli się przemieszczać w stronę drugiej burty. Ta fala była jednak dużo słabsza od poprzedniczki, widocznie statek kontynuował zwrot i znów ustawiał się prostopadle do nadbiegających bałwanów, udało im się więc wyhamować zanim skończył się pokład. Pozbierali się błyskawicznie. Rodion zobaczył grymas bólu na twarzy towarzysza.

- Co się stało?

- Nie wiem, chyba złamałem żebra. Boli jak cholera!

- Dasz radę iść?

- Nie dowiem się dopóki nie spróbuję.


* * *


W kilka sekund później znaleźli się obok luku.

- Greg! – von Cornelien wywołał pilota przez radio. – W porządku?

Greg odwrócił głowę i widać było przez szyby kokpitu, że kciuk jego wyciągniętej dłoni skierowany jest do dołu.

- Kiła. Mam rozwaloną ładownię. Jakieś skurwysyństwo zaczepiło się i nie mogę wyciągnąć tego złomu. Poza tym OK.

- Wchodzimy- rzucił von Cornelien. Okazało się to jednak trudniejsze niż przypuszczał. Kiedy spróbował podciągnąć się, syknął z bólu i zamarł zgięty w pół. Widząc to, Rodion stanął obok niego, schylił się i splótł opuszczone dłonie.

- Właź!

Nie tracąc czasu von Cornelien postawił stopę na zaimprowizowanym stopniu. Rodion uniósł go, lekko tylko czerwieniejąc z wysiłku. Usłyszał jeszcze jęk bólu, kiedy jego towarzysz przełaził przez burtę i został uwolniony od, bądź, co bądź, stukilogramowego ciężaru. Wyższy od von Corneliena, nie miał większych problemów z dostaniem się do środka. Panował tu charakterystyczny dla dywionetki zapach, który zawsze wydawał mu się swojski i przyjazny. Wydzielały go dywany pokrywające niemal wszystkie powierzchnie maszyny. Od wielkości ich powierzchni zależała w końcu szybkość, z jaką mogli się poruszać.

- Chodźmy do ładowni. Von Cornelien mówił przez zaciśnięte zęby. Po kilku krokach doszli do grodzi oddzielającej część pasażerską od towarowej. Otworzyli drzwi i weszli do środka. Podłoga była rozpruta na długości jakiś trzech metrów. Winowajca, metalowy pręt stanowiący część konstrukcji piramidy tkwił dumnie pośrodku spustoszenia.

- Gdzie jest DACC? – spytał Rodion z góry znając odpowiedź.

- Wypadł razem z resztą sprzętu – potwierdził von Cornelien. - Co za pech...

- Myślę, że to coś więcej niż tylko pech – wolno, w zamyśleniu stwierdził Rodion.

- Zwijajmy się więc stąd czym prędzej. Pasy do mocowania ładunku owinęły się dookoła tego cholernego pręta. Musimy je najpierw usunąć.

- Poczekaj – Rodion położył rękę na ramieniu von Corneliena, skutecznie go w ten sposób zatrzymując. – Nie możemy stąd teraz odlecieć. Musimy odzyskać DACC, albo zniszczyć statek.

- To może być trudne, nie braliśmy ze sobą ciężkiego sprzętu.

- Być może jest inne wyjście. Powiedz pilotowi, żeby nie ruszał dywionetki. Ma być przygotowana do startu, ale nie ma prawa drgnąć ani o centymetr.

Odczepili pasy i wrócili do poprzedniego pomieszczenia. Część komandosów siedziała już na swoich miejscach, część właśnie dobiegała do luku.

- Przejmuję dowodzenie – powiedział Rodion – Cornelien jest ranny. Nastąpiła zmiana planów. Przejmiemy kontrolę i zniszczymy ten statek. Potrzebuję dwóch ochotników którzy mają pojęcie o nawigacji.

- Dobrze – powiedział widząc dwie podniesione ręce. - Zasuwajcie na mostek. Przejmiecie kontrolę nad statkiem. Niedaleko nas widziałem kilka gór lodowych w sam raz na replay Titanica. Zabierzemy was stamtąd jak już będzie pewne, że statek nie zdąży zmienić kursu. Wykonać!

Komandosi w sekundę znaleźli się na pokładzie. Pozostali obserwowali ich uważnie, dopóki nie zniknęli za nadbudówkami.

- Rodionie Aleksandrowiczu – von Cornelien mówił ściszonym głosem chcąc uniknąć żeby usłyszał go ktokolwiek poza szefem. – Nie krytykuję waszych decyzji, ale muszę przyznać, ze ich nie rozumiem. Dlaczego nie możemy stąd po prostu odlecieć?

- Pamiętasz to urządzenie, które twoi ludzie znaleźli pod pokładem? Gigantyczną maszynę wypełniającą ładownię tego statku? To komputer Cornelien. Wykonany prymitywną technologią, ale dość zaawansowany, żeby sterować statkiem lepiej niż jakikolwiek kapitan. Ten zwrot nie był wykonany przypadkowo. Wyliczył go, co do ułamka sekundy. Fala uderzyła w dywionetkę i wbiła ją w piramidę. Tak precyzyjnie, ze cała zawartość luku znalazła się na dole we wnętrzu komputera. To nie pech Cornelien, to idealnie zaprogramowane działanie.

- Ale po co mu DACC?

- Bo to ciągle tylko komputer. Kiedy jednak podłączy akcelerator, ilość operacji wzrośnie tak, że zamieni się w sztuczną inteligencję. I obawiam się, że nie będzie to ktoś pozytywnie do nas nastawiony.

Zaskrzypiało radio.

- Dowódco, mamy problem. Drzwi są zablokowane. Szyby wyglądają na pancerne w każdym razie pociski nie zostawiły na nich ani śladu. Czekam na rozkazy.

- Zostańcie na miejscu do odwołania. Rodion wyłączył radio i zamilkł na dłuższy moment. Von Cornelien nie odzywał się również. Wiedział, ze Rodion nienawidził, kiedy przerywano mu tok myśli. Poza tym był pewien, że nie potrwa to dłużej niż minutę.

- Dobrze. Kolejna zmiana planów. Pilot i Cornelien zostają tutaj. Reszta idzie ze mną. Ma to wyglądać, jakbyśmy opuszczali uszkodzony pojazd. Brać, co tam, kto ma.


* * *


Komandosi wyćwiczonym ruchem zakładali plecaki i jeden po drugim wyskakiwali na pokład.

- Może przeceniam jego możliwości – powiedział do von Corneliena, ale wolę dmuchać na zimne. Dywionetka ma wyglądać na opuszczoną. Czekajcie na mój sygnał.

Dołączył do reszty oddziału i wszyscy pobiegli w stronę wiszących na dźwigach łodzi ratunkowych. Były na szczęście nieco nowsze niż statek. Wyposażono je we wszystko, czego Rodion mógł potrzebować do realizacji planu. Zerwał plombę z puszki zawierającej przyciski sterujące windą. Reszta w tym czasie ściągnęła pokrowiec i zaczęła wskakiwać do środka. Rodion odsłonił panel sterujący i wcisnął duży, zielony przycisk. Nic się nie wydarzyło. Spróbował jeszcze kilka razy. Winda ani drgnęła. Zaklął po rosyjsku. A więc komputer kontrolował nawet to! Obejrzał dokładniej konstrukcję windy. W urządzeniach ratunkowych powinna istnieć możliwość uruchomienia windy ręcznie, w wypadku braku energii. Po sekundzie znalazł korbę zablokowaną zapadką.

- Wyłazić z łodzi! - krzyknął – Musimy ją zwodować ręcznie. Niech ktoś się ruszy i poszuka drabinek. Nie mam ochoty na lodowatą kąpiel.

Zakotłowało się. Część komandosów dopadła korby, pozostali biegali wzdłuż burt i pomiędzy innymi łodziami. Łódź zakołysała się. Ramiona windy wysunęły się za burtę i łódź zawisła nad wzburzoną wodą. Potem zaczęła opadać. Rodion usłyszał miękkie klapnięcie siatek ratunkowych wyrzucanych właśnie za burtę. Wychylił się nieco i stwierdził z satysfakcją, że siatki sięgają aż do poziomu wody. Kiedy łódź znalazła się nieco niżej pokładu, przeszedł przez reling i wskoczył do niej.

- Kiedy opuścicie łódź, schowajcie się za burtą, na siatce. To ma wyglądać, jakbyśmy wszyscy razem wybrali się na przejażdżkę. Zrozumiano?!

Stojący najbliżej skinął głową i przekazał wiadomość dalej. Rodion chwycił się mocno lin utrzymujących szalupę i starał się nie patrzeć na rozkołysaną burtę statku, raz zbliżającą się niebezpiecznie, raz oddalającą się w zawrotnym tempie. Wreszcie łódź uderzyła o wodę. Rodion przeszedł szybko na rufę i uruchomił motor. Chociaż spodziewał się najgorszego, silnik zaskoczył od razu. Ustawił dziób łodzi w odpowiednim kierunku, zablokował stery i trzymając się jedną ręką siatki opuścił śrubę do wody. Szalupa ruszyła wprost na wystawiony z wody, oślepiająco jasny, łeb góry lodowej.

Wchodząc na górę nie uniknął przemoknięcia. Nie zwracał jednak na to uwagi, starając się nie dać spłukać z siatki. Kiedy dotarł do komandosów, dość nonszalancko pozawieszanych na linach, poczuł się wyczerpany.

„Też pomysł. Zachciało się staremu dziadowi- pomyślał gderliwie – trzeba było wysłać jednego z nich, a nie samemu się pchać. Takie przyjemności są dobre dla kogoś, kto ma dwadzieścia lat, a nie sto pięćdziesiąt...”

Manierka, którą podał mu jeden z komandosów natychmiast jednak rozwiała zły nastrój. Porządny długi łyk, jak ocenił, czterdziesto pięcio procentowego alkoholu, natychmiast go rozgrzał i napełnił nową energią do działania.

Jednak chwilowo skazani byli na czekanie. Rodion miał nadzieję, że jego plan zadziała, co powinno okazać się w ciągu najbliższych minut. Jeśli komputer chwyci przynętę, będzie to już połowa sukcesu. Potem pozostanie jedynie zaczekać, żeby sprawdzić na ile słuszne były jego domysły na temat metod działania tej świeżo narodzonej inteligencji.

Kadłub znów zadrżał. Statek ruszał w pogoń za przynętą.

- Dobra, dość tego lenistwa. Włazić pojedynczo na pokład i znaleźć jakąś kryjówkę. Lepiej nie ryzykować niepotrzebnie.

Statek wszedł na kurs szalupy i powoli przyspieszał. Rodionowi pozostawało mieć nadzieję, że nie dogoni jej, zanim nie znajdzie się w pobliżu góry. To mogłoby udaremnić jego plany. Schowany razem z resztą pod brezentem drugiej szalupy, obserwował niespokojnie, powiększającą się górę. Kiedy znaleźli się w jej bezpośrednim pobliżu, wywołał przez radio dwóch komandosów ukrytych niedaleko mostku.

- Macie zielone światło – powiedział. Nie wiedział, czy drzwi zostały odblokowane, ale też była to jedyna metoda, żeby to sprawdzić.

- W porządku. Jesteśmy w środku. – odezwało się radio. Rodion odetchnął z ulgą.

- Ile czasu do zderzenia?

- Jakieś dwie minuty.

- Priekrasno! Greg?! Ruszaj za trzydzieści sekund.

- Najwyższy czas- jęknął von Cornelien. – Nasz zapas morfiny zniknął razem z akceleratorem.

- Nie martw się. Mam tu gościa, któremu jeszcze zostało w manierce kilka łyków stolicznej. To na pewno zdrowsze niż morfina.

- OK! Zaraz do was wpadniemy.

Po kilku kolejnych sekundach zobaczył dywionetkę smutno wlokącą za sobą ogon porozrywanego dywanu z poprzyczepianymi do niego fragmentami metalu. Mimo to, długie na dwanaście metrów cygaro, bardziej przypominające wałek na kanapę niż samolot, zbliżało się do nich szybko i pewnie. Jedną z licznych zalet dywionetek była ich odporność na uszkodzenia. Dopóki pozostał, choć kawałek latającego dywanu spowijającego kadłub - mogła wznosić się w powietrzu. Albo przynajmniej nie spadać jak kamień. Fakt, że tkanie latających dywanów kosztowało krocie, ale też było to pierwsze w historii aeronautyki urządzenie, które nie miało na swym koncie żadnej katastrofy lotniczej. Jeśli dodać do tego jeszcze możliwość pionowego startu i lądowania oraz brak skrzydeł, to dywionetka okazywała się niezastąpionym środkiem transportu do wszystkich możliwych zastosowań. Oczywiście – pretensje mogli mieć właściciele olbrzymich lotnisk, na które gwałtownie spadło zapotrzebowanie, ale Rodion uznawał to za jeden z normalnych efektów towarzyszących szybkiemu rozwojowi gospodarczemu.

Dziesięć sekund później lecieli już w stronę mostku. Dwaj komandosi czekali na nich na zewnątrz, znikomi na tle białych ścian góry, która zasłaniała teraz cały horyzont. Zabrali ich niemal w ostatnim momencie. Zanim dziób statku wbił się w lód, dolna część kadłuba zahaczyła o zanurzony fragment góry. Statek zahamował gwałtownie przy wtórze jękliwego odgłosu rozpruwanego metalu. Silniki pracowały pełną mocą, pieniąc wodę za rufą, ale było już za późno – decydujący cios został zadany. Rodion zastanawiał się , patrząc na drżący w agonii statek, do jakiego boga modli się w tej chwili jego nazbyt rozrośnięta świadomość.


* * *


Po wypiciu ostatniej kropli z manierki, von Cornelien zrobił się bardzo gadatliwy.

- Przyzna pan, mogę tego nie rozumieć. Nie jestem naukowcem ani nawet filozofem, Nie mam też co marzyć, żeby wyczarować choćby robaczywe jabłko, gdybym umierał z głodu. Jestem żołnierzem i tyle. Może mi więc pan wytłumaczy, skąd do cholery wziął się ten pomysł z szalupą?

- Przyjąłem jego sposób myślenia. Oczywiście, teraz mogę to powiedzieć, do ostatniej chwili nie wiedziałem czy rzeczywiście śledzę jego rozumowanie, czy tylko tak mi się wydaje.

- Za to pana uwielbiam, szefie. Że oszczędza pan nam zmartwień.

Rodion patrzył chwilę w nieco zamglone oczy komandosa sprawdzając czy jest jeszcze w stanie zrozumieć, co się do niego mówi. Po chwili podjął opowieść.

- Znasz bajkę o rycerzu na rozdrożach? Komputer miał podobny dylemat, kiedy jednak podłączył DACC, zaczął zawsze wybierać łatwiejszą ścieżkę. Była szersza i pozbawiona jakichkolwiek przeszkód, więc z jego punktu widzenia, był to logiczny wybór. W ten sposób stał się sztuczną inteligencją myślącą w stu procentach pozytywnie. Nie wiedział jednak, biedaczysko, że śmiałek, który pójdzie niebezpieczniejszą drogą, ma szansę znaleźć coś, co w przyszłości może mu uratować życie.

Najpierw chciał unieruchomić dywionetkę. Kiedy zobaczył, że ją opuszczamy, pomyślał, że plan się powiódł. Potem zobaczył odpływającą łódkę i niemniej optymistycznie stwierdził, że teraz może się nas łatwiej pozbyć. Ruszył więc w pogoń żeby nas zmiażdżyć. Naturalnie sądził, że wszyscy siedzimy w szalupie, więc ochranianie statku nie miało już sensu. Odblokował drzwi od sterowni. Jego optymizm wynikający z maszerowania łatwą drogą nie dopuszczał możliwości, że zastanie oszukany. Gdyby choć raz skręcił na niebezpieczną ścieżkę- wiedziałby o tym.

- Skoro tak – odparł von Cornelien w zamyśleniu, - wszystkie komputery z akceleratorem popełniają ten sam błąd? Wszystkie myślą zbyt pozytywnie?

Rodion roześmiał się.

- Teraz ty myślisz zbyt negatywnie. P o p e ł n i a ł y b y taki błąd, gdyby nie pewne drobna modyfikacja algorytmów. Nasi informatycy ochrzcili to wspólczynnikiem Rycerza Niepokonanego. Chodzi o wyliczenie, czy rycerz ma szansę pokonać czyhające na niego niebezpieczeństwo. Jeśli tak – idzie w bój. Jeśli nie obchodzi wroga dookoła. Ot i cjełaja fiłozofija.

Zamilkli. Ostatni raz popatrzyli na spokojnie dryfujące w oddali góry lodu, ale tonącego statku już nie zauważyli.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×