Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-06-30 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2617 |
Ja jestem wiatrem, Ty liściem
Nasienie uporczywie poszukiwało swojego miejsca. Fraudencja wyglądała jak obsypana popiołem wulkanicznym. Trudno było dostrzec wzgórza otaczające okolicę. Przypominały wyprężone grzbiety kotów łaszących się do rzeki. Szyby i framugi w oknach domostw oblepione były kruchymi łuskami, łamliwymi błonami, a na dworze wirowały ich całe tumany. Do wnętrz wpływała chmura drobnych, różnego kształtu ziarenek, szypułek, przezroczystych jak pergamin skrawków łodyg, kurzu i trocin. Wśród całej tej nawałnicy latały stada ptaków wydziobujących dla siebie najsmaczniejsze kąski..
Tereś mieszkał w samym sercu Fraudencji. Aleja pokaleczonych lip, skrzyżowanie, leśny dukt – codziennie do znudzenia przemierzał tę trasę wykonując swoje obowiązki listonosza. Czasem tylko urozmaicało mu ją podglądanie Enigar – córki najbogatszego gospodarza we Fraudencji. Enigar umawiała się niekiedy na poranne schadzki ze swoim narzeczonym, Marcinem, na polanie między brzozami. Zrywała pędy jeżyn i oplatała nimi biodra swoje i partnera. Skórę dziewczyny przedzierały twarde kolce, zdrapywały brązową opaleniznę i zostawiały na plecach, udach i pośladkach kropelki krwi.
Pierwszym budynkiem, który Tereś mijał po wyjechaniu z lasu, było gospodarstwo Targuza. To właśnie on potrafił przyćmić słońce. Przed laty wyremontował starą poniemiecką wialnię, naoliwił jej przekładnie i po spiętrzeniu wody zaprzągł pasem transmisyjnym przepływający obok potok do obracania bębnem maszyny. Latem i jesienią zbierał tony polnych kwiatów, a potem suszył je i młócił, wyłuskując drobne nasionka. Gdy puszczał w ruch wialnię, znad jego szopy unosił się warkocz plew, a ziemia drżała.
Uparł się, że poświęci całe życie na ukwiecenie świata. Wyciągnął ze złomu pogniecioną sielniczkę, zalutował dziury zżarte przez spółkę rdzy i saletry, przytroczył do blachy rzemienny uchwyt i napełniał ją codziennie, a potem wędrował do wieczora i rozsypywał nasiona po świecie. Jego wysiłek doprowadził jedynie do śmierci sześciu miejscowych alergików i zachwaszczenia okolicznych upraw. W promieniu dwudziestu kilometrów rosły wszędzie maki, chabry i wyka, a rolnicy bankrutowali jeden pod drugim.
Codziennie były jakieś listy do Konwersa. Mieszkał tuż obok poczty w dwupokojowym mieszkanku przyfastrygowanym do rzeźni. Przesiadywał zwykle na ławce obok domu i palił papierosy.
– Dzień dobry panu.
– Cześć Tereś. Blado wyglądasz. Chyba nic dzisiaj nie konwersowałeś?
– No, prawie nic.
Tereś wyciągnął kopertę, podał ją rzeźnikowi i zamienił z nim jeszcze kilka słów. Wiedział, że Konwers to z natury gaduła. Jego twarz – fakturą, kształtem i kolorytem przypominająca zleżały ogryzek jabłka – co chwilę trzęsła się od żartów. Nie wiadomo dlaczego używał czasownika „konwersować” w znaczeniu jeść. Poprawiano go setki razy, tłumaczono, a ten wciąż uparcie twierdził, że „skonwersował smaczny obiadek”. Z drugiej strony niektórzy mieszkańcy Fraudencji, niezorientowani co do prawdziwego znaczenia słowa „konwersować”, uznając je za przejaw światowego obycia, też używali go pod wpływem rzeźniczego autorytetu w znaczeniu „jeść”.
Fraudencja była bardzo niewdzięcznym miejscem pracy dla listonosza. Zabudowania rozłożyły się daleko od siebie, a życie miejscowości podporządkowało się szaleństwom architektury. Tereś znał wszystkie skróty, dzięki którym mógł zaoszczędzić trochę czasu, lecz aby dostarczyć listy Macicy musiał nadłożyć wiele kilometrów drogi tak krętej i zawiłej, że czasami sam gubił się w znakach służących mu do orientacji.
Macica mieszkała w opustoszałym dworku myśliwskim, a droga tam prowadząca, kiedyś przejezdna, zarosła samosiejkami świerku i kwiatami Targuza. Przed samym dworkiem las zamieniał się w plac zawalony pniami potężnych sosen. Na skraju wiatrołomu gromada maluchów paliła właśnie łęty ziemniaczane i w rozżarzonym próchnie piekła jaja cietrzewi. Macica siedziała na werandzie.
Z jej wyglądu niewiele można było wywnioskować. Przypominała rozepchany worek. Była wdową, czasami z dumą opowiadała o swoim mężu, który, za to że go zdradzała, obciął jej nos i uszy. Odgarniała wtedy włosy i prezentowała szczątki małżowin.
Tereś podał jej kilka pocztówek i jak najszybciej wycofał się z tego dziwnego miejsca, gdzie czereda dzieciaków w oczekiwaniu na pieczone jaja głuszców szperała kijami w kupkach łętów, aby wypłoszyć z nich myszy i rozdeptać je gołymi stopami.
Zatrzymał się dopiero obok imponującej willi, gdzie mieszkał Henryk ze swoją sparaliżowaną żoną Reginą.
Regina poruszała jedynie językiem i mrugała powiekami. Od czterech lat leżała w łóżku, a jej mąż dbał o bezwładne ciało, mył je, przebierał i karmił. Henryk porozumiewał się z nią za pomocą soli, cukru, pieprzu, wanilii, kropelek mleka lub wódki, sopelków lodu i moszczu z owoców kładzionych na jej języku. Obserwując jej oczy prowadził w ten sposób nieraz wielogodzinne dysputy.
Tereś był przekonany, że Regina śniła ciągle o biurowych romansach i kawiarnianych flirtach, ale nigdy nie wyjawiał swoich domysłów.
Wszedłszy do przedpokoju willi zobaczył siedzącą w salonie córkę Henryka, Enigar, ze swoim narzeczonym. W jej włosach tkwiły jeszcze strużynki liści, a na policzku kraśniała plama soku z jeżyn. O ile Henryk wzbudzał we wszystkich sympatię, a nawet litość, co w przypadku ludzi bogatych nie zdarza się zbyt często, nawet gdy spotka ich wielka tragedia, to Enigar była zawsze na złych językach całej okolicy. Może dlatego, że należała do kobiet, które poczucie własnej wartości zastępują poczuciem własnej ważności, a może dlatego, że po prostu nikt jej nie rozumiał. Tereś starał się ją polubić, ale nie udawało mu się to i w jej towarzystwie czuł się źle.
W willi Henryka bywał prawie codziennie i, mimo konieczności ocierania się o Enigar, zawsze cieszył się na tę wizytę, gdyż spotykał tam Raciczkę, młodą dziewczynę, rzeźbiarkę, sprzątającą u zamożnej rodziny. Raciczka naprawdę miała na imię Helena, ale nazywano ją tak ze względu na jej filigranowe stopy. Tereś kochał się w niej beznadziejnie nie mogąc się zdobyć na wyznanie uczuć. Nadzieję podtrzymywała w nim tylko stara Cyganka Ancite, która mówiła, że on i Raciczka są stworzeni dla siebie, a wszystkie wróżby wskazują, że kiedyś się połączą.
Ancite mieszkała na skraju Fraudencji, sama w dużym domu. Zawsze panował u niej jednak ruch. Przyjeżdżali do Ancite ludzie z całej Polski szukając pomocy o Cyganki słynącej ze swoich znachorskich umiejętności. Ancite przyjmowała każdego i, kazawszy rozebrać się do naga, wodziła po skórze chorego świeżym kurzym jajem, a potem wbijała je do glinianego spodka. Z nitek i skrzepnięć klarujących się w rozlanym białku i żółtku odczytywała po trzech dniach diagnozę.
Teresia kusiło zawsze, żeby podglądnąć, jak Cyganka leczy ludzi. Pewnego zimowego wieczoru, podczas ostrej zamieci, zakradł się pod jej dom, wdrapał na parapet kuchni i przytrzymując się piorunochronu sięgnął głową okna, za którym znajdował się „gabinet” Ancite. Drętwiał z zimna, wykręcony na dodatek w niewygodnej pozycji, ale nie mógł oderwać oczu od tego, co działo się za szybą. Na środku pokoju stała młoda piękna dziewczyna rozebrana do naga. Jej falujące rozpuszczone czarne włosy sięgały do pośladków. Karmiła powietrze brodawkami piersi napęczniałymi jak kiełki zaparzonej gorącą wodą pszenicy. Ancite dotykała ich właśnie skorupką jajka.
Cyganka zakończyła swoje egzorcyzmy i po kilku minutach i dziewczyna znikła w sąsiednim pomieszczeniu, a po chwili pojawiła się znowu – ubrana. Tereś zeskoczył w wielką zaspę przy płocie i leżał długo zanurzony w śniegu chłodząc swoją rozgrzaną wyobraźnię. Od tego czasu nie mógł zapomnieć o Raciczce – bo to ona właśnie kurowała się tamtego wieczora u Ancite.
Pąkom ślimaczyło się już od połowy kwietnia, aż nagle, jednej ciepłej nocy, każda gałąź nasrożyła się liśćmi. Aleja pokaleczonych lip przez cały maj zalecała się do nozdrzy Teresia zapachem soku wyciekającego z pęknięć kory.
Pod koniec czerwca odbył się ślub Marcina i Enigar. Ostatnią noc panieństwa spędziła przy łóżku swojej matki kłując jej ciało igłą i opowiadając kombinacją melasy i kwasku cytrynowego o tym, jak w wieku czternastu lat oddała się jakiemuś staruchowi.
Henryk nie żałował pieniędzy na wesele swojej córki. Nie chciał tylko urządzać zabawy w domu, gdzie jego żona miałaby bez ruchu towarzyszyć tańcom gości. Wyrównał łąkę niedaleko swojego domu i sprowadził dwunastu stolarzy, którzy przez tydzień zbijali podwyższenie dla orkiestry, stoły, ławy i wielki podest do tańca. Wokół weselnego placu wkopano pięćdziesiąt cztery słupy z dębiny ozdobione przez Raciczkę płaskorzeźbami z indyjskich ksiąg o miłości. Zawisły na nich lampiony i jemioła. Na pięć dni przed rozpoczęciem uroczystości Konwers zaczął bić tuczniki, woły i drób, a dziesięciu kucharzy szykowało potrawy.
Henryk kupił karetę, szóstkę koni i sam powoził młodym. Enigar i Marcin siedzieli wśród koszy kwiatów i zanim weszli do kościoła, również udekorowanego na ich część, trzy razy okrążyli Fraudencję wzbudzając podziw i zachwyt. Ksiądz, udobruchany sutym datkiem, przebaczył im spóźnienie i wygłosił olśniewające kazanie, wkładając w nie cały swój kunszt oratorski. Świątynia wypełniona była po brzegi. Henryk zaprosił na wesele całą Fraudencję.
Enigar i jej narzeczony wywołali wielką sensację. Panna młoda miała wytatuowaną na policzku, od kącika ust, łukiem, aż do brwi, gałązkę magnolii. Na twarzy jej chłopca, od dołka w brodzie, także wiła się arabeska. Gdy całowali się przy ołtarzu, roślina zrastała się w jedną całość.
Enigar miała raczej prostaczą naturę, ale nawet jeśli nie posiadała pasji latania, to na pewno tkwił w niej kaczy snobizm na machanie skrzydłami. W dniu swojego ślubu postanowiła poszybować najwyżej, jak mogła.
Bez wytchnienia tańczyła z drużbami i obcymi. Ledwo skosztowała delicji, od których uginały się stoły, tylko wina kazała sobie nalewać co chwilę i za każdym razem tłukła kieliszek.
Było widno jak podczas przelotu komety. Najkrótsza noc w roku okazała się też bardzo ciepła. Córki Macicy biegały między dorosłymi i nakładały im na głowy wianuszki z polnych kwiatów. Wielu gości przebrało się w specjalnie przygotowane kostiumy. Im bliżej dwunastej, tym więcej pojawiało się faunów, strzyg, słowiańskich wojów.
Tereś wciąż wypatrywał Raciczki, żeby z nią zatańczyć. Zobaczył ją pijaną, stojącą przy rzeźbionych słupach. Jak zahipnotyzowana gładziła drewniane fallusy, złączone ciała kochanków i sekretne inskrypcje pisane najstarszym językiem świata.
– Znajdziesz swoją czarnulkę! Jeszcze ją znajdziesz! – do Teresia podeszła stara Ancite. Ubrana była w barwną spódnicę i obwieszona sznurami korali. Zaczęła tańczyć, jakby miała lat osiemnaście, a nie osiemdziesiąt. Orkiestra, wzbogacona o skrzypce jednego z fraudenckich Cyganów, rozpędzała z każdą zwrotką tempo, zmuszając tańczących do bliskich omdlenia akrobacji. Muzyka osiągnęła w końcu próg wytrzymałości grajków i przeistoczyła się w wolny, kołyszący walc, który połączył mężczyzn i kobiety w pary i falował nimi bez uniesień, bez zapamiętania.
Północ rozświetliły kolorowe fajerwerki. Na znak Henryka rozpoczął się pokaz sztucznych ogni, który miał uczcić nowy etap życia Enigar.
Po ciemnym niebie paradowały gigantyczne roziskrzone jeże. W okamgnieniu pęczniały od rozmiarów kłębka włóczni do wielkości Arki Noego. Widowisko przypominało dziecięcą zabawę dziadek czy babka przy wróżeniu z dmuchawców, gdzie usta wprawiają w ruch delikatne race z czasz przekwitłych roślin. Dziesięciominutową kanonadę uwieńczył napis „Wszystkiego najlepszego”. Jego litery chybotały się przez chwilę, aż zgasły jedna po drugiej, zostawiając dwa końcowe O, które złączyły się ze sobą jak dwie obrączki na ślubnych zaproszeniach.
Orkiestra zabrzęczała marszem weselnym. Zamiast perkusji rytm wybijały oklaski gości. Enigar i Marcin weszli na podium. Wodzirej zasłonił oczy dziewczyny opaską, zakręcił ją kilka razy, obrócił w stronę tłumu i kazał cisnąć wianek przed siebie.
– Uwaga, wszystkie panny! Która w ciągu roku znajdzie swego kawalera?! – zakrzyknął, a podekscytowane dziewczyny zaczęły przeciskać się w jego kierunku. – Zaraz się dowiecie!
Wyciągnięte dłonie zaciskały się spazmatycznie ugniatając powietrze jak ciasto na pierogi, ale wianek był tylko jeden i w tumulcie trudno było dostrzec, czyje palce go pochwyciły. Henryk zaśmiewając się podszedł do mikrofonu i powiedział:
– Komu moja córka przekazała swoje szczęście?
Czekano długą chwilę, aż dziewczyny się rozstąpiły i ta, która trzymała wianek, zbliżyła się do podium.
– No, no, Helena! Helena, proszę państwa, będzie szykowała posag! – obwieścił Henryk pomagając Raciczce wejść na podium. Stanęła obok niego cała w rumieńcach, ze zburzonymi włosami i w potarganej bluzce, ściskają w rękach wianek Enigar.
– A teraz czas na pana młodego! – Ocknął się wodzirej i zawiązał oczy Marcina. Zakręcił panem młodym i już miał pomóc mu odpiąć od kołnierza muszkę, gdy przeszkodziło temu pojawienie się przy nim niedźwiedziej postaci.
– Panie Targuz, co pan sobie, do cholery, wyobrażasz?! – zaklął na widok intruza Henryk.
– Wesele musi się skończyć! – rzekł Targuz stając przy mikrofonie. Odziany był zwyczajnie, w ciemne spodnie i wiatrówkę. Nawet na wesele przyszedł ze swoją sielniczką wypełnioną nasionami i podczas zabawy rozsypywał je wśród ludzi, a tancerze wdeptywali wszystko obcasami w murawę.
– Jeśli wam życie miłe, idźcie do swoich domów! – gromił Targuz.
– Co pan, może by pan tak wyjaśnił?! – Denerwował się Henryk.
– Nie chodzi o to, żeby zamknąć w słowach w słowach jakąś wizję, jak się zamyka kratami dzikie bestie – huczał Targuz – ale żeby kraty wyłamać.
– Pan zaraz pójdziesz do domu! – Henryk w ogólnej konsternacji nie tracił panowania nad sobą. Ale Targuz jakby go nie słyszał.
– Spójrzcie tam! To jest znak. – Wskazał ręką ponad siebie, gdzie wielkie sczepione ze sobą koła wciąż iluminowały na wszystkie strony złocistym blaskiem.
Ludzie wygięli szyje i zaczęli mrugać oślepieni. Pierwotny szmer niezadowolenia z powodu pojawienia się Targuza przemienił się w trwożliwą ciszę. Słychać było tylko buczenie włączonych na całą moc wzmacniaczy i echo bicia włochatych ciem o zawieszone na palach lampiony.
– Miałem sen – ciągnął Targuz. – Ocaleją nieliczni.
Ktoś odcharknął głośno i zapytał trochę kpiąco, ale z lekkim dygotaniem w głosie:
– Kto taki?
– Najlepsi z każdego kraju. Ci, których się czci.
– W wielkich krajach czci się wielkich ludzi, w średnich średniaków, a w małych byle kogo. I oni właśnie mają ocaleć?– szydzono z proroctwa.
– Nie mogę powiedzieć nic więcej. Rozejdźcie się do domów! – zakończył Targuz swoje wtargnięcie. Zszedł ze sceny i skierował się w kierunku drogi.
Goście weselni stali jeszcze w ciszy długą chwilę, następnie zaczęli łączyć się w małe grupki, dyskutowali o słowach Targuza i też się rozchodzili, zostawiając dopiero co przyniesione przez kelnerów potrawy. Henryk biegał wśród rozpraszających się ludzi i prosił, żeby nie traktowali poważnie tego „durnia od kwiatów”, ale oni odpowiadali wykrętnie i zostawiali go samego.
Szast–prast i łąka opustoszała. Nawet wodzirej i członkowie orkiestry ulotnili się niepostrzeżenie z instrumentami, a kucharze cofali się w ciemność zatykając za poły fartuchów butelki z winem i puszki kawioru.
Pośrodku pachnącej żywicą sceny zostali tylko Henryk, Marcin i Enigar, która myśląc właśnie o swojej matce zrozumiała, że tak jak ich imiona były anagramami, tak los ułożył ich życie z tych samych klocków. Z zapiekłością pruła włókna żółtej tkaniny, jaką zasłaniano jej oczy, i pieściła serdecznym palcem gałązkę magnolii na policzku.
Stali tam dopóki brzask nie rozsupłał kręgów nad nimi. A wyobraźnia nieobecnych młóciła kolejne dni wypełnione czekaniem na zaproszenie do następnego Wesela.
Artur Boratczuk
Opowiadanie z e-booka `Trzy opowiadania i list` dostępnego w Internecie.
A autorze:
Artur Boratczuk - urodzony 6 kwietnia 1972. Porzuciwszy pracę dziennikarz prasy regionalnej w zachodniej Polsce zajmował się poszukiwaniem skarbów. Jego poradnik `Vademecum poszukiwacza skarbów` cieszył się dużą popularnością w Polsce i w Rosji. Mieszka w dawnej komandorii templariuszy w Chwarszczanach, gdzie prowadzi ustatkowane życie rolnika, obserwuje otaczającą go rzeczywistość i stara się oddać jej ducha w słowach. Jest laureatem kilku konkursów literackich.
W lipcu 2011 roku na rynku ukaże się powieść Artura Boratczuka zatutułowana `Wedle reguły kreacji`, rozgrywająca się w latach 1945-1989, osnuta na motywie poszukiwania świętego Graala, którym dla bohatera staje się teoria naukowa wyjaśniająca, jak `działa` Wszechświat.
Stanisław Szmit, rodowodem z `mierzwy ludzkiej`, jak Neo z Matrixa, czuje, że coś w otaczającej go rzeczywistości jest nieprawdziwe. Zanim dana mu będzie szansa zerknięcie na drugą stronę lustra i zrozumienia fragmentu inskrypcji templariuszy, którą znajduje jako dziecko, otaczająca go rzeczywistość wystawi go na szereg prób. Zwykła nieznajomość życia, błędne kroki, romanse i miłości, polityczne i religijne uwarunkowania, przypadkowe posunięcia wikłają go w codzienność, z której ciężko się wyrwać
Jego matka umiera przy porodzie, ojciec rozpływa się jeszcze przed faktem w przygasającej zawierusze II wojny światowej. Dzieciak otrzymuje wybrane na chybił trafił nazwisko i imię i wychowuje się w przybranej rodzinie na Ziemiach Odzyskanych. Tam, pod wpływem przyrody, doznań, doświadczeń, obserwacji kształtuje się jego charakter. Nie jest przeciętnym osobnikiem, ma dociekliwy, analityczny umysł, zdolności techniczne i matematyczne.
Zaczyna robić małą karierę w wojsku. Ale o studiach już nie ma mowy, dowódcy mu nie pozwalają. A właśnie dochodzi do filozoficznych uogólnień i tworzy własną teorię, którą chciałby podeprzeć wiedzą, jaką zdobywa się na wyższym szczeblu edukacji.
Zwolniony z wojska na `wariackich papierach` wciąga się w życie cywilne,ociera o nielegalne struktury opozycji, zostaje skazany za szpiegostwa i zdradę tajemnicy wojskowej, trafia do więzienia. Tam, jako samouk, korzystając z więziennej biblioteki, pogłębia stworzoną przez siebie teorię, formułując tytułowe prawo - regułę kreacji. Zła wola więziennego psychologa sprawia, że trafia do szpitala psychiatrycznego. Stanisławowi udaje się uciec i skontaktować z profesorem uniwersytetu.
Atmosfera wokół niego powoli się zagęszcza, choć w kraju zaczyna się odwilż - Magdalenka, nastroje przedwyborcze przed pamiętnym czerwcem 1989 r. Chcąc za wszelką cenę uniknąć ponownego zamknięcia w więzieniu lub szpitalu, wydostaje się dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności za granicę. Przybywa do Włoch i tam, w ostatniej scenie, podczas erupcji wulkanu Etna, szuka empirycznego potwierdzenia swoich dociekań.
Powieść zainspirowana została autentycznymi losami człowieka, którego dane było autorowi poznać.
Artur Boratczuk
`Wedle reguły kreacji`
szukaj e-booka od lipca 2011 r. w Internecie
Autor zaprasza też na swój blog:
http://www.arturborat.salon24.pl/
oceny: bezbłędne / znakomite
Rzecz dzieje się w bliżej nie umiejscowionej Fraudencji, ale jej mieszkańcy mają także nasze, polskobrzmiące imiona i przezwiska, więc hipotetycznie mogłoby to być jakieś nasze, zachodnie pogranicze - może dawne Łużyce? Ziemia Miśnieńska? wschodnia Meklemburgia?
Nie znamy także czasu, w którym dzieją się opisywane zdarzenia. Mikrofon używany na weselu Marcina wskazywałby na nasze tysiąclecie (ale równie dobrze pasowałby także do tysiąclecia minionego).
Piękny własny prozatorski trop we współczesnej polskiej literaturze.
Notka biograficzna Autora - w tym miejscu?? - ni przypiął, ni przyłatał