Przejdź do komentarzyUłas Samczuk - Moj Wrocław cz.III
Tekst 16 z 23 ze zbioru: Wrocławski przeplataniec
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2011-11-18
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3406

Ulas Samczuk  Moj Wroclaw cz. III


Herman przede wszystkim cały był zagłębiony w tomach kodeksów prawa, on czynił próby zaciekawienia tym i mnie, a pewnego razu nawet zaprosił na wykład pewnego swego profesora, uważanego za wybitny autorytet z dziedziny prawoznawstwa, zwłaszcza w zakresie filozoficznych aspektów norm prawnych, co przedstawiał on w formach graficznych  na wielkiej  tablicy audytorium. Daremnie. Dla mnie to była chińszczyzna. Nie pomagały nawet komentarze Hermana.

Za to rozmowy wieczorami w kawiarni Szumachera lub w domu przy owalnym stole napełniały mnie pychą wszechwiedzącego. Ilekroć sprzeczaliśmy się, pani Hermanina wpadała w euforię. Ona była zwolenniczką ekspresyjno-romantycznej szkoły w literaturze, a ja wolałem realizm. Wcale nie odczuwałem wzruszenia pod wpływem modnego wówczas „Zatopionego dzwonu” Hauptmana, ale Anton Sinkler mógł mnie zachwycić. Niemiecka proza wydawała mi się przesłodzona patetycznymi emocjami, ona nawet u nich nazywa się Dichtung, czyli wierszowanie albo wymysł, coś jak poezja... I możliwe, że dlatego nie lekko jej było konkurować z takimi sąsiadami jak Francuzi, Anglicy, Skandynawowie. Nawet Rosjanie przyciemniali Niemców. Pomijając kanonizowanych Tołstoja i Dostojewskiego, my widzieliśmy w witrynach wszystkich księgarń na pierwszym miejscu Mereżkowskiego, Gorkiego, Ehrenburga, Krasnowa. Niemiecki czytelnik wszak sam szukał „realizmu”. Z tego powstali Mann, Zweig, Kellerman, a gdy pojawiło się takie cudowne dziecko jak Ramarque,  jednej nocy narobiło hałasu na cały świat.

Mnie się wydawało, że realizm jest to zasadnicza potencja twórczej siły, gdzie się wymaga nie tylko „natchnienia”, ale także ostrego widzenia konturów, przecież ekspresjonizm to jest mgła, która retuszuje rzeczywistość i sprowadza ją do marzenia… Niemiecka proza to jest akompaniament do Goethego i Schillera w ich pastoralnym wydaniu Weimarskim.

Moja urocza oponentka pani Hermanina nie mogła spokojnie słuchać takich herezji, ona była pod wpływem jej śląskiego przyjaciela Hermana Steera, typowego wyraziciela wysokiej ekspresji i była mocno rozczarowana, kiedy pismo lwowskie „Literacko-Naukowe Wieści” odmówiło drukowania „Babci” tegoż autora, nad jaką myśmy z Hermaniną wylali sporo potu.

Ale to nie znaczyło, że my z panią Hermaniną nie rozumieliśmy się wcale, albo stracili zainteresowanie naszymi przekładami. Przeciwnie! Nasze sprzeczki jeszcze umacniały w nas zacięcie literackie. Po niepowodzeniu z „Babcią”, którą przekładaliśmy jeszcze w Bytomiu, gdy tylko uporaliśmy się z mieszkaniem, od razu znowu zajęliśmy się przekładami. Redaktor LNW, d-r D. Doncow na moje zapytanie podał nam spis autorów, jakich chciałby u siebie widzieć. Tomasz Mann, Werfel, Doblin. Wybraliśmy Manna, autora znakomitych „Buddenbroków”, których ja wtedy jeszcze nie czytałem, ale o których wiele słyszałem. Pani Hermanina przyniosła z biblioteki stos jego książek i po starannych poszukiwaniach zatrzymaliśmy się na spokojnym epickim opowiadaniu pod tytułem „Das Eisenbahn-ungluck”, co przetłumaczyliśmy - „Katastrofa kolejowa”, i które zaczyna sie od zdania: „Cośkolwiek opowiedzieć? Ale tak naprawdę, to niczego takiego nie mam, ale jednak cośkolwiek opowiem”. Mowa twarda, powolna, zdania długie, potoczyste, a moja wołyńska gwara, coś jakby nieobciosany dębowy kloc, z którego kapie sok żywiczny, nijak nie mogła się do tego dopasować. Potrzebny był koniecznie słownik, ale pani Hermanina obeszła wszystkie księgarnie Wrocławia, lecz słownika języka ukraińskiego nie znalazła. Kto wtedy na ziemi wiedział, że taki język w ogóle istnieje? Nic nie pozostawało innego, jak opierać się na słowniku „niemiecko-rosyjskim”, niczym na jednym szczudle, na którym kuśtykaliśmy w naszych porywach jako tłumacze.

Trzeba powiedzieć, że nie wiadomo, czy te przekłady wytrzymają próbę czasu, ale dla mnie one pozostaną niezapomnianymi.

Po wykładach Kunemana, których z uwagą wysłuchiwałem, laboratorium przekładów w salonie pani Hermaniny było dla mnie wdzięcznym gruntem, na którym wyrastały podstawy mojej własnej twórczości. Wydawało się, jakbym rósł w oczach. Na pewno przyczyniało się do tego uczęszczanie do opery, gdzie grano m.innymi „Cyganerię”, ”Trawiattę”, w dobrym wykonaniu, zwiedzanie galerii malarstwa i wystaw z płótnami Adolfa von Menzela, także „Koncert na flecie”, „Wieczór na balu”, plus wystawy modnej wtedy sztuki abstrakcyjnej, z której niewiele rozumiałem, ale która kompensowała frustrację i była tym samym wyrazem ambicji „bycia modnym”.

A do tego oddziaływało na mnie samo miasto. Gotyk, barok, renesans, podstawy na jakich zbudowano Europę. Znamienny most Lessinga (dziś jest w tym miejscu most Pokoju), kościół Marii Magdaleny, kościół Św. Elżbiety, Kościół na Piasku… Uderzające przykłady klasyki stylów, hen aż  do cudownego wejścia do Piwnicy Świdnickiej albo portalu uniwersytetu imienia Fryderyka Wilhelma.

Po Bytomiu z ciężkim przemysłem – to było miasto wysokiej kultury na granicy słowiańsko germańskiego zderzenia – to była forpoczta gospodarczej i kulturalnej siły jednej wielkiej rasy na jej wschodzie. Nawet zwyczajne ulice, kawiarnie, kinoteatry uderzały mocą charakteru ich twórców. Takie choćby kino „Odeon” – olbrzymia przestrzeń, potężne organy, szeroki ekran… Podłoga wyścielona miękkim czerwonym kilimem, rzędy miękkich krzeseł, przyciemnione matowe światło. Zajmujesz miejsce i zaraz zaczynają grzmieć  grającymi kaskadami majestatyczne dźwięki wielkiego instrumentu po obydwu bokach ekranu.   Gwiazdami jego byli w tym czasie Greta Garbo, Rudolf Walentino, Charles Chaplin, Paweł Richter, Hans Alberte, Emil Janings. Przypomina mi się i Iwan Możżuchin i całkiem zapomniany Willi Forst.

Uniwersytet, gdzie spędzałem wielką część swego dnia, to było nie tylko miejsce wykładów Kunemana, to także było forum, gdzie szukało się rzadkich ludzi, szczególnych spotkań, nadzwyczajnych odkryć. To był czas poszukiwań w ogóle. Otwierała się nowa epoka. W powietrzu czuło się napięcie, przedsmak niepokoju, zapach burzy. Także był to czas ideologii w ich ostatecznej, dojrzałej, decydującej fazie. To były nie tylko teorie, to także praktyka, nie tylko abstrakcja, ale także konkretność. Pierwsze skrzypce w tej orkiestrze grał rozhuśtany marksizm, jego kontrabasem było młodzieńcze wyzwanie, które pewien pełen temperamentu Włoch nazwał faszyzmem. Pomiędzy tymi kontrastami -  wiele pośrednich tonów  od lewych do prawych, pomiędzy którymi balansowali nie lewi, nie prawi, a pośredni, o nazwie liberałowie – środowisko o zabarwieniu różowym ze znacznymi wpływami na świat finansów, polityki, prasy i kultury, ci sami, o których mówił Lenin, że skoro liberał zgadza się iść z nami krok, każmy mu iść dwa, a jeśli on nie zechce, my pójdziemy bez niego i przez niego. To ci, których tenże Lenin lubił nazywać „zgniłą burżuazją”, albo jeszcze gorzej „liberal-szczyną”, co w ich języku kojarzyło się z  wulgaryzmem. Możliwe dlatego, że liberałowie mieli dość intelektu, ale za mało woli. Zderzenia rewolucji i ewolucji, uczucia i rozumu, energii kinetycznej i potencjalnej. Przewagę w decydujących procesach na zachodzie uzyskiwali liberałowie i przez to temu kierunkowi zostało nadane przezwisko zgniłego.

Republika Weimarska w Niemczech, w której się to działo, miała wszelkie oznaki liberalnej, tak niemocy, jak i siły. Polityka, gospodarka, kultura były pod kontrolą liberałów, ale „masy”, ulica, atmosfera i styl były nasączone duchem ekstremistów. Ulicami raz po raz z fanfarami i hałasem przechodziły kohorty marksizmu, a aule uniwersytetu zapełnione były rewolucyjnie nastawioną młodzieżą ekstremy prawicowej.

Przeważał duch monarchii, mocnej władzy, oraz woli rewanżu w ogóle. Bujał nacjonalizm, który wyrósł na gruncie porażki i znieważonej dumy, potrzeba wojny odwetowej uważana była za nieuchronną konieczność, nastrój gniewu i obrazy dominował „uber alles”- nade wszystko.

To nie mogło nie wpłynąć i na mój nastrój, tym bardziej, że moja postawa sformułowana jeszcze tam w domu, odpowiadała tutejszemu klimatowi. Obecna Europa polityczna nijak nie była moją, w jej budowaniu nie znalazło się  miejsce dla moich ideałów. Ukraina, obowiązkowo niepodległa i zjednoczona ze stolicą w prastarym grodzie, Kijowie, pozostawała poza uwagą decydujących centrów.

Filozofia tej koncepcji tak samo bazowała na poczuciu krzywdy i porażki. Ja nie uważałem za możliwe należeć bez protestu do narodu, któremu zabroniono nawet jego mowy. Ukraina chachła, małorusa, Rusina, - prymitywa i lokaja obcych zaborców nie była moją Ukrainą. Ja nie mogłem pogodzić się z tym, że należę do narodu bez państwowego kształtu na kontynencie Europy, w czasie samostanowienia wszystkich narodów. Miałem nieodparte poczucie więźnia, któremu odebrano wszelkie możliwości bycia pełnoprawnym pomiędzy pełnoprawnymi.

Do tego dochodziło poczucie sztucznego, stworzonego siłą, zaniedbania intelektualnego. Wiekami skazany na bezczynność intelekt mojej rasy przestał działać. Przydeptano go i odcięto skrzydła. Sprowadzono go do poziomu primitiwus. On przestał reagować na złożone wymogi cywilizacji ludzkiej, jego słowo straciło styl, dźwięk, respekt.

W tym była także nie tylko filozofia ani inne teoretyczne koncepcje, ale moje osobiste problemy. Jak  widzieć i rozumieć mnie, jako mnie, czyli jako indywidualność? Poznaj samego siebie – stara prawda, bezustannie powtarzana, ale jednakowo przez wielki nieuchwytna. Jak ten fenomen zgłębić? Mnie wyrwano z tradycji mego rodu. W ciągu pokoleń niepiśmiennych osobników, ktoś powiedział mi, abym został pisarzem. Z moją sprowadzoną do prymitywizmu umysłowością. To obszerne zadanie dla o wiele bardziej rozwiniętych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Jak moimi chłopskimi ustami wysłowić chłopski Wołyń, aby rozumiał go Paryżanin? Poziomy myślenia człowieka z Konga i człowieka z Mountmartru fatalnie są odmienne. Do jakiego podobieństwa albo rubryki zaliczyć człowieka z Tylawki na Wołyniu? O! To na pewno będzie o wiele bliżej do Konga niż do Mountmartru.

Trzeba było przekroczyć granice granic, wedrzeć się poza dozwoloną przestrzeń i z furią barbarzyńcy rabować banki cudzych intelektów. Ze mną to stało się już dawno, jeszcze gdzieś tam w Dermaniu na Wołyniu w latach chłopięcych. To były groźne wyprawy w krainy Walter Scotta, Maupassanta, Hamsuna, Tołstoja… I nawet dalekiego Marka Twaina. Ja robiłem tam niesamowite spustoszenia. Cała francuska klasyka, za wyjątkiem chyba Hugo, jaki czemuś mi nie podchodził, była przeorana. To samo stało się z przepięknymi Skandynawami. Znowu to samo, z wyjątkiem Undset, jaka także mi się nie poddawała, ja nie ominąłem chyba żadnego Duńczyka, Gudmundur Kombata i innych z nimi. Z Moskali najżałośniejszą ofiarą moich wypraw był znany faryzeusz z Jasnej Polany Lew Tołstoj, którego Annę Kareninę uważałem za szczyt mistrzostwa w prozie.

Z takimi zdobyczami ja pojawiłem się na tym terenie... I co ze sobą przyniosłem? Poeci - wybaczcie. Niechęć do tak zwanej poezji w prozie i prozy w poezji, pomimo, że miałem słuch do fraz poetyckich. Czysta kwintesencja prozy – to mój ideał. Ale jak to osiągnąć? Moja rodzinna, męczona i przemęczona literatura, jeśli nie poezja w całości, to półpoezja, a mnie przecież od niej trzeba zaczynać…  Mnie się wydawało, że tylko proza jest w stanie przekazać pełnym głosem słowa w najszerszym znaczeniu mowy ludzkiej. Proza o trzech wymiarach – mowa, forma, myśl. Szerokość, piękno, głębia. Czy dam radę to osiągnąć?  Spróbuję. Coś rozumieć, to w połowie zdobyć.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Ciekawie i mądrze, tak jak i w poprzednich częściach. Szczególnie interesująco przedstawia autor zainteresowania braci studenckiej. Widać, że wychowanie przez sztukę miało wtedy zdecydowanie większą siłę. A postawa moralna? Niełatwo było ją ukształtować. Trzeba było być niesamowicie mądrym, żeby właściwie patrzeć na świat.
Dziękuję tłumaczowi i serdecznie pozdrawiam.
avatar
Piękne. Czekam na kolejny odcinek
© 2010-2016 by Creative Media
×