Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-11-26 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1413 |
XI. Psybient
Budzi mnie głośno grający telewizor. Za ścianą rodzice oglądają n-ty odcinek meksykańskiego tasiemca.
Wstaję. Zamieniamy parę mętnych, papierowych słów. Wszystko w porządku u ciebie, tak, jakoś to leci, tato, co u Martyny, a, ma dużo pracy, nie mogła się wyrwać, dorabia w weekendy w objazdowej aptece, tak - objazdowej, handluje lekami po dumpingowych cenach, ratuje życie biednym emerytom, którym nie starcza do końca miesiąca, nie realizują wszystkich recept; załatwia im refundacje, wózki inwalidzkie, kule, sztuczne szczęki, protezy, ortezy, walczy z bezdusznymi urzędasami z PFRONu, ozłocić taką - to mało.
Marek chce pożyczyć dwie stówy, mówi, ze odda, kiedy będzie miał, trafiła się okazja, kumpel przywiózł z Francji okulary do VR, rzeczywistość rozszerzona, rozumiesz, Adam, najnowsze osiągnięcie techniki, genialna sprawa, dał mi przetestować i jestem zachwycony, no nie bądź żyła, spłukałem się ostatnio, wiem, że coś tam odłożyłeś...
Ściemniam bratu, że też się zajmuję wi ar, śledzę najnowsze trendy, nowinki techniczne i sorry, ale nie dalej jak wczoraj zainwestowałem całe oszczędności w ripple, tether, IOTA, cardano i stellary, zacząłem robić w kryptowalutach, zaryzykowałem, jak przerżnę najwyżej nie będę miał gronia na ślub i zostanę starym kawalerem, bo Martyna o niczym nie wie i wściekłaby się, jakbym stracił wszystkie pieniądze.
Stary, oczywiście, rozpuszcza ozór, nazywa mnie ciężkim durniem, kto to widział, by płacić za coś, czego nie ma, za powietrze wydmuchiwane przez wentylator komputera, gzygzaki jakieś, ale - naiwniaków nie brakuje, tobie to i wolerowski dom kultury można by ożenić, albo Statuę Wolności.
Nie wdaję się w bezcelowe dyskusje. Smartfon - naładowany, słuchawki na uszy i fru - do dawnej podstawówki na wybory, zrobić koło pióra Dalczykowi i jego dewocyjnej hałastrze. Potem się pomyśli, co zrobić z resztą wolnego czasu. Nie będę przecież kwitł ze starymi przed samograjem i oglądał `Zbuntowanej Lucildy`, czy innego szajsu.
Ostatnio ściągnąłem najnowszy album Shpongle - `Codex VI`. Odpalam. Zaczyna się para-chorałem. Nieźle. Lecę na komputerze atari do odległej galaktyki, by blasterem i mieczami świetlnymi walczyć z ufolcami, bawić się w Lope de Aguirre, szalony gniew boży, konkwistadorzyć na całego bez obaw o konsekwencje. Nie obowiązuje mnie prawo karne, nawet przepisy ruchu drogowego. Na moment jestem nutami, urodził mnie syntezator.
Opuszczona od ostatniej reformy edukacji wolerowska podstawówka z roku na rok wygląda coraz gorzej, nieremontowana i niepilnowana, powoli zapada się do środka, marnieje. Cegły łuszczą się, kruszą, odpadają wraz z płatami pomarańczowego tynku, pleśnieje dykta, jaką zabite są pozbawione szyb okna.
Na piętrze mieściły się mieszkania dla nauczycieli, potem - socjalne. Teraz jest tam grzybowisko, hodowla pleśni, kaniony i gejzery brunatnej wody, kraina tysiąca jezior.
W piwnicy - tak samo - rzeka podziemna, zalana sztolnia. Ogólnie rzecz biorąc: syf, kiła i wodorosty, budynek nie nadający się nawet do wyburzenia, bo po pierwsze - to kosztuje i to niemało, a moja dawna gmina jest zadłużona po uszy i ledwie starcza jej na bieżące potrzeby, po drugie - rusz łychą koparki, pierdyknij kulą takiego parcha, to zaraz będziesz miał Fukushimę, skażenie radioaktywne, w powietrze wzbiją się igiełki azbestu, zarodniki pleśni, zarodźce malaryczne, krętki blade i niedorozbierasz do końca budynku, prędzej umrzesz i rozłożysz się, bo ani rodzina, ani służby porządkowe nie wejdą na zatruty teren po twoje ciało.
Lepiej zostawić to tak jak jest, czekać, aż sprawa sama się rozwiąże, rudera zawali, a w środku wyrosną drzewa. I będzie malowniczo.
W niegdysiejszej bibliotece szkolnej urządzono lokal wyborczy (dom kultury w wiecznej, ciągnącej się od piętnastu lat przebudowie). Regały, dawniej wypełnione lekturami i inną literaturą wczesnodziecięcą, robią za kabiny. Gruba i dupata Lewandowiczowa ustawia ludzi jak przedszkolanka uczniów na wycieczce, pokrzykuje, strofuje, że przepisy, nie można we dwójkę, pojedynczo wchodzimy, pojedynczo, nie pomagamy, nie podpowiadamy sobie, to nic, że pana córka jest po szkole specjalnej, sama musi skreślić, krzyżyk chyba umie postawić.
Pośród członków komisji nie dostrzegam Kaśki. Przynajmniej tyle, kuźwa, dobrego. Obędzie się bez kwasów, muchy plujki.
Ciągle jestem w strefie psycho ambientu. Dowód osobisty. Podpis. I do regału, za kotarę. Nie zdejmuję słuchawek.
Zdychaj, Dalczyk, won w polityczny niebyt. Prezydentem to możesz zostać, ale chlewni pod Raciborzem. Nie, lepiej - kontradmirałem armady szambiarek-amfibii.
Krzyżyk. I poszło do pleksiglasowej, przezroczystej urny.
Przy wyjściu mijam się z Luizą Paziuk. Po mężu nosi inne nazwisko, chyba Witkowska. Nie śledzę dawnych kolegów i koleżanek z podstawówy i gimbazy na fejsie. Rozpuścili się dla mnie, zmienili w mgłę.
Luiza zwana Złotówką, bo, nimfomanka cholerna, tyle właśnie kosztowała. Często mniej niż nic, dawała okolicznym chłopakom za darmo, napraszała się wręcz, by ją przerżnąć.
Nie mam najlepszego zdania o pegerówach, w blokach stojących za dawnym PGR Wolerowo szerzy się przemoc, alkoholizm, ogólnie - wszelkie możliwe do wyobrażenia patologie społeczne.
Dawna koleżanka z podstawówki i gimnazjum była gniazdem wynaturzeń, pochodziła z dysfunkcyjnej, wielodzietnej rodziny (jak prawie wszyscy moi znajomi, którzy mieli to nieszczęście urodzić się w biedabloczyskach). Tępe to-to, ledwie piśmienne, średnio ładne. Za to - puszczalskie jak diabli. Zapraszała do piwnicy rodzinnego bloku mając - o zgrozo - czternaście - piętnaście lat, kogo popadło, zrobiła z niej jednodziwkowy, prywatny lupanarek. Obsługiwała wszystkich: od rówieśników, przez starszawych kawalerów, na siwiutkich jak gołąbeczki żonkosiów w wieku jej dziadka. Kobiety pluły na neo-Jagnę, wyzywały od najgorszych, co nie robiło na niej najmniejszego wrażenia. Chuć okazywała się być silniejsza od chęci posiadania dobrej opinii.
Lała ciepłym moczem młoda Paziukówna, na lecące zewsząd bluzgi, gromy spadające na jej głowę, wrzaski nauczycieli, pań z Opieki społecznej, wreszcie: kuratorki sądowej. Do poprawczaka nie poszła, bo i niby za co, po jednym, jedniuchnym przyłapaniu na paleniu trawki solennie obiecała z tym skończyć; a złe prowadzenie się i słabe wyniki w nauce to przecież nie powód, by kogoś zamykać. Znamiona demoralizacji, jeśli nawet wykazywała, to maluśkie. Odbierać dziewczynie wolność za to tylko, ze lubi seks? To przecież opresyjność, Korea Północna, Bereza Kartuska i w ogóle obóz Mauthausen.
Niech się gzi, oby nie ze starymi chłopami, bo to przestępstwo; pouczyć gówniarę o konieczności stosowania antykoncepcji - i finito, niech se używa życia.
Policja parę razy próbowała zasadzać się na jej amatorów, w końcu za czternastkę idzie się do pierdla z łatką pedofila - i nieważne, że ona wyglądała na co najmniej dwadzieścia pięć, poniżej wieku przyzwolenia każda jest dzieciątkiem niewinnym, niepokalanym, co to Kasztaniaki i My Little Pony ogląda, nie wie kompletnie, czym jest seks, a współżyjący z nią mężczyzna - heteroseksualną odmianą Trynkiewicza.
Nic jednak nie wyszło z łapanki, My Little Whore miała szczęście, albo, co bardziej prawdopodobne, została w porę ostrzeżona i, wiedząc o czających się policmajstrach, tego dnia unikała miejsca schadzek.
Paręnaście lat temu nasze drogi się rozeszły, ja skończyłem liceum, ona - po osiągnięciu pełnoletności przerwała naukę w zawodówce. Przechciało jej się zostać kucharką.
Niespecjalnie interesowałem się co u niej, choć jesteśmy, jakby nie było, z jednej wsi.
tylko raz, świeżo po maturze skorzystałem z jej usług. Z jej ust. Nie bez obrzydzenia, prawdę mówiąc - był to wyjątkowo niestrawny, bezejakulacyjny lód.
I oto teraz stoi przede mną, wypindrzona, jakby po głosowaniu jechała prosto na ślub księcia Harry`ego z Meghan Markle, zadbana, umalowana i niepatologiczna, Luiza wersja 2.0. Księżniczka-szmata w czarnej, skórzanej, ledwie przykrywającej brzuch kurteczce, różowej miniówie i białych kozaczkach, viksiara o plastikowych tipsach z trumnami i czaszkami (niech ją ktoś oświeci, że styl emo jest dziecinny i przede wszystkim - niemodny od lat!), z kolczykami w nosie, pępku, uszach, brwiach.
Matka-Polka, beneficjentka 500+ i wszystkich możliwych programów pomocowych, przywołuje dzieci. No chodź, Esmeralduś, gdzie tam się chowasz, Stanton, nie można skubać, Margaret, zostaw kwiatek, aaa, śpij, kotki dwa, Kryspinku - lula w wózku najmłodszą pociechę.
Rozbieganą, wrzeszczącą ile pary w płucach progeniturę próbuje łapać i uspokajać maż (a może kolejny kochanek, konkubent?). Biega, brodaty łysolek, jak na sraczkę, wyciąga Esmeraldę spod stołu, za którym siedzi komisja, drugą ręka daje klapsa Magaretce.
Nadspodziewanie przystojny facet, aż się dziwię, co koleś o wyglądzie włoskiego modela-mafioza robi z takim szlaufem. Choruje na coś wstydliwego, czy ma aż tak zaniżone poczucie własnej wartości, że związał się z pierwszą lepszą, zadowolił takim ochłapem?
Jeśli nie ma totalnie spartolonego charakteru, nie jest domowym ninją, katem lubiącym się powyżywać na słabszych, albo zboczkiem znajdującym przyjemność we wkładaniu kobietom do pochw na przykład rozgrzanego do czerwoności pogrzebacza - mógłby mieć każdą, jeśli nie Miss Polski, to choć kogoś normalniejszego.
A może podnieca go, ze jego żona/partnerka jest jak znoszony kapeć ze śmietnika, może dzięki latom praktyki Luiza tak się wyrobiła, że jest bardziej, niż świetna w te klocki, w łóżku (na kuchennym stole, w lesie, samochodzie, czy gdzie tam się kochają) potrafi zdziałać istne cuda, a ja, abnegat, niedoświadczony prawie prawiczek byłem na tyle krótkowzroczny, że nie potrafiłem dostrzec jej ponadprzeciętnych umiejętności?
- Cześć - czytam z ruchu ostrzykniętych, malinowych warg Ciągle słucham Shpongle. Nieznacznie przyciszam. Docierają do mnie strzępki słów, pytanie, nie bez wyższości i drwiny, że co to była za akcja na poprzednich wyborach, poszło na cały kraj, ha, ha, ha, oplułeś Kaśkę, bo się krzywo spoj...
`Nie powtarzać numeru!` - wrzeszczy alarm. Błyskają czerwone diody.
- Performance zwykły, a co, nie można? Fajne bacho... dzieciaki. Wszystkie po tym samym knurze? - pytam nieco konspiracyjnym tonem i wychodzę nie czekając na odpowiedź.
Wiem, bardzo to szczeniacka, mało lotna, rzutka, intelektualna odzywka, ale zostałem kompletnie zaskoczony, myślami byłem w krainie Celestial Intoxication, brzdąkała we mnie każda nutka tego utworu i zwyczajnie nie miałem czasu, by przygotować bardziej zjadliwą ripostę.
Gdybym w ten sposób znieważył zwykłą laskę - byłaby chryja, dramat i łzy. Moje, bo zaraz krzyknęłaby na swego Alvaro-Italiano, by przyszedł jej w sukurs, obrażona została; chodź, kochanie, jest tu koleś do oklepania, chamidło takie, co się wywyższa, bo się w mieście zaczepiło.
Po Złotówce nie takie rzeczy spływały - uśmiecham się w duchu z głupkowatego żartu.
oceny: bezbłędne / bardzo dobre
Przyjmuję krytykę uniżenie :)