Przejdź do komentarzySzalone wakacje (V cz.)
Tekst 5 z 20 ze zbioru: Powieść przygodowa
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2019-02-06
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1376

Szalone wakacje (V cz.)



Wściekłość powoli Michalinę opuszczała. Za każdym chluśnięciem coraz bardziej. Dłońmi zasłoniła sobie oczy i przyjmowała na siebie potrójne lodowate chluśnięcia. Woda przyjemnie chłodziła jej rozpalone wściekłością ciało. Stała więc bez słowa i wyjątkowo pozwalała chłopakom roztoczyć nad sobą potrójną opiekę. W takim momencie zniosłaby o wiele więcej, byleby jak najszybciej pozbyć się tego śmierdzącego… i samoprzylepnego „błota”.

— No, Michaśka, gotowe! — zawołał Robek, robiąc ostatni chlust. — Wyglądasz już jak przedtem, tyle że mokra…

— I śmierdząca! — Michalina wykrzywiła buzię z obrzydzenia. — Nie ma wyjścia chłopaki. Muszę dostać się jak najszybciej do domu i gdzieś po kryjomu wyprać to wszystko z siebie. Tylko was proszę chłopaki, nikomu ani mru-mru. Spaliłabym się ze wstydu i nawet lodowata woda Białej by mnie nie ugasiła.

— Nie ma sprawy. Wypchamy rower z doliny na pastwisko, potem ty usiądziesz na ramę, a ja będę pedałował. Chłopaki zaś będą nas pchać, byśmy się szybciej dostali na drogę — zarządził Robek, zdejmując z siebie koszulkę. — Masz wytrzyj się, żebyś nie zmarzła, bo będziemy szybko jechać… A wy, chłopaki, jak nas już wypchniecie na drogę, to pędźcie na skróty przez pastwisko i ogród i zadbajcie o to, abyśmy mieli czysty wjazd na podwórko.

Powiedziane. Zrobione. Po niespełna kwadransie, Robek zdalnie kierowany przez Kamila i Emila, wjeżdżał wraz Michaliną tylną bramą na podwórko.

Bracia się spisali. Zziajani wpadli na podwórko, przemknęli pod murami domu, sprawdzili teren, i widząc ciocię Marynię rozmawiającą przy bramie wejściowej z sąsiadką, gestami rąk pokazywali Robkowi kierunek jazdy.

Michalina zmarznięta na kość, pobiegła wprost do swojego pokoju. Złapała za długie spodnie i bluzę z długimi rękawami oraz dwuczęściowy strój kąpielowy i wybiegła z pokoju. Po drodze wpadła do łazienki. Zabrała stamtąd szampon, mydło i ręcznik i cichutko pobiegła po schodach aż do piwnicy, aby stamtąd wyjść bezpośrednio na ogród, a potem pędzić już tylko co sił do Białej.

Kamil i Emil zabezpieczali jej wyjście, żeby nikt jej nie widział. Zaś Robek w międzyczasie poszedł do mamy, by przekazać jej pomyślną wiadomość o sytuacji na pastwisku.

Michalina, przebrana w krzakach w strój kąpielowy, stała po kolana w rzece i szorowała się tak zapamiętale, jakby od czystości jej ciała zależało całe jej życie. Potem zabrała się za pranie swojego zanieczyszczonego przez Krasulę ubrania i trampek. Na wystającym z dna rzeki kamieniu namydliła każdą rzecz z osobna, po czym małym kamieniem tarła je tak zawzięcie, że mało dziury nie wytarła. Aż ją chłopcy wołaniem od brzegu musieli spamiętać.

— Ejże, Michaśka, ty nie przesadzasz?! Wyłaś już z tej wody. Jesteś czysta jak aniołek! — Robek przekrzykiwał szum rwącej rzeki. — A twoje ciuchy też są już czyste… Słyszysz?! Na litość boską, skończ je tak trzeć, bo za moment zetrzesz je w perzynę.

— Już wyłażę. Jeszcze tylko raz zanurkuję, żeby się spłukać…

Michalina nabrała powietrza i rzuciła się w wodę. Pod wodą złapała się dużego głazu i wyprostowała się, pozwalając rwącej wodzie targać jej ciałem. Zamknęła oczy i z przyjemnością chłonęła ten wspaniały żywioł wodny. Czuła jak woda zmywa z niej nie tylko brud, ale również obrzydliwe uczucia, jakich doznała na pastwisku. Woda, hektolitry wody szarpały jej ciałem, a ona miała wrażenie, że to delikatny masaż wodny. Że to delikatne muśnięcia cudownej energii, która łagodzi i oczyszcza jej sponiewierane ciało i duszę. — „Och, jak wspaniale” — myślała. Brakowało jej już powietrza, ale wyćwiczona na krytym basenie, potrafiła pod wodą długo wytrzymać. — „Jeszcze trochę, jeszcze chwileczkę” — zmuszała swój organizm… nagle poczuła mocne szarpnięcie i… podwodna sielanka się skończyła.

— Michaśka, co z tobą! — Usłyszała krzyk chłopców, ale jakby skądś z oddali.

— Jak to co? Myję się! — Michalina otrzeźwiała, i łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami, odepchnęła od siebie chłopców.

— Aż ty wariatko, ale nas przestraszyłaś! — Robek złapał kuzynkę za ramiona i potrząsnął nią.

— To wy jesteście wariatami. Chyba nie myślicie, że chciałam popełnić samobójstwo w tej płytkiej wodzie? — Michalina nie kryła niezadowolenia z nadopiekuńczości chłopaków.

— Michaśka, to nie tak jak myślisz. — Robek chwycił kuzynkę za rękę i pociągnął do brzegu. — Martwiliśmy się o ciebie. Tak długo siedziałaś pod tą wodą, że myśleliśmy już, że może zemdlałaś… albo co?

— Nie przesadzajcie, chłopaki! — Michalina uśmiechnęła się, i zgarniając jedną rękę swoje świeżo wyprane ciuchy z kamienia, pozwoliła prowadzić się na brzeg. — Ale to poniekąd miłe, że się o mnie troszczycie.

Na brzegu Michalina szybko wytarła się ręcznikiem i pobiegła w krzaki przebrać się. Po chwili wracała już ze szczęśliwą miną.

— Czuję się wyśmienicie! — wołała, wyłaniając się z krzaków. — Całe moje ciało aż pulsuje. Ba, czuję nawet jak pulsuje każdy centymetr kwadratowy mojej powłoki. A krew buzuje mi w żyłach niesamowicie… Czuję się lekka i pełna energii. Mogłabym teraz góry przenosić… Cudotwórcza woda płynie w tej Białej. Tak bardzo cudotwórcza, że już nawet wybaczyłam tej waszej szurniętej Krasuli.

Chłopcy, zadowoleni że już wszystko wróciło do normy, poklepali swoją kumpelkę po plecach i zajęli się wylewaniem wody ze swoich butów.

Michalina usiadła naprzeciw i zabrała się za wykańczanie swojej toalety. I kiedy palcami przeczesywała swoje krótkie włosy, kątem oka spoglądała na Robka, potem na Kamila, i wreszcie na Emila. — „Fajne chłopaki, nie ma co” — pomyślała — „Szkoda, że u nas w Wałbrzychu takich nie ma”. — Michalina czuła się bardzo szczęśliwa. Za nic w świecie nie zamieniłaby swoich wakacji w Pilczu na żadne inne. Nawet na wakacje w najpiękniejszych i egzotycznych krajach.

Posiedzieli jeszcze chwilkę nad rzeką, omówili do końca sprawę ogniska, i poszli na kolację. Robek i Michalina wspięli się na wzgórze, a Kamili i Emil poczłapali wzdłuż brzegu, by sto metrów dalej również wydostać się z doliny Białej.

Po kolacji znów się zebrali na podwórku Maryszczaków. Każdy z plecakiem wypełnionym ekwipunkiem na ognisko siedział na swoim rowerze. Czekali jeszcze tylko na Przemka, bo ten wpadł na pomysł, by zrobić im wspólne zdjęcie. Przemek uparł się i nie chciał ich wypuścić z podwórka. Widocznie chciał się też pochwalić swoim nowym aparatem fotograficznym. Właśnie pobiegł po niego do swojego pokoju i… wsiąkł. Czwórka rowerzystów zaczęła się już niecierpliwić. Wreszcie Robek nie wytrzymał i zaczął się drzeć:

— Hej, panie Przemysławie, my siedzimy na rowerach, nie na ławie. Siodło nam w pupę już wchodzi, a ty cięgle nie wychodzisz. Dość już mamy tego czekania. Słyszysz Przemek? Ty naturo barania!

— Ja ci zaraz dam barana, ty ośle dardanelski! — Przemek stanął wreszcie w drzwiach z zawieszonym na szyi aparatem fotograficznym i szelmowsko się uśmiechnął. — Musiałem założyć nową kliszę do mojego cacka, i to w ciemnościach piwnicy. Kumasz, długouchy?

— Rany, czuję się jakbym była w ZOO! — Michalina chichocząc, skomentowała czułości braci Maryszczaków. — No jazda Przemek, rób w końcu to zdjęcie, bo nas czas nagli… A ty, panie Robercie, poradź mi co mam jadać, żeby tak jak i ty do rymu gadać?!

— Pić mleko od Krasuli. Pić i pić, aż cię zamuli… — palnął Robek i zaraz ugryzł się w język, bo się zreflektował, że kuzynka może chwilowo mieć dość Krasuli i przyjmie ten jego żart jako aluzję.

Bracia Potyliccy ryknęli śmiechem tak potężnym, że aż spadli z rowerów. A że śmiech jest zaraźliwy, Michalina też zaczęła się chichrać. To jej pomogło przytyk kuzyna puścić mimo uszu. Widok kolegów leżących na ziemi i przykrytych rowerami wywołał w niej w końcu atak niepohamowanego śmiechu. Śmiała się głośno i przeciągle. Śmiała się całą sobą. Zachowanie Michaliny ucieszyło Robka. Doszedł do wniosku, że może się czuć rozgrzeszonym, gdyż na to wyglądało, iż kuzynka nie poczuła się urażona. Huknął ją z radości w plecy, i śmiejąc się, zaczął podskakiwać na rowerze i parodiować rżenie osła.

— No, to będą wspaniałe fotki! — Przemek nie posiadał się z zachwytu. — Wyślę je na konkurs fotograficzny. Na pewno wygram… Zabierajcie się wreszcie z podwórka, bo mi kliszy braknie… A sio! Wynocha!

Rozbawieni rowerzyści pozbierali się jakoś do kupy i ruszyli w drogę. Połowę wsi przejechali wiejską drogą, potem zjechali na polną drogę i opłotkami jechali aż do końca wsi. Za ostatnią wiejską zagrodą zjechali na ścieżkę prowadzącą do miejsca, gdzie rwąca rzeka Biała wpada do spokojnej rzeki Nysy. I kiedy znaleźli się już w tym wspaniałym miejscu, Michalina aż piała z zachwytu, bo miejsce to wydało jej się jeszcze piękniejsze niż zeszłych wakacji.

Nysa zasilona wodami Białej płynęła szerokim rozlewiskiem, a jej brzeg był na przemian otwarty i porośnięty krzakami oraz drzewami, wśród których przeważała wierzba.

I właśnie przy otwartym brzegu Nysy młodsza młodzież postanowiła rozłożyć swój biwak i rozpalić ognisko. Poustawiali swoje rowery jeden przy drugim i zabrali się za zbieranie chrustu na ognisko. Zbieraniem chrustu nie musieli się długo trudzić, bo po wiosennych roztopach woda Nysy w połączeniu z wodą Białej tak bardzo się podniosła i nabrała tak potężnej mocy, że wyłamała mnóstwo gałęzi drzew, niektóre zaś krzaki powyrywała nawet z korzeniami. Chrustu mieli więc pod dostatkiem. Wysoka sterta uzbieranego chrustu leżała już po pół godzinie. Potem chłopcy przytachali z nad samej wody duże kamienie i ułożyli z nich okrąg o średnicy co najmniej trzech metrów. Po to, by płonące po środku ognisko się nie rozprzestrzeniło. Brzeg w tym miejscu był wprawdzie kamienisty, ale pomiędzy kamieniami rosły przeróżne krzewinki i trawy. A w niewielkiej odległości było już czyjeś pole, na którym stało wiele stogów ułożonych ze snopków skoszonego rzepaku. Trzeba było zachować więc wszelką ostrożność. Z ogniem nie ma żartów. Chłopcy wiedzieli o tym doskonale.

Następnie chłopcy zajęli się przygotowaniem chrustu i ustawianiem stosu. Kamil i Emil małymi siekierkami rąbali duże kawałki na mniejsze i rzucali Robkowi pod nogi. Robek zaś układał z nich zgrabny stożek. Szybko i sprawnie ich prace posuwały się do przodu, bo chłopcy byli zgrani i dobrze zorganizowani.

Michalina w tym czasie rozłożyła koc i wykładała prowiant ze wszystkich plecaków. Przy tym zajęciu śmiała się w głos, bo tyle mieli przeróżnego jedzenia, że mogłaby nawet kilka uczt z okazji rozpoczęcia ich wspólnych wakacji przygotować. Tak jej się przynajmniej wydawało. Oprócz trzech rodzajów kiełbas, mieli spory kawałek boczku, sałatkę jarzynową, ogórki kiszone, sałatkę z zielonych pomidorów, cztery bułki i cały bochenek chleba, a nawet osełkę masła. I do tego wszystkiego, nie wiedzieć po co, Robek zapakował jeszcze sporo ziemniaków. Na deser zaś mieli pół blachy szarlotki pokrojonej na małe kawałeczki. Szarlotka była jeszcze ciepła, bo ciocia Marynia dopiero przed kolacją skończyła ją piec. A piekła ją specjalnie na tę okazję. Do picia mieli cztery butelki oranżady, cztery wody stołowej, no i oczywiście cztery butelki po oranżadzie — podpiwku. Zanosiło się na wspaniałą ucztę, we wspaniałym otoczeniu natury, ze wspaniałymi humorami, na wspaniałą okazję. Bo co jak co, ale wakacje, i to w tak miłym towarzystwie, to wspaniała rzecz.

Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy młodsza młodzież ze wszystkim była już gotowa do rozpoczęcia uczty. Ognisko pięknie płonęło, strzelając w powietrze skwierczącymi iskrami oraz buchając kłębami intensywnie pachnącego dymu. Pachniało cudownie dookoła. A niemal artystycznie poukładane na serwetkach jedzenie swoim smakowitym zapachem dopełniało woń wspaniałego wieczoru i współgrało z podniosłą atmosferą chwili.

— No, czas zacząć ucztę, bo głodny jestem jak wilk — zagaił Robek, kończąc strugać kijki na kiełbaski. — Powiedzcie sami, czy nie fajne ognisko nam wyszło? No i wszystko to, co z ogniskiem związane?

— Wszystko fajne, bardzo fajne… A zwłaszcza my. O rok starsi, ale ciągle tacy sami — stwierdziła z rozrzewnieniem Michalina, podając kuzynowi kiełbaski. — A więc, chłopaki, wspaniałych wakacji wam życzę… i sobie również.

— Wspaniałych wakacji! — chórem zawołali chłopcy.

Część oficjalna została zakończona i wszyscy ochoczo przystąpili do części nieoficjalnej, czyli do jedzenia. Wprawdzie byli po sytej kolacji, ale po takim dniu, pełnym emocji, pełnym przeżyć, i to nie tylko duchowych, ale przede wszystkim cielesnych, na powrót zgłodnieli. Raczyli się więc wszystkim po kolei z wielkim apetytem i ogromną przyjemnością. Jedząc i popijając, znów opowiadali sobie o swoich najwspanialszych przeżyciach, o swoich zainteresowaniach, o przeczytanych książkach, i o różnych niezwykłych historiach zasłyszanych od starszych.

— Co ty Robek opowiadasz? — zawołała Michalina, wsłuchując się w słowa kuzyna i robiąc wielkie oczy, że się jej aż pół ogniska ognikami w nich rozświetliło. — I to ciocia Marynia ci opowiadała, że oni tam leżą razem pochowani?

— Nie tylko opowiadała, ale nawet pokazała mi ich grób. Zeszłej jesieni byłem z mamą na grzybach, wędrowaliśmy po lesie i szukaliśmy zwłaszcza za podpieńkami, bo mama tylko takie chciała marynować w słoikach, szliśmy i szliśmy… i zapuściliśmy się bardzo daleko w głąb lasu. Jak nigdy do tej pory. I nagle mama stanęła jak wryta i krzyknęła: — „To tu!”. Na początku nie wiedziałem o co jej chodzi. Zacząłem się rozglądać za grzybami, ale ona mówi do mnie, żebym tu nie szukał grzybów. Zdziwiłem się. I wtedy ona ręką wskazała mi olbrzymie drzewo w głębi jaru. Patrzę, i widzę coś, tak jakby usypany grób z dużym drewnianym krzyżem. Ciarki mi po plecach przeleciały, ale postanowiłem zejść do jaru i zobaczyć to miejsce z bliska. Poszliśmy z mamą tam razem. Po drodze mama opowiedziała mi tragiczną historię tych dwojga. A historia ta działa się jeszcze przed pierwszą wojną światową. Historia nieszczęśliwej miłości, ot co. On z bogatego domu, ona biedna, córka służącej. Kochali się ogromną miłością i chcieli się pobrać, ale jego rodzice nie chcieli nawet słyszeć o czymś takim. Zabronili mu się z nią spotykać. Przez dwa lata udawało mu się zmylić czujność rodziców i po kryjomu spotykał się ze swoją ukochaną. Ale kiedy ktoś ich w lesie razem zobaczył i doniósł jego rodzicom, rodzice podjęli drastyczniejsze środki i załatwili mu studia zagraniczne. Studia, na które oczywiście zmuszony przez nich, musiałby wyjechać. Wpadł w wielką rozpacz. Nie wyobrażał sobie życia bez swojej ukochanej. Dlatego zrodziła się w jego głowie myśl samobójcza. Było mu wszystko jedno co zrobią jego rodzice. Dłużej się nie zastanawiał, tylko jeszcze tego samego dnia, pod osłoną nocy, uciekł z dworu i pobiegł do chatki pod lasem, gdzie mieszkała jego ukochana. Razem już, w zupełnych ciemnościach, weszli do lasu i całą noc wędrowali po lesie. Nad ranem, kiedy dzień się budził i promienie słoneczne prześwitywały już pomiędzy konarami drzew, a ptaki zaczynały swój poranny śpiew, popełnili samobójstwo. Samobójstwo z miłości.

— O rany, jaka tragiczna historia, ale też i bardzo romantyczna — szepnęła Michalina i po kryjomu otarła spływającą po policzku łzę. — A jak się oni nazywali?

— Tego nie wiem, ale wszyscy na nich mówią: „miejscowy Romeo i miejscowa Julia”.

— A kto ich tam znalazł?

— Służba z dworu. Kiedy rodzice Romea zorientowali się, że on uciekł z domu, wysłali za nim pogoń. Dwa dni za nim szukali w okolicznych wioskach i nie mogli znaleźć. Julii zresztą też nie. Wtedy zaczęli przeczesywać las. No i w końcu ich znaleźli, martwych na dnie jaru. Romeo i Julia byli bardzo mocno wtuleni w siebie. Ciała ich były do siebie przywiązane szeroką szarfą. A w dłoni Romea znaleźli flakonik po truciźnie.

— Robek, skończ, bo Michaśka zapłacze się na amen. — Kamil z troską w oczach obserwował przyjaciółkę. — Skończcie oboje! Miało być wesoło.

— No właśnie! — Emil poparł brata.

— Już, już chłopaki, zaraz znów będzie wesoło. — Michalina zareagowała momentalnie i usilnie próbowała się uśmiechnąć. — Zaraz zmienimy temat… tylko muszę jeszcze wiedzieć, co było napisane na krzyżu. Robek mów szybko.

— Właściwie to tylko rok był wyryty: 1906. Ale ktoś musiał najprawdopodobniej o wiele później dopisać jeszcze coś, bo było widać, że litery nie były tak mocno zatarte przez czas. Moja mama też mówiła, że ludziska gadali, iż wcześniej nic tam nie było napisane.

— No gadajże w końcu! Co było napisane?! — Michalina nie odpuszczała.

— „Miłość nie zna żadnych granic”. Ot co!

— O to to, o to to, moja mama też zawsze to powtarza — zachwyciła się Michalina. — Już chłopaki, już kończymy… A powiedz mi Robek jeszcze tylko to, co zrobili rodzice? Od razu ich tam razem pochowali?

— Właśnie że nie. Matka Julii błagała ich o to, ale oni nie chcieli nawet o tym słyszeć. Pochowali syna w rodzinnym grobowcu. A matka Julii własnymi rękami wykopała córce grób w tym miejscu gdzie ich znaleźli. Jednak rodzice Romea od momentu jego pochówku nie mogli zaznać spokoju. Każdą noc męczyły ich koszmary tak potworne, że w końcu, po prawie roku czasu od samobójczej śmierci syna, postanowili przenieść jego ciało do grobu Julii. Kiedy przenieśli, spokój powrócił.

— Boże, co za historia! — Michalina rozbeczała się na dobre.

— A nie mówiłem? — Kamil z gorzką rezygnacją złapał za polano i cisnął nim w ognisko. Aż tumany iskier uniosły się w powietrzu.

— Nie wkurzaj się Kamil, tylko zróbmy coś, by ją rozweselić. — Emil nachylił się i szepnął bratu do ucha.

— Ech, te baby! Nie warto im nic opowiadać. — Robek machnął ręką w kierunku kuzynki.

— Ja ci zaraz dam baby! — Michalina zareagowała natychmiast. Jedną ręką otarła łzy, a drugą trzepnęła Robka pod włos. — Baby, to ty możesz sobie w piasku zrobić i potem ich tam szukać, ale nie tu. No!.. A wy, bracia Potyliccy, też się uspokójcie. I skończcie tam szemrać i na mnie się namawiać... Bo nagadam coś o was Przemkowi i nici będą z waszych bejsbolówek. No! Powiedziałam, że już kończymy temat Romea i Julii, to kończymy. A że sobie trochę pobuczałam, to co? Mam wrażliwe serce, i tyle. No! Tak jak obiecałam temat zakończony… Tylko jeszcze jedno…

— No nie, jeszcze coś?! — ryknął Kamil.

— Cicho bądź, jeszcze nie wiesz co chciałam powiedzieć. A chciałam tylko powiedzieć, że koniecznie musicie mnie tam zaprowadzić, no, tam gdzie rosną te wspaniałe… no te… do marynowania… podpieńki…

— Michaśka!

— No co, Michaśka?! Dla mamy chciałam.

— Nawet nie myśl… Robek, powiedz jej coś.

— A jak już myślisz, to wybił sobie tę myśl z głowy… Kamil podaj polano! — Robek zarechotał i popukał kuzynce palcem po głowie. — Po pierwsze: sam bym tam nie trafił. A po drugie: mama mówiła, że nie wolno ich tam niepokoić, bo dość niepokoju mieli za życia. Nie wolno więc tam łazić z ciekawości. Jak już ktoś zabłądzi i natrafi na ich grób, to trudno. Ale specjalnie tam leźć nie uchodzi.

— No dobra, przyznaję, że te podpieńki to podpucha. A przyznaję tylko dlatego, że przemówiły do mnie cioci Maryni słowa, nie wasze.

— Ale przewrotna…

— Kto przewrotny? Ciocia Marynia jest bardzo dobrą i mądrą osobą… cha… cha… cha! Już dobra chłopaki nie róbcie takich zgorszonych min. Przyznaję, że to święta racja, iż nikt nie powinien tej nieszczęśliwej parze kochanków zakłócać wiecznego odpoczywania. No, przyznaję, i temat zamykam. Koniec! Kropka!... I jak chłopaki, poskaczemy przez ognisko?

— I taką ciebie lubimy! — wyrwało się z trzech chłopięcych gardeł.

— Ale chwilkę musimy poczekać, bo płomienie są za duże. Chyba że chcesz sobie Michaśka szynkę przypiec, albo w najlepszym razie, portki spalić. — Robek śmiejąc się, naciągnął kuzynce bejsbolówkę na oczy. — No ale stójkę na rozżarzonych węgielkach możesz nam zademonstrować, bo czapkę masz jeszcze wilgotną po praniu, to twój czerep tak szybko nie spłonie.

— Ale śmieszne! — Michalina zachichotała i też naciągnęła kuzynowi bejsbolówkę na oczy. — Brrr… zimno mi się zrobiło. Wyciągnę sweter z plecaka.

— To przysuńmy koc bliżej ogniska — poradził Emil.

— Nie, nie, to nic nie da. Mnie nie jest generalnie zimno na całym ciele. Ognisko przecież fajnie grzeje. Mnie jest tylko zimno w… no, w to miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, bo od ziemi ciągnie. Podłożę sobie jeszcze sweter, to może nie będzie mi tak zimnem ciągnęło.

— Poczekaj, Michaśka. Mam pomysł — zawołał Emil, wyrwał z ogniska palące się polano, i pognał z nim gdzieś w ciemność.

Po krótkiej chwili na powrót wyłonił się z ciemności, niosąc na ramieniu snopek rzepaku, a w ręce dymiące już tylko polano.

— Emilu Potylicki, czyście zwariowali? — Robek huknął w jego kierunku. — Buchnęliście komuś snopek z pola? Wiecie czym to pachnie?

— Nie żołądkuj się Robciu. Ja nie buchnąłem, ja pożyczyłem. Michaśka zagrzeje sobie tylko te swoje szlachetne cztery litery i ja zaraz go odniosę z powrotem. No przecież nie jestem debilem, co?

— Nic a nic nie jesteś debilciu, mój ty szlachetny Emilciu! — Michalina zawołała radośnie, ucieszona perspektywą rozgrzania swojej ważnej części ciała. — Dawaj szybko ten zbawienny snopek. Postaram się nie kręcić na nim za wiele, żeby niepotrzebnie nie zmłócić rzepaku. A ponadto nie uśmiecha mi się czymś tłustym być znów namaszczoną. Będę siedziała więc na nim spokojniutko jak ta truśka.

Wśród biwakowiczów wszystko wróciło do normy i na powrót zrobiło się wesoło przy ognisku. Robek z braćmi Potylickimi zabrali się znów do jedzenia. W przygasającym już nieco ogniu upiekli sobie po sporym kawałku boczku, rękami połamali sobie resztę chleba, w chleb wcisnęli po ostatnim kiszonym ogórku i zajadali z wielkim apetytem, popijając podpiwkiem. Michalina natomiast, nie czuła już głodu na coś konkretnego. Zabrała się więc za szarlotkę, i popijając ją raz oranżadą, raz podpiwkiem, wyjadła ją do reszty, co do okruszynki.

Zrobiło się już dość późno, ale nie na tyle, by zbierać się już do domu. W końcu są wakacje, spanie więc nie było takie ważne. Do domu nie mieli aż tak daleko. Pół godziny jazdy rowerami. A może i jeszcze mniej, bo plecaki mieli już puste. Wszystko zdążyli wyjeść. Chłopcy śmiali się z Michaliny, że ona nie zna ich możliwości w jedzeniu i nie wiadomo skąd przyszło jej wcześniej do głowy, że jedzenia wystarczy na kilka uczt. Zostały tylko ziemniaki i woda sodowa.

Noc była piękna. Jasna. Na niebie migotało miliony gwiazd. Świerszcze ćwierkały. Zapach ogniska roznosił się wkoło. Bajeczna noc. Michalina zadarła głowę do góry i westchnęła błogo. I nagle, aż podskoczyła na snopku. Kątem oka zauważyła jakąś postać przemykającą się w ciemnościach za ich plecami. Zerwała się na równe nogi i krzyknęła:

— Rany Julka, tam ktoś jest!

— No coś ty, Michaśka, gdzie? — Kamil zaśmiał się i przyświecił latarką we wskazanym przez nią kierunku. — Psińco, nie ma nic. No sama widzisz. Chyba ci ta szarlotka zaszkodziła i teraz masz zwidy. A może to Romeo i Julia przyszli nas odwiedzić?

— Zamknij się, Kamil, to wcale nie jest śmieszne. Daj spokój umarłym, a rozglądnij się lepiej za żywymi. Jestem pewna, że kogoś widziałam.

— Ma rację, smarkula! — rozległo się nagle w ciemnościach i ktoś kaszlnął donośnie.

Siedzącym przy ognisku odjęło fonię. Zapadło milczenie ciężkie jak ołów i powiało grozą. Nikt się nie ruszył z miejsca. Każdy tylko kręcił wkoło głową i wzrokiem szukał tego kogoś, kto był w pobliżu i nie chciał się ujawnić.

Chwila grozy trwała jeszcze jakiś czas i gęstniała coraz bardziej. I nagle z ciemności, zza krzaków, wyłoniło się trzech dryblasów. Niewiele starszych od siedzących przy ognisku biwakowiczów.

— No co, smarkateria, do domciu wam nie śpieszono? — odezwał się jeden z dryblasów. — Dla takich jak wy, to już dawno był czas na: siusiu, paciorek i spać. Ogniska się wam zachciało? Jazda do domu! I to już!

— To wy, jazda stąd! — Robek nie wytrzymał i w nerwach cisnął kartoflem w ognisko.

— Ty, podskakiewicz, chcesz wylądować na środku rzeki? — huknął drugi dryblas. — A może chcesz policzyć swoje ząbki na dłoni?

Trójka przybyłych dryblasów podeszła bliżej ogniska i wtedy Robek i bracia Potyliccy struchleli na ich widok. Poznali ich od razu. Znali ich z widzenia i ze słyszenia. Była to trójka chuliganów z sąsiedniej wsi. Wiedzieli, że lepiej nie mieć z nimi do czynienia i zejść im z drogi.

— A wy jakim prawem się tu szarogęsicie?! — Tym razem Michalina nie wytrzymała. — Przeszkadza wam coś?

— Smarkata, zamknij dziób, bo ja ci go zaraz zamknę! — burknął jeden z dryblasów i podskoczył do Michaliny. — Dawaj mi twoją czapkę, bo mi się podoba. I ty podskakiewicz też.

— Coś ty powiedział? — Michalina zerwała się na równe nogi, stanęła naprzeciw dryblasa i rękami podparła się pod boki.

— Michaśka, siadaj! — Robek syknął przez zęby i też się poderwał z siedzenia, a za nim bracia Potyliccy.

— No, no, no, patrzcie, patrzcie, jaka ta smarkula odważna! — zarechotał obrzydliwie ten sam dryblas, a za nim jego koleżki.

— Dawaj czapkę… mówiłem! — jeszcze głośniej wrzasnął dryblas i wyciągnął rękę, aby ściągnąć ją Michalinie z głowy.

Michalina odskoczyła momentalnie na bezpieczną odległość i szybkim ruchem prawej ręki wyszarpała jakiś mały pojemniczek z kieszeni spodni. Długo się nie namyślając, skierowała ją wraz z pojemniczkiem w kierunku dryblasa.

— No podejdź tu do mnie, ty wstrętny łobuzie! Zaraz cię poczęstuję gazem obezwładniającym. No chodź tu, ty bohaterze od siedmiu boleści!

— Ty, smarkata, ty lepiej nie fikaj. Ja ci tu zaraz dam gaz. Tak cię przygazuję, że aż ci bulki z nosa polecą! — zdenerwował się dryblas i ruszył w stronę Michaliny.

— Zostaw ją! — wrzasnął Robek, a Kamil i Emil powtórzyli za nim.

— Ho, ho, ho, chłopy widzicie, obrońcy się znaleźli! — Dryblas gwizdnął przeciągle i jednym susem doskoczył do Michaliny.

Michalina nie w ciemię bita, zrobiła unik i odskoczyła. Też jednym susem. Podbiegła szybko do ogniska i rękę z pojemniczkiem skierowała wprost na płomienie i… nacisnęła zaworek. To co się wtedy stało, przeszło jej oczekiwania. Ogień z głośnym sykiem buchnął w powietrze ogromnym niebieskawym jęzorem i ogarnął prawie całe ognisko, zmieniając jego kolor w różne odcienie tęczy. Wyzwolił w nim też całą gamę dźwięków. Ognisko syczało, skwierczało, a nawet buczało, i to w różnych tonacjach. Cała trójka chuliganów wzięła nogi za pas i pognała w pole. Robek, Kamil i Emil rzucili się na nią, chcąc ją ratować od spalenia. A ona wpatrywała się w ten niesamowity fajerwerk i sama sobie się dziwiła skąd jej to przyszło do głowy, aby prezent od ojca użyć w taki sposób.

— Michaśka, co z tobą? — Robek szarpnął kuzynką i odciągnął ją od ogniska. — Nic ci nie jest? Co to w ogóle było? Chryste, co ty masz, Michaśka?... Chłopaki, widzieliście?

— Cicho bądźcie, później wam powiem.

— Chodźcie, zwijamy się — szepnął Emil. — Ta chuliganeria nie da nam już spokoju.

— Ani mi się śni — wysyczała Michalina. — Chcesz stchórzyć? Bo ja nie. Niech no oni jeszcze raz tu przyjdą, to już ja się z nimi odpowiednio rozmówię.

— Michaśka, nie zgrywaj się na bohaterkę. My ich znamy. To najgorsi chuligani w okolicy. Lepiej z nimi nie zadzierać. — Emil usilnie starał się przekonać przyjaciółkę.

— I tak już za późno. Są z powrotem. Widzę ich jak się czają za wierzbą. — Michalina ledwo słyszalnym szeptem powiadomiła chłopców. — Nie pokażmy im tylko, że się ich boimy, bo będzie po nas. Słyszycie?

Michalina z wojowniczą miną popatrzyła na chłopców. Po czym schyliła się i jakby nigdy nic, zaczęła zbierać resztki chrustu z ziemi. Syknęła do chłopców, by robili to samo. Robkowi nie spodobał się pomysł kuzynki, ale dostał od niej kuksańca w bok i po chwili cała czwórka już sprzątała teren wokół ogniska. Aż miło było patrzeć. Co pozbierali, wrzucali do ognia. Przez to jaśniej się znów zrobiło wokół. Trójka dryblasów stała się nagle bardziej widoczna. Wtedy Michalina zdobyła się na odwagę, odwróciła się w ich kierunku i zawołała:

— Hej, wy tam, nie musicie się wcale tam czaić, tylko chodźcie tu do nas. Nic wam nie zrobimy! Słowo!

Pod wierzbą zrobiło się pusto i cicho. I taka sytuacja trwała chwilę. Pewnie dryblasy namawiały się w ciemnościach za drzewem. Po paru minutach cała trójka wyłoniła się jednak zza drzewa i ruszyła w kierunku ogniska.

— Ty, mała, wołałaś nas, czy nam się tylko wydawało? — z szelmowskim uśmiechem zapytał jeden z dryblasów.

— Ty, wielki, wcale nie jestem mała. Nie widać? A może to trochę gazu obezwładniającego doleciało do ciebie i straciłeś ostrość widzenia, co? — odparowała zadziornie Michalina.

— Uspokój się już i nie pyskuj za wiele. Widać, że nie jesteś stąd i nie umiesz się zachować, ale ci darujemy tym razem. No! — odezwał się drugi dryblas. — Jesteśmy głodni. Dajcie coś do jedzenia.

— Przykro nam bardzo, ale już nic nie mamy — stwierdziła Michalina z poważną miną. — Chyba że macie ochotę na pieczone ziemniaki, bo tylko one nam zostały.

— Niech będą! Dawaj! — zawołała jednocześnie trójka dryblasów.

— Proszę bardzo. Wrzućcie sobie do żaru. — Michalina położyła koło ogniska papierową torebkę z ziemniakami. — Ale się pośpieszcie, bo my zaraz chcemy wracać do domu i musimy zgasić ognisko.

— A po co? Wy se wracajcie, a my zostaniemy i pogrzejemy się trochę przy ogniu, jedząc kartofle. A potem zrobimy siusiu na ogień i sprawa załatwiona — rzekł jeden z dryblasów, rechocząc obrzydliwie.

— Mowy nie ma! — zawołał Robek z pogardą w oczach. — My zapaliliśmy ognisko i naszym obowiązkiem jest je zagasić.

— O, odezwał się! Ty nie bądź taki nadobowiązkowy. Sami zgasimy ogień. Powiedziałem… Możecie znikać!

— Nic z tego. Musimy być pewni, że wszystko po nas zostało tak jak trzeba. — Robek dalej obstawał przy swoim. — Zresztą ogień zaraz i tak zgaśnie, bo chrust już się skończył. A nie wierzę, że będzie wam się chciało po ciemku zbierać świeży chrust.

— A to na pewno nie. Ale widzę, że tu jeszcze macie coś do spalenia — powiedział jeden z dryblasów i złapał za snopek rzepaku i wrzucił go do ognia.

— Czyś ty zwariował?! — warknął wściekły Emil i rzucił się do ogniska, by wyciągnąć snopek.

Było jednak za późno. Ogień szybko strawił wyschnięty snopek rzepaku.

— Jak mogłeś, ty…?! Ty… ty… ty…! — Emil zaczął aż tupać nogami z wściekłości, hamując się by nie wywrzeszczeć odpowiedniego określenia co do takiej osoby. — To nie był nasz snopek…

— No i czemu się wydzierasz? Jak nie wasz, to co cię on obchodzi? — burknął jeden z dryblasów, wrzucając do żaru kartofle. — Przynajmniej na chwilkę jaśniej się zrobiło.

Cała czwórka biwakowiczów zamarła z wrażenia. Postępowanie trójki dryblasów przerażało ich i brzydziło jednocześnie. Każdy z nich w duchu postanowił, że nie ruszy się z miejsca dopóki ogień nie zgaśnie. Albo sam, albo ugaszony wodą z rzeki przez któregoś z nich. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i usiedli z powrotem na kocu. Czekali.

— No i co, odechciało się już wam iść do domciu? — spytał dryblas, zagrzebując ziemniaki w popiele. — A siedźcie sobie! Nawet do rana. A kij mnie to obchodzi. Siedźcie… aż sczeźniecie.

Dryblasy przykucnęły przy dogasającym ognisku, i szemrając coś pod nosem, kijami grzebali w popiele...



cdn.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×