Przejdź do komentarzyChapter Eighteen
Tekst 18 z 25 ze zbioru: What goes around comes around
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-07-08
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń162

Czuł się osaczony.  Zewsząd śledziły go dociekliwe spojrzenia.  Na wprost siedziała Samantha, po lewej Ethan, a z prawej jego tata.  Dlaczego patrzeli wyczekująco? Przecież to on czekał na ich wyjaśnienia.  Pierwsza przemówiła kobieta.

– Na początku chciałabym zapytać, czy masz kontakt z Audrey?

Matthew jeszcze raz, uważnie przyjrzał się każdemu z osobna. Szukał związku między całą trójką, a nawet czwórką, bo przecież Samantha nie bez powodu wspomniała o córce.  Nic nie przyszło mu do głowy.

– Nie… – zaprzeczył. – Ostatni raz  widzieliśmy się… w grudniu. Coś się stało?

Napięcie wzrosło.  Pani Evans rozpaczliwie przesunęła dłońmi po twarzy.

– Audrey wyprowadziła się tydzień temu. Od tamtej pory z nikim się nie kontaktowała. Nie było jej w pracy ani na uczelni… – powiedziała łamiącym się głosem.

Matthew poczuł zimne dreszcze przechodzące po plecach.

– Dlaczego się wyprowadziła? – Nie umiał doszukać się zależności między tym zdarzeniem, a zebranymi w pokoju osobami.

Zapadła grobowa cisza. Ethan, Jack i Samantha wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami.

– Będę… w kuchni jak coś. – Starszy brat Matthew nieoczekiwanie wstał z fotela i opieszałym krokiem udał się do wyjścia z niewielkiego salonu.

– Zaraz, o co chodzi? – Matt impulsywnie podniósł się z kanapy. Jego tata, gestem dłoni dał mu znak, aby z powrotem usiadł, lecz tego nie uczynił. Przeszedł na środek pomieszczenia.

– Co masz wspólnego z Audrey? – zawołał do Ethana, który jeszcze stał w progu. – Wasza ostatnrzerzucił wzrok na tatę. –  Czy ma z tym wszystkim jakiś związek?

– Tak, zaraz wszystkiego się dowiesz, usiądź, proszę – Jack starał się zachować spokój.

Po krótkiej chwili namysłu, Matthew go posłuchał.  Mężczyzna wziął głęboki wdech i zaczął mówić. Ethan zostawił ich we troje. Być może nie chciał kolejny raz słuchać tej historii, a może uznał że spełnił swoją rolę w tym przedstawieniu, jako organizator spotkania. Jego brat, co prawda dołączył przypadkiem, ale to nawet dobrze.  Dopiero, co udało mu się przekonać tatę i Sam do wyjawienia prawdy.  Przynajmniej miał pewność, że nie zdążą się rozmyślić i zrealizują swoją powinność. Mógłby wrócić do domu, lecz wolał poczekać. Spodziewał się, że reakcja młodszego brata będzie niczym wybuch Supernowej.  Matthew był najbardziej charyzmatyczną i temperamentną osobą jaką znał.

– Musisz wiedzieć, że małżeństwo z twoją mamą od początku było bardzo skomplikowane… – podjął.

Matt zmarszczył czoło, zastanawiając się dlaczego zaczyna opowieść od tak zamierzchłych wydarzeń.  Cierpliwie słuchał dalej, czekając, aż historia połączy się z wątkiem Samanthy.  Pan Patterson pochylił się do przodu, układając dłonie na kształt piramidy.  Starannie ważył każde wypowiedziane słowo.

– Po narodzinach Ethana, kompletnie przestało się układać. Wasza mama… zdradziła mnie…

– Co?! – Chłopak wytrzeszczył oczy. Nie spodziewał się takiej nowiny. Wydawało mu się, że zwykle ojciec miał problem z wiernością małżeńską, a jego dzieci, naturalnie odziedziczyły to po nim.

– Nie będę wprowadzał cię w szczegóły, to nie ma już znaczenia – zaznaczył. – Kluczowe dla tego fragmentu jest to, że podjęliśmy wówczas decyzję o separacji. Czekaliśmy na rozwód… wyprowadziłem się. Jakiś czas później poznałem Samanthę… – mówiąc to przerzucił na nią spojrzenie. Matthew domyślał się jak potoczy się dalsza część opowiadania, lecz milczał, bo wciąż nie wszystko składało mu się w dostatecznie spójną całość. – Byliśmy w związku. Kilka miesięcy później okazało się, że Samantha jest w ciąży… – po tych słowach znów obrzucił ją wymownym wzrokiem, jakby dając znak, że przyszła pora na jej część.

– Związek twojego taty i mój, wcale nie był mniej pogmatwany niż twoich rodziców – nadmieniła. –  Z perspektywy czasu, wiem, że nie byłam dla niego odpowiednią osobą. Moje życie nie było tak poukładane, jak jego. Miałam mnóstwo problemów, najwyraźniej twój tata chciał mi pomóc… uratować mnie, sama nie wiem… – zawahała się. – Już, kiedy się poznaliśmy byłam uzależniona od… niezdrowego trybu życia. Wieść o ciąży... wcale nie sprawiła, że przeszłam cudowną metamorfozę.  Na jakiś czas zmieniłam nawyki, ale niestety nie na długo.  Cudem udało mi się donosić ciążę do siódmego miesiąca. W piątek, dwudziestego czwartego grudnia, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, przyszło na świat nasze dziecko…

Matthew nagle poczuł gwałtowny skok ciśnienia. Co to za brednie? Przecież jej jedyna córka, była dwa lata młodsza, a ona właśnie podała dokładną datę jego narodzin.

– Urodziłam chłopca – doprecyzowała. – Ciebie, Matthew…

Chłopak zastygł w bezruchu. Analizował wszystko, co tej pory usłyszał, mając wrażenie, że zwoje mózgowe lada moment eksplodują. To była najbardziej absurdalna rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszał.  Jack ponownie musiał włączyć się do narracji, bo Samantha zalała się łzami i jedyne dźwięki, jakie była w stanie z siebie wydać to przejmujący szloch.

– Ze względu na okoliczności porodu, musiała wkroczyć opieka społeczna – starał się to ująć w jak najdelikatniejszy sposób. – Niestety, Samantha nie była w stanie… podjąć się… przyznano mi wyłączne prawa do opieki…

Czysta abstrakcja. Matthew, co chwilę otwierał usta, ale nie mógł nic powiedzieć.  Zmroziło go.  Pan Patterson wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju.

– Około pół roku wychowywałem cię samotnie… oczywiście, wciąż miałem kontakt z twoim bratem i… Jessicą… waszą mamą – miotał się, zdając sobie sprawę jak paradoksalnie teraz to brzmi. – Po jakimś czasie ponownie zbliżyliśmy się do siebie.  Wybaczyliśmy sobie. Nie było łatwo, ale znów staliśmy się rodziną.

Matthew, podobnie jak jego tata chwilę wcześniej, ustawił smukłe palce w ostrosłup, szczelnie zakrywając nos i usta. Nigdy przedtem nie doświadczył takiej gonitwy myśli.

– A-a-a… Audrey? – jąkał się, dochodząc do wniosku, że zabrakło wzmianki o niej.

– Nie jest spokrewniona z twoim tatą… – odpowiedziała kobieta, zawzięcie unikając kontaktu wzrokowego.

Nie miała już złudzeń, co do tego w jakim świetle ją to stawiało. Rzewna opowiastka o dorastaniu w patologicznym środowisku, zdecydowaniem nie była wystarczającym usprawiedliwieniem.  Nic nie było.

Zapadła przenikliwa cisza. Wszyscy w trwodze czekali na jego odzew.  Raptem, pokój zalała fala gromkiego śmiechu. Był tak donośny, że  nawet Ethan wychylił się zza rogu, aby upewnić się w przekonaniu, kto ośmielił się na reakcję, tak nieadekwatną do okoliczności.

Matthew trząsł się, jak paralityk ogarnięty konwulsjami. Lewą rękę trzymał na brzuchu, prawą podpierał głowę z łokciem opartym na kolanie. Donośny śmiech ewoluował w naprawdę gromki rechot, nad którym  całkowicie stracił kontrolę. Co jakiś czas ścierał łzy z policzków, czerwonych jak płachta torreadora.

– Co tu się właśnie odwaliło?! – krzyczał przez śmiech, wyginając się w coraz to bardziej wymyślnych pozach. – Jesteście wszyscy bardziej pokurwieni ode mnie, winszuję! Słyszycie siebie?! Przecież to brzmi, jak scenariusz niszowego tasiemca! – Znów wytarł mokre oczy opuszkami palców.

Jack i Samantha spojrzeli po sobie. Prawdopodobnie to był jeden z bardziej niezręcznych momentów w ich życiu.

Znienacka wstał z sofy, sięgając do kieszeni spodni. Wyjął prostokątną paczkę papierosów i zapalniczkę.

– Gdzie… mógłbym? – wydukał do Samanthy, daremnie usiłując powstrzymać spazmatyczny chichot.  Kobieta bez słowa wskazała palcem drzwi, prowadzące do niewielkiego ogrodu z tyłu domu. Matthew prędko udał się w tamtym kierunku.

Wypuścił z ust wąską strużkę dymu, słysząc za plecami nadchodzące kroki. Nie odwrócił się.

– Wszystko w porządku?

Usłyszał głos brata, jednocześnie czując na barku niepewny dotyk. Przytaknął, kolejny raz zaciągając się papierosem.

– Ty i ta… Audrey.  Było coś między wami? – zapytał, równie niezdecydowanie jak przed kilkoma sekundami, kiedy położył mu dłoń na ramieniu.

Matt cicho zaśmiał się pod nosem, powoli obracając głowę w jego stronę.

– A jak, kurwa myślisz? – Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie grudniowego wieczoru…


Wyprostował się na szerokiej kanapie, wodząc wzrokiem wśród towarzyszy.  Nikogo jeszcze nie opuścił szampański nastrój.  Może faktycznie wszyscy wybornie bawili się w swoim towarzystwie, a może to  za sprawą trzeciej butelki wódki, która pojawiła się na stole.  Była środa, a na zegarku dochodziła dziesiąta wieczorem – niewinna schadzka w gronie starych znajomych,  skończyła się jak zwykle. Westchnął ociężale,  z niesmakiem dopijając gorzkie, małe piwo.  Powinien odmówić Timowi. Miał wrażenie, że wprosił się na to spotkanie. Z braku lepszego zajęcia skoncentrował uwagę na grupce młodych dziewczyn, które właśnie pojawiły się kilka stolików dalej. Nie byłby sobą, gdyby nie prześwietlił ciekawskim wzrokiem każdej z osobna. Dwóch pierwszych od lewej na pewno nie znał, trzecią skądś kojarzył, a czwarta… już jakiś czas chodziła mu po głowie. Zdziwił się, że spotkał ją w tym miejscu. Nie przypuszczał, że Hazlewood przyciąga również grzeczne i ułożone studentki. Uśmiechnął się, podziwiając jak atrakcyjna szatynka zgrabnie poprawia kusą, bordową minispódniczkę.  Prawdopodobnie śledził ją zbyt nachalnym wzrokiem, bo w pewnym momencie dziewczyna, ostrzeżona przez swoje koleżanki odwróciła się, patrząc dokładnie w jego stronę. Nie był pewien, czy najpierw zauważyła Tima, który siedział przyklejony do Jeremiego, czy właśnie jego, bo najpierw mocno się skrzywiła, a dopiero potem uśmiechnęła, machając na powitanie.

– To, co zbieramy się za chwilę? – Timothy szturchnął go w ramię. Matt obrzucił go wzrokiem pełnym reprymendy. Dlaczego nie zaproponował tego kilka minut wcześniej? Właśnie zaczęło mu się tutaj podobać…

– Tak… tak… zaraz wracam… – mruknął na odczepnego i nie czekając na odpowiedź ruszył  do baru, gdzie czekała na niego Audrey.

– Cześć – powiedział z entuzjazmem, obejmując ją po przyjacielsku. – Też imprezujecie w środku tygodnia?

Dziewczyna niebezpiecznie zachwiała się na wysokich obcasach, mrużąc podejrzanie szkliste oczy.

– Znajoma ma urodziny, postawiła piwo… byłyśmy obok, ale zamykają o dwudziestej drugiej, więc przeniosłyśmy się tutaj…

„To musiało być naprawdę duże piwo” – pomyślał z rozbawieniem, śledząc jej wyraz twarzy, świadczący o znacznym upojeniu alkoholowym. Następnych kilka minut, zleciało im na niezobowiązującej pogawędce. Wkrótce ruszyli na prowizoryczny parkiet, usytuowany piętro niżej.  Z każdą, kolejną piosenką, dziewczyna posuwała się o krok dalej. Najpierw ocierała się o niego, niby przypadkiem, niezamierzenie. Potem, coraz śmielej dotykała go w różnych partiach ciała; to w ręce, ramiona, plecy, czy biodra. W końcu oplotła go rękami wokół szyi, rytmicznie bujając się w takt wolnej melodii. Sugestywnie napierała na niego tułowiem, z nagła wyczuwając wzwód.  Ku jej zaskoczeniu, chłopak momentalnie się speszył.

– Muszę lecieć… ekipa pomału się zbiera… – starał się przekrzyczeć jazgot głośników. Piosenka zmieniła się na bardziej energiczny kawałek zespołu Bad Wolves. Audrey uśmiechnęła się zalotnie.

– Zostań… – Zacisnęła palce na jego prawym nadgarstku i poprowadziła w bliżej nieokreślonym kierunku.

Otworzyła drzwi męskiej toalety, śmiało prowadząc go za rękę. Poza nimi, w pomieszczeniu nie było nikogo innego. W tle, wciąż rozbrzmiewał stłumiony dźwięk rockowej muzyki. Kiedy napotkała jego wzrok pełen pożądania, na poczekaniu straciła pewność siebie. Sprawy zabrnęły zdecydowanie dalej niż mogła przypuszczać.  Zaczęło się od delikatnych pocałunków w policzek, potem szyję i usta.  Matthew stanowczo przesunął dłonią po wewnętrznej stronie zgrabnego uda, niespiesznie kierując się ku górze.  Wolną ręką otworzył drzwiczki pobliskiej kabiny i sekundę później oboje byli w środku.  Mocno objął Audrey w pasie, przygniatając ciężarem ciała do brudnej ściany, pokrytej beżowymi kafelkami. Chwycił jej lewą nogę i postawił na zamkniętej klapie sedesu, w taki sposób, że stała teraz w należytym rozkroku. Jego ręce znów powędrowały pod skórzaną spódnicę. Wprawionym ruchem zsunął rajstopy z lycry i nie czekając na zaproszenie, bezwstydnie sięgnął do koronkowej bielizny. Dziewczyna odetchnęła głośno, wyraźnie czując między nogami zwinne palce, które powoli wchodziły coraz głębiej. Wpił się w jej usta, z chęcią odwzajemniła pocałunek. Wykonywał szybkie i mocne ruchy do momentu, w którym nie usłyszał cichych jęków, pełnych podniecenia.  Sięgnął do paska spodni, rozsuwając rozporek.

– Zaczekaj… – wystękała, ostrożnie go od siebie odsuwając.

Matthew spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Przecież sama chciałaś… – mruknął, spontanicznie wsuwając jej rękę pod bluzkę. Dziewczyna znów się zawahała.

– Tak… ale nie tutaj… nie w ten sposób…

– Daj spokój… – Uciszył ją pocałunkami. Ponownie sięgnął ręką do spodni, rozszerzając jej uda. Dziewczyna odepchnęła go w ostatnim momencie. Matt z hukiem odbił się od porcelanowej muszli.

– Nie – warknęła.

W pośpiechu naciągnęła potargane rajstopy, poprawiając zadartą spódniczkę. Wybiegła zostawiając go samego. Rozochoconego i pełnego żądzy, której nie był w stanie zaspokoić.

Wrócił do baru. Spojrzał na stolik, nieopodal wyjścia – po Audrey i jej koleżankach nie było już śladu. Skinął do barmana i zamówił, dopiero drugie piwo tego wieczoru.  Pełen goryczy, przesunął ręką po zmarnowanej twarzy.

– Cześć, Matthew, prawda?

Odwrócił wzrok, napotykając śliczną blondynkę o szaroniebieskim spojrzeniu.  Wyglądała znajomo. Przysiadła się, nie pytając o zgodę.

– Cześć… tak… – odrzekł, zastanawiając się gdzie już ją widział.

– Chyba też masz rewizję finansową z profesorem Mortonem? – zagadnęła.

Matthew przytaknął, a więc stąd ją kojarzył.

– Tak myślałam… dawno cię nie widziałam na zajęciach… przepraszam, nie przedstawiłam się – mówiła, szczerząc śnieżnobiałe zęby. – Mia…



Ethan z ulgą opadł na kanapę.  Nazajutrz czekał go powrót do Stanford.  Aby wrócić z czystym sumieniem, musiał dopiąć jeszcze jeden temat, który od tygodni spędzał mu sen z powiek. Ponownie tego wieczoru, przeanalizował wszystkie za i przeciw.  W ostatecznej konkluzji, uczciwość przewyższała wszelkie korzyści związane z poprawnymi relacjami w rodzinie.

– I co teraz będzie? – mruknął ni  stąd, ni zowąd do ojca, który pojawił się w progu przestronnego salonu. Mężczyzna niedbale wzruszył ramionami, kierując się w stronę barku. Nalał do szklanki ulubionego trunku i wygodnie rozsiadł się w fotelu.

Chłopak jeszcze przez krótką chwilę obserwował go w milczeniu.

– My też musimy porozmawiać – wyznał, odruchowo spuszczając głowę.

Jack spojrzał pytająco. Wydawało mu się, że zdążyli już wszystko, wyczerpująco przedyskutować.  Nie miał nic do dodania.  Zastanawiał się, co więcej mógłby powiedzieć.

Jego syn odetchnął głośno i powiesił na nim wyczekujące spojrzenie.  Ponowił rozmowę.

– Ja też nie byłem wobec ciebie fair…

Mężczyzna się zaciekawił. Nie był już pewien, czy przedmiotem ich dyskusji w dalszym ciągu będzie Samantha. Ostrożnie odstawił szklankę whiskey, jakby przewidział, że za chwilę wstrząsną nim  emocje, tak silne, że mógłby ją wypuścić z rąk. Zamienił się w słuch…


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×