Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-08-04 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 4372 |
Dziadek Ado nawet w czasach swojej młodości wszystkie ważniejsze decyzje podejmował dopiero po wejściu na górę porośniętą z dwóch stron starym lasem, gdzie mógł zagłębić się w spokoju w to, co go czekało oraz w siebie. Za każdym pobytem na górze czuł przepływające przez ciało prądy, łączące niebo i ziemię i potrafił wyczytać, rozglądając się wkoło, odpowiedzi na swoje pytania. Ponadto góra z jednej strony, a staw z drugiej, chroniły jego domu i dobytku, dając rodzinie dziadka i całej wsi poczucie bezpieczeństwa.
Podobno we wnętrzu góry spali od wieków w złotych zbrojach nasi przodkowie. Była też tam studnia tak głęboka, że rzucony do niej kamień leciał do wody tak długo, że dopiero po kilku dniach słychać było plusk.
Kiedy car Rosji wysłał niespodziewanie, jako jedynego z Kamiennej Góry, dziadka na wojnę z Japończykami, Ado w pierwszej chwili bardzo się zdziwił tym wyborem.
- Ja nic nie mam przeciwko nim i niczego od nich nie chcę, powtarzał - ale do cara nie docierały jego słowa, zaś urzędnicy i oficerowie wytłumaczyli mu, że woli cara nie tylko prosty chłop, ale nawet książęta nie mogą się sprzeciwić.
- Czego ja szukam tak daleko od domu - myślał podczas kilku tygodni podroży na front przez obcą i groźną Syberię i przeczuwając, że nie zdąży powrócić do domu przed narodzinami oczekiwanego syna. Każdej nocy, a czasem nawet w ciągu dnia, śniła mu się góra i miał wrażenie, jakby jechała z nim wszędzie tam, gdzie i on pojedzie.
- To dobry znak myślał - jeśli jest ze mną wszędzie moja góra. Tylko po co nam ta tułaczka po dalekich i obcych krajach, kiedy w domu tyle roboty, a tutaj jeszcze można dostać kulkę albo przebije człowieka bagnetem jakiś wystraszony Japończyk. Trzeba było jednak wraz z innymi bronić jakichś obcych, prawie pustych miast i obozów, nacierać na japońskie oddziały i wycofywać się, gdy nie udało się utrzymać frontu.
Dziadek Ado zwrócił na siebie uwagę niezwykłym spokojem i odwagą. Nie było w nim ani strachu, ani nienawiści, ani lekkomyślności czy brawury. Nawet w najbardziej niebezpiecznych sytuacjach był jakby zawsze pewny swego i spokojnie swego oczekujący. Czuł bowiem, że nosi w sobie swoją górę chroniącą go przed najgorszymi niebezpieczeństwami.
Po bitwie morskiej pod Cuszimą, o której wiadomość, długo skrywana przed szeregowcami, w końcu jednak dotarła do dziadka, był już pewien, że niedługo będzie mógł wrócić z wojny na rodzinny Wołyń.
Czekała go jednak jeszcze jedna, jak się okazało, najważniejsza próba. Został wcielony do batalionu, którego zadaniem było odbicie wziętego do niewoli japońskiej prawie całego sztabu jednej z rosyjskich jednostek. Po pomyślnym wykonaniu zadania, już podczas odwrotu, zginął dowódca drużyny dziadka. Pomimo, że został ranny, dziadek objął dowództwo i udało mu się powstrzymać japoński pościg. Sztab z ważnymi dokumentami został odbity w dużym stopniu dzięki opanowaniu i odwadze dziadka. Jego pododdział uszedł przed pościgiem. Dziadek, bez oznak życia, uznany za martwego, został przez Japończyków pozostawiony w stepie. Zupełnie przypadkowo trafił w ręce koczowniczego szczepu Mongołów. Kilka tygodni Ado przeleżał w jurcie. Jak we śnie wsłuchiwał się w coraz wyraźniej docierające do niego dźwięki obcej, nieznanej mowy. Kiedy posłyszał pewnego dnia słowa w języku rosyjskim, otworzył oczy. Leżał znów w stepie, z trudem znosząc gorący błękit nieba. Dowiedział się, że koczownicy zostawili go, uciekając przed oddziałem rosyjskim.
Kiedy trafił do lazaretu, lekarze nie dawali mu wielu szans przeżycia, tak był wycieńczony i tyle miał groźnych, chociaż gojących się ran. Jednakże mijały dni i tygodnie, a dziadek nadal, wprawdzie ledwo, ledwo, ale trzymał się wciąż przy życiu. Gdy leżał całymi dniami nieprzytomny, śniło mu się, że rozmawia z nowo narodzonym synem oraz z przodkami pochowanymi we wnętrzu góry. Gdy stało się niemal pewne, że przeżyje, chciał od razu wracać do domu, jednakże lekarze obawiali się, czy przetrwa długą, męczącą podróż.
Musiał czekać na wyzdrowienie w dalekowschodnim garnizonie, w końcu postawił na swoim i otrzymał bilet na pociąg do domu. Kiedy pewnego dnia wstał o własnych siłach, wezwał go do siebie komendant garnizonu.
- Mam z rozkazu cara zapytać was przed waszym powrotem do domu, jakiej nagrody oczekujecie za zasługi wojenne i za swoje bohaterstwo, oraz poświęcenie dla najwyższego majestatu – powiedział.
Dziadek, zaskoczony tym, że car, pomimo przegranej wojny, znalazł go aż tutaj i jeszcze pomyślał o zadośćuczynieniu dla prostego żołnierza, poprosił o dzień do namysłu. Następnego dnia zadziwił komendanta, kiedy przedstawił swoje życzenie.
- Chciałbym, aby car podarował mi na własność górę, która jest w mojej wsi, Kamiennej Górze i która graniczy z moim gospodarstwem. Chciałbym w środku tej góry być pochowany z moją żoną, Celestyną. Chciałbym, jeśli zdrowie i siły dopiszą, na tej górze wybudować kaplicę i posadzić sad.
- Przekażę wasze życzenia carowi, a wy jedźcie do domu i czekajcie na odpowiedź najjaśniejszego pana - powiedział komendant pomimo zdziwieni niezwykłą prośbą dziadka i zakończył spotkanie.
Kiedy w czasie długiej podróży do domu dziadek przekroczył Ural, poczuł się tak, jakby choroba i zmartwienie zostały po drugiej stronie górskiego łańcucha. Ucieszył się, gdy babcia Celestyna podała mu na zdrowego i silnego, prawie dwuletniego syna, Bronka. O życzeniu przekazanym carowi nie wspominał, aby w razie czego nie narazić się na śmieszność.
Zaczął ciosać dębowe bale, nie przyznając się nikomu, że zamierza z nich postawić na szczycie góry kaplicę i cierpliwie czekał.
Jakież było zdziwienie wszystkich, kiedy po kilku miesiącach od jego powrotu przyjechał kurier carski wraz z urzędnikiem z powiatu, z urzędowym ukazem o nadaniu dziadkowi na własność upragnionej góry. Ado miał wrażenie, że w jego życiu po raz kolejny wydarzył się cud.
Kiedy w czterdziestym pierwszym pojawili się Niemcy i w okolicy zaczęły się polowania na Żydów, w Kamiennej Górze było z początku stosunkowo najspokojniej, jakby prawa wojny nie dotarły w cień góry dziadka Ado. Dlatego może właśnie tutaj próbowało schronić się z całymi rodzinami kilku znajomych Żydów, z którymi dziadek i ojciec handlowali końmi, zbożem, wozami, skórami, drewnem, słowem wszystkim, co było w gospodarstwie na sprzedaż. Chociaż pojawiali się jako wysłannicy różnych firm i miast, a nawet czasem dalekich obcych krajów i widziało się w nich trochę innych ludzi, to jednak traktowało się ich prawie jak swoich i przede wszystkim od nich kupowało się wiele rzeczy potrzebnych w gospodarstwie. Może na obrotność i spryt handlarza czasem się narzekało, ale w wielu sytuacjach nie dało się bez niego obejść.
- Przyjechaliśmy do was, bo wy, najporządniejsi w okolicy, nie śmiemy prosić, starszego pana Adolfa, ale zwracamy się do Was, Panie Bronku, jeśli możecie, pomóżcie nam, chociaż jeden dzień, dwa, zanim coś wymyślimy, albo może coś się w świecie znów odmieni na lepsze - szeptali, kryjąc się wśród krzewów i patrząc ojcu w oczy tak, że z zakłopotania nie śmiał przez dłuższą chwilę się odezwać.- Będziemy cichutko jak trusie, mamy jeszcze trochę żywności, niczego nie potrzebujemy, tylko przeczekać w jakimś niewidocznym i nieuczęszczanym miejscu i mieć trochę dachu nad głową.
Dziadek Ado właśnie od kilku dni trochę źle się czuł i nie wychodził do swego warsztatu, więc ojciec, chociaż bał się dziadka i tego, co mogło z jego decyzji wyniknąć w przyszłości, postanowił na krótki czas dać uciekinierom schronienie w warsztacie, gdzie na wypadek rewizji można było skryć się w czymś w rodzaju pieca, w którym podgrzewało się pod parą przed wyginaniem kawałki dębowego drewna, przeznaczone na koła.
- Ale to na krótko - zastrzegł się - póki ojciec nie wstanie do pracy w warsztacie.
Następnego dnia odwiedził ich lejtnant Fritz, a niczego nie podejrzewające ciotki z powodu nie najlepszej pogody, pozwalały mu zamiast w lesie, ścigać się po podwórzu i obejściu . W pewnej chwili Fritz wpadł do warsztatu, tuż za oniemiałą z powodu nieoczekiwanego spotkania ciocią Klimcią. Rozbawiona jeszcze przed chwilą twarz Fritza przybrała nagle straszny wyraz, a w jego rękach pojawił się błyskawicznie wyciągnięty z kabury pistolet.
- Nie!- krzyknęła Klimcia i bez zastanowienia przylgnęła ciałem do lufy, próbując chwycić dłoń oficera. Fritz wybiegł z warsztatu, cały czas krzycząc i gestykulując, wsiadł do samochodu i odjechał.
Ojciec po krótkiej naradzie z ciotkami wyprowadził roztrzęsionych ze strachu uciekinierów drogą przez sad do miejsca w lesie, gdzie w szczelinie skalnej znajdowało się wejście do pieczary, wchodzącej w głąb góry. Tam ukrył na dalsze dni kilkunastu znajomych Żydów . Ojciec i ciotki z niepokojem czekali na powrót Fritza. Rzeczywiście, przyjechał, ale dopiero za kilka dni, i zachowywał się tak, jakby nigdy nie doszło do tamtego incydentu, chociaż od tamtego czasu, jakby był już mniej beztroski.
Po jakimś czasie ludziom ukrytym w pieczarze zaczęło brakować żywności. Ojciec z ciotkami przez wiele miesięcy organizowali i donosili im pożywienie, aż do czasu, dopóki Kamienna Góra nie została spalona. Dla pełnego powodzenia całego przedsięwzięcia ojciec musiał zapoznać ciotki z największą, nie znaną nikomu, poza nim i dziadkiem Ado, tajemnicą pieczary. Otóż na pewnym jej odcinku znajdowała się przestrzeń pozbawiona tlenu. Osoba nie wtajemniczona po wejściu w tę przestrzeń zaczynała się dusić i w panice uciekała do wyjścia. Nikt nie wiedział, że należy przed tym miejscem nabrać głęboko powietrza i starać się jak najszybciej pokonać kilkadziesiąt kroków, aby dotrzeć tam, gdzie znów można było normalnie oddychać.
Dzięki temu dość długo pieczara była stosunkowo bezpieczna dla uciekinierów i niedostępna dla intruzów.
Po spaleniu Kamiennej Góry uciekinierzy pozbawieni dostaw żywności, przez krótki czas jeszcze jakoś sobie radzili, wysyłając po jedzenie co silniejszych spośród siebie. Niektórzy z nich już nie wracali do pieczary, ginąc po drodze, albo uciekali gdzieś, gdzie wydawało się im bezpieczniej. Część najsłabszych została w środku góry na zawsze, umierając z głodu albo od chorób. Jednego spośród ocalonych wtedy Żydów spotkał ojciec po roku w Dubnie, ale obydwaj musieli udawać, że się nie znają.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
A co do interpunkcji, to Janko nieco przesadza. Pozdrawiam.
oceny: bezbłędne / znakomite