Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-08-28 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3959 |
Gdy przez wiele dni błąkając się, raz dotarł do magicznej góry, zauważył, iż coraz łatwiej przychodzi mu ją odnaleźć. Potem starał się wejść do bajki. Pamiętał zawsze o powtarzanym mu przez dziadka przykazaniu:
– Do kościoła zawsze wchodź w najnowszych butach, ale do bajki wejdziesz tylko w starych dziurawych butach, a nawet w łapciach z brzozowej kory.
Wchodził w gęste, kłujące zarośla tarniny i dzikiej róży, poznaczone śladami zajęcy i żyjących na wolności królików, borsuków i jeży. Wiosną wśród suchych traw i zarośli spotykał pachnące gwiazdki fiołków i zatrzymywał się, aby zanurzyć się na chwilę w niebiańską świeżość ich zapachu. Przystawał też przy biało różowych, maleńkich koszyczkach stokrotek i wpatrywał się w ich zimne oczka. Jego znikanie zaczęło wszystkich coraz bardziej denerwować. Jeszcze bardziej denerwujące stało się to, co Olo, nie wiadomo skąd, wiedział.
– Nikt nie zna całej Tajemnicy – mówił mu dziadek, a Olo to wszystkim przy lada okazji powtarzał. – Możemy się pewnych rzeczy tylko domyślać, wiążąc jedne sprawy i wydarzenia z drugimi i kierować się wskazówkami naszych przodków, Mędrców.
– Opowiem ci może najpierw o początku – mówił dziadek. – Kiedyś cały świat to była Głucha Pustynia, bez Czasu, bez Ruchu i bez Słowa. Ale jedno ziarno na tej pustyni poczuło w sobie Inność. Zaczęło rosnąć i stało się Gwiazdą. Kiedyś poczuło w sobie Słowo jako tchnienie Boga. Bóg uniósł się do nieba, a natchnione Słowem ziarno spadło i stało się naszą górą na Kresach w Kamiennej Górze. Z góry zaczęły spływać Rzeki – Ikwa, Horyń, Słucz, Prypeć, Dniepr, aż utworzyły wkoło morza i tak powstał nasz pierwszy kraj, Atlantyda, rozciągająca się od morza do morza. Kiedy namnożeni ponad wytrzymałość kraju bogowie zaczęli prowadzić między sobą straszne wojny, Atlantyda trafiona jednym z dwóch okrążających ją księżyców zapadła się w oceanie i na powierzchni została tylko najwyżej położona część świata, nasza góra. Z czasem Góra zaczęła rodzić inne góry i Siłaczy, od których my pochodzimy i którymi mamy szansę kiedyś znów zostać, jeżeli uda nam się powrócić na Kresy, czyli na koniec świata, gdzie znajduje się Wyspa Wiecznych Snów. Na razie bowiem, korzystając z zamieszania ostatniej wojny, kiedy byliśmy już najbliżej w swoich dziejach od Wyspy Wiecznych Snów, wyrzucili nas z Kresów i Kamiennej Góry, używając podstępu i przemocy, nasi sąsiedzi. Ze zboczy naszej góry przed wiekami Siłacze rozeszli się na wszystkie strony świata i upodobnili się do stron, w których przyszło im żyć. Jeden z braci dziadka, Bazyli, założył potem europejskie miasto Bazyleę. Drugi jego brat, Tunio, założył w Afryce Tunis. Trzeci brat, Otto, założył w Ameryce, należącą teraz do Kanady, Ottawę.
Nasi przodkowie byli wielcy, ale z początku bezimienni. Pierwszym naszym znanym z imienia przodkiem był Alf. Płynęła w nim krew Celtów. Teraz jest on wśród nas do dzisiaj pod postacią planetarnego Urana, planety dziwnej i zagadkowej, która wiruje inaczej aniżeli inne planety, gdyż leżąc na boku. Może to być dowodem na to, że przeniósł się na orbitę, trafiony podczas walki w bok włócznią, strzałą, albo mieczem i tak już pozostał. Okrąża teraz słońce raz na osiemdziesiąt cztery ziemskie lata, a w czasie połowy tego okresu, czyli przez czterdzieści dwa lata, jego głowa pogrążona jest w ciemnościach, zaś przez następne czterdzieści dwa lata wystawiona jest na widok słońca. Zostało z nim tam razem siedemnastu wojowników, jego synów, którzy są teraz okrążającymi go księżycami.
Do tej chwili Duch przygląda się swojemu stworzeniu, które istniało od dawna, ale dopiero od Alfa zaczęło siebie nazywać. Duch posłał tutaj Alfa z łąki gwiazd w kosmicznej dorożce ciągniętej przez Meduzy. Przez zupę kosmiczną pełną gwiazd, planet i czarnych dziur, poruszali się wśród niebezpiecznych odprysków kosmosu, aż wylądowali na Praoceanie otaczającym Pangeę. Tam założyli Atlantydę, której siedem tęczowych kręgów odbijało się od siedmiu kręgów Niebios.
Wybuch kosmicznego wehikułu, zamierzającego wystartować na Atlantydzie z tajną misją mieszkańców Niebios, pogrążył Atlantydę w Praoceanie i rozbił Pangeę na kilka kontynentów, odpływających od siebie po tamtej katastrofie jeszcze do dzisiaj. Ci z naszych przodków, którzy zdołali się uratować na szczątkach swoich domostw, zamków i pałaców, niesieni różnymi prądami i wiatrami, wylądowali wreszcie po miesiącach niebezpiecznej żeglugi w nieznane, na brzegach dzisiejszej Afryki, Eurazji, Ameryki i Australii, rozsiewając po całej ziemi potomstwo Alfa.
Pamiętaj, że jako Olo jesteś planetarnym Merkurym, najbliższym Słońcu posłańcem bogów i płynie w tobie krew Wikingów. Dlatego czeka ciebie wielka podróż, która jest twoim przeznaczeniem. Sam nie wiesz kiedy i dlaczego los pociągnie ciebie kiedyś śladami naszych bocianów aż do Południowej Afryki, na drugą stronę globu, abyś jak one mógł zobaczyć niewidoczne u nas gwiazdy nieba południowego, wśród których rozsianych jest wielu naszych przodków, lecz ich imiona utonęły w licznych wojnach, wędrówkach, trzęsieniach ziemi, potopach, powodziach i huraganach tego świata.
Do bajki prowadziły także jeszcze inne drogi i sposoby. Czasami wystarczyło wskoczyć na grzbiet Orlika podbiegającego do niego, gdy uwalniał się z codziennego zaprzęgu i ruszał pędem przed siebie z rozwianą grzywą i wrażliwymi chrapami, pulsującymi rozkoszą swobodnego oddychania, bez nałożonych przez człowieka ciężarów. Olo czuł wtedy, jakby porywał go z sobą wielki ptak i na godzinę, dwie, razem zostawali w bajce, zaś chłopiec dawał się nieść aż po horyzont, zamknięty ciemniejącą linią lasu, przed którą Orlik dopiero zazwyczaj zatrzymywał się.
Dotąd koń jakby sam wiedział, którędy, fruwając ponad bruzdami i rowami w radosnym locie, biec w zaczarowaną, mglistą dal przed siebie i Olo nie musiał nim kierować. Orlik panował nad wszechobecną magią i nad zagadkami rozciągającej się przed nimi przestrzeni, dopóki można było niemal całą ogarnąć wzrokiem.
Las, to było już coś zgoła innego, aniżeli pole i łąka. Tu jakby przenosili się w inny wymiar. Czas w lesie zdawał się bardziej powikłany, poprzerastany, zbyt gęsty i sięgający zbyt głęboko w rany ziemi. Wydawało się, że koń czuł jakiś wielki respekt, a może nawet strach przed tajemnicą lasu, coś go wręcz od niego odpychało, tak że zdawał się niemal odbijać od jego ściany i stawał się skłonny do panicznej ucieczki z powrotem na otwartą przestrzeń. Jeśli już trzeba było pogrążyć się w jego labiryncie, koń zdawał się być zagubiony i zdany całkowicie na jeźdźca. Olo musiał go zachęcać i popędzać, aby zanurzył się głębiej w aromatyczny, rozświergotany ocean lasu. Nie było już mowy o tym, aby zmusić go do biegu. Szedł stępa, strzygąc cały czas uszami, rozglądając się wkoło i co jakiś czas przystając, ciężko sapał, jakby ledwo sobie radził z wielkim wysiłkiem wydobywania się z jakichś niewidocznych, a wielkich rozpadlin, czy z ogromnym ciężarem rzuconym mu na grzbiet, niczym kłoda starego dębu. Las odbierał całą jego pewność i swobodę, z którą dotąd gnał po polach. Może Orlik wyczuwał ślady strasznych stworzeń, prowadzących z sobą krwawe walki smoków i potworów, które na przestrzeni miliardów lat zasiedlały to miejsce. Orlik śmielej aniżeli w las, zagłębiał się w wody wielkiego jeziora, nad które najchętniej ciągnęło go podczas upałów. Bez obaw, z Olem na grzbiecie, przepływał na jego drugą stronę, gdzie zaczynał się już inny świat, nazywany Zajezierzem. Chłopiec, siedząc na Orliku, nie bał się końskich dołów, ani innych przepastnych i tajemniczych głębin oraz podwodnych wirów i prądów, które pochłonęły już niejednego śmiałka. Czasami tonęli w nich nawet doskonali pływacy. Po wyssaniu z topielca życia, wody jeziora wyrzucały czasem na brzeg zwłoki jak zmięty i wymoczony papierek po cukierku. Po niektórych ludziach, którzy zaginęli w jeziorze, nie zostawał czasami żaden ślad, tak jakby inne światy, zabierające całe okrągłe życie niczym wielki banknot, nie chciały oddać z niego nawet niewielkiej, pozostałej reszty, jakim jest ciało. Nieumiejący pływać mogli jednak pokonywać zdradliwą przestrzeń jeziora na końskich grzbietach.
Starsi chłopcy, którzy już samodzielnie pływali, w ciągu lata próbowali nauczyć się przepływać wpław na drugą stronę jeziora. Dopłynięcie na drugi brzeg jeziora o własnych siłach, stanowiło jakby koniec pierwszego etapu dorastania i dowodziło wejścia w okres męski. Każdego roku w noc świętojańską, ci chłopcy którzy wchodzili w dorosłość, przypływali na szlosberg i tam rozpalali ognisko. Chodziły słuchy, że działy się tam rzeczy, których młodsi chłopcy mogli im tylko zazdrościć. W blasku ogniska i księżyca, pili wino i piwo, szukali kwiatu paproci, patrzyli w gwiazdy i wróżyli z nich swoje losy oraz śpiewali raz wesołe, raz smutne piosenki, aż do samego rana. Podobno odwiedzały ich Amazonki, przybywające na tę jedną noc od morza na koniach i zapraszały do tańca. Kiedy byli już tak rozbawieni i rozkochani, że nie wyobrażali sobie życia bez ich towarzystwa, rozlegał się nagle gdzieś wysoko w powietrzu przeraźliwy trzask bicza, po którym Amazonki nagle jedna po drugiej wskakiwały na swoje wierzchowce i znikały na horyzoncie, odprowadzane tęsknymi spojrzeniami chłopców, porażonych ich urokiem i przerażonych swoją bezsilnością.
Na samym środku jeziora było podobno kiedyś wielkie uroczysko, miejsce święte, oznaczone olbrzymimi głazami, po kilkadziesiąt metrów wysokości każdy. Zbierali się tutaj ludzie z całej okolicy na modlitwy i obrzędy. Ludzie potrzebujący wróżby, przed ważnymi życiowymi decyzjami, udawali się tutaj do świętych mężów, zwanych Wieszczami. Na środku uroczyska był głaz zasłaniający zejście do Niższych Światów, którym osoby znający zaklęcie mogli schodzić w głąb ziemi, aby spotkać się z duszami swoich zmarłych. Obok niego rosło Drzewo Świata, w którego wnętrzu mieszkał od tysięcy lat siwy Mały Pan. On jeden podobno znał sposób na przenoszenie się do Wyższych Światów.
Krążyły pogłoski, że w czasie ostatniej wojny Niemcy zbudowali zamaskowane pod jeziorem całe miasto, do którego jedno wejście było skryte w lesie na szlosbergu, a drugie na płyciźnie pośrodku jeziora.
Siedzący na grzbiecie konia Olo nie bał się zakrętów i wirów kapryśnej Bachy ani jej grząskich zakoli, gdzie widać było czasami na środku strzałę szczupaka w rzucie na płotkę, zaś w zagłębieniach pod korzeniami olch, osik i topoli chowały się prawdopodobnie różne złowieszcze stwory, nie tylko znane mu węgorze, sumy, miętusy i raki.
O wiele spokojniejsza droga do bajki, przerywana czasami przez dobrotliwie gderliwy realizm ojca, prowadziła ich przez pola, gdy jechali wozem skrzypiącym na błotnistych albo wysuszonych przez słońce nierównościach drogi do młyna czy na spęd albo targ, słuchając dzwonienia uprzęży, stukotu dyszla i orczyka, parskania koni oraz pełnego poczucia sytości szmeru kół wozu naładowanego ciężkimi workami zboża albo mąki. Zimą drogę do bajki pokonywało się ciągniętymi przez Orlika saniami. Spod jego nóg odrywały się wyciśnięte kopytami, niczym foremkami do ciasta, krążki śniegu i fruwały w powietrzu jak rzucane przez dzieci śnieżki. Wiatr porywał też z pobocza drogi i pola płatki śniegu, rozrzucał na boki i w twarz, jak konfetti czy garście ziarna albo kaszy, aż trzeba było zasłaniać oczy i usta. Orlik wtedy zamieniał się nagle we włochatego renifera z rozłożystymi rosochami rogów nad głową. Olo jechał teraz na daleką Północ, do kraju Świętego Mikołaja, po drzewko szczęścia i wiecznego życia rosnące na Wyspie Wiecznych Snów.
Dom, podwórze, stajnie, stodoły, ogrody i staw pulsowały bezustannie krzątającym się w dzień i w nocy, życiem. Stanowiły jakby dekoracje teatru, w którym życie posługując się ludźmi i zwierzętami dawało nie kończące się nigdy przedstawienia.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
Opowiadanie bardzo ciekawe, zwłaszcza fragment o powstaniu świata.
Magia jest wszędzie wokół nas:)