Przejdź do komentarzyJesteśmy cmentarzyskami
Tekst 1 z 1 ze zbioru: kryminały
Autor
Gatuneksensacja / kryminał
Formaproza
Data dodania2011-11-10
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń3384

„Człowiek jest naprawdę królem dzikich bestii, gdyż jego brutalność przewyższa ich brutalność. Żyjemy ze śmierci innych. Jesteśmy cmentarzyskami!”

                                                                                    Leonardo da Vinci 

 

Rozdział I



Słońce prażyło jak oszalałe, a ptaki padały w locie. Tylko niektóre staruszki i wszystkie bez wyjątku udręczone upałem dzieci wykazywały imponującą żywotność. Kamienice niczym piece hutnicze dyszały gorącem. Rozpalone płyty chodnikowe parzyły stopy przez cienkie, letnie sandałki, a topiący się w oczach asfalt przypominał rzekę lawy płynącą przez betonowy labirynt miasta. Bogdan, uwięziony wraz z tłumem zziajanych i spoconych bliźnich w rozklekotanym tramwaju nr 10, marzył właśnie o tym, by jakiś napakowany sterydami młodzieniec – ponieważ nikt, kto nie przypominał z postury goryla, nie byłby w stanie tego zrobić – otworzył zardzewiałe okienko i wpuścił do wnętrza pojazdu odrobinę ożywczych spalin. Rozpoczęła się fala czerwcowych upałów. „Wszystko przez to ocieplenie klimatu” – pomyślał mętnie, przysięgając sobie w duchu, że od tej pory będzie sumiennie segregować śmieci i już nigdy, pod żadnym pozorem nie kupi niczego w sprayu, tylko niech ta temperatura spadnie poniżej 40 stopni do cholery, bo inaczej to on dostanie bzika. Jednak zamiast śniegu złośliwa opatrzność zesłała mu sms`a. Pięć minut później Bogdan nie musiał wyobrażać sobie, co powiedziałyby ściśnięte w puszce sardynki, gdyby jedna z nich zechciała wyjąć z kieszeni telefon komórkowy – on to doskonale wiedział. „Hej! Spakowany? Pociag 18:40 Plaszow, bilety kupilem” Osiemnasta czterdzieści?!

Dwie godziny później Bogdan przytupywał nerwowo w luksusowym tramwaju nr 6, robiąc w myślach przegląd plecaka. „Gacie są, koszule są, skarpetki są, sztormiak jest, choć to byłaby prawdziwa ironia losu, gdyby na Mazurach miało padać, przybory do golenia wziąłem, szczoteczkę do zębów też, spakowałem mydło? Trudno, Krzysiek mi pożyczy...”.

Krzysiek, przystojny, dobrze zbudowany student AWFu z prawdziwą przyjemnością patrzył, jak jego cherlawy kolega zapiernicza sprintem zgięty w pół pod ciężarem plecaka. Ech ci prawnicy! Żadnej krzepy...

–       Ile?!

–       Osiemnasta czterdzieści pięć – oznajmił Krzysztof z lubością – ale ma 15 minut spóźnienia.

–       Chwała Panu!...

–       Zauważyłem u ciebie wzrastającą pobożność wraz z sukcesami życiowymi. To samo powiedziałeś, gdy zdałeś komisa z cywila trzy lata temu. Po egzaminie z ekonomii natomiast wzniosłeś okrzyk, cytuję: „Niech to diabli!”. Zastanawiające.

Bogdan łypnął na niego nieżyczliwie. Prawo cywilne zatruło mu cały trzeci rok studiów. A ekonomię – przedmiot bynajmniej nie obowiązkowy – wziął dobrowolnie. Musiał mieć chyba zaćmienie umysłu.

–       Krzysiu, wybierasz się przypadkiem na psychologię? To nie mnie bierz na warsztat, tylko naszego wspólnego znajomego. Ambitnie trzeba podchodzić do sprawy, od przypadków ciężkich zaczynać, a co!

–       Żartuj sobie żartuj, a to jest naprawdę poważna sprawa. On już kompletnie mnie nie słucha...

–       Ma rację, co będzie słuchał kretynów...

–       Siedź cicho intelektualisto i układaj w myślach wyrazy szacunku dla kretyna, dzięki któremu zamiast smażyć się na rozpalonej patelni krakowskiej, jedziesz sobie nad chłodne przejrzyste jeziorko, będące prywatną własnością naszego wspólnego znajomego, któremu pilnie potrzebna pomoc psychologa vel dobrego przyjaciela.

–       A!... To ty go namówiłeś! A ja się dziwiłem, co on tak z nagła i znienacka  zaprasza mnie na wakacje, chociaż nie widzieliśmy się rok albo i dłużej. Ale czy ty czasem nie przesadzasz z tym, że mu szajba odbiła, przez telefon sprawiał dość normalne wrażenie.

–       Masz na niego dobry wpływ... Mam nadzieję, że teraz też zdołasz przemówić mu do rozumu...

Andrzej, wspólny przyjaciel Krzyśka i Bogdana, z którymi łączyły go wspomnienia niejednego obozu harcerskiego, rok temu zniknął z ich życia. Wyjechał z Krakowa i Bogdan zupełnie stracił z nim kontakt. Był zresztą zajęty swoją pracą magisterską i nauką do egzaminu wstępnego na aplikację prokuratorską, na którą bardzo trudno się dostać, a następnie nauką na aplikacji, którą równie trudno skończyć. Na szczęście pierwszy rok udało się zaliczyć z wysokimi ocenami, więc Bogdan zaczął z większym optymizmem patrzeć w przyszłość. Znajdował się w całkiem niezłej sytuacji. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że jednak skończy aplikację, a co za tym idzie ma w perspektywie pewne miejsce pracy, a na razie stypendium porównywalne ze średnią krajową płacą, co należy bez wątpienia uznać za niemały sukces przy wzrastającym bezrobociu nękającym nasz kraj i kryzysie ekonomicznym w całej Europie, spoglądającej z przestrachem w stronę bankrutującej Grecji. To wszystko jednak odbiło się negatywnie na jego życiu towarzyskim – o ile studenci prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego takowe posiadają – i Bogdan nie miał pojęcia, co się dzieje z przyjacielem, który zaszył się gdzieś na Mazurach i nie dawał znaku życia od roku. Od czasu do czasu Krzysiek przekazywał mu jakieś zdawkowe pozdrowienia, napomykając przy tym niejasno, że z Andrzejem źle się dzieje. Ze strzępów informacji wyłaniał się następujący obraz. Rok temu Andrzej, którego Bogdan znał jako sympatycznego i ledwo wiążącego koniec z końcem studenta historii sztuki, odnalazł swojego ojca, który okazał się być potwornie bogaty. Tatuś zapisał mu w testamencie wszystko, co posiadał, po czym uprzejmie raczył umrzeć. Andrzej poczuł się jak król życia i woda sodowa uderzyła mu do głowy. Krzysiek spotkał go kilka razy podczas sesji, gdy Andrzej wpadał na krótko do Krakowa, by zaliczyć konieczne egzaminy. Krzysiek zawsze twardo stał na ziemi i Bogdan daleki był od posądzania go o plotkarstwo, ale cała ta historia mocno pachniała mu telenowelą. Podejrzewał, że „potworne bogactwo” to było w najlepszym razie pół chaty pod strzechą z wychodkiem na polu, położone malowniczo nad jeziorem, do którego pobliski zakład przetwórstwa rybnego nielegalnie spuszczał nocą ścieki.

Znaleźli wolny przedział, wrzucili bagaże na półki, zrobili zniechęcającą minę do małżeństwa z trójką rozwrzeszczanych – pardon – wychowywanych bezstresowo dzieci, które usiłowało się do nich dosiąść i wreszcie zapanował względny spokój. Krzysiek wyjął wałówę, w którą wyposażyła go zapobiegliwa mamusia.

–       Częstuj się chłopie, marnie wyglądasz. To od tego siedzenia nad książkami.

–       Cha, cha, publiczność ryczy ze śmiechu. Powiedz mi lepiej dokładnie, co właściwie się dzieje z Andrzejem. Przez cały rok pierdykasz półsłówkami...

–       Bogdanie, jak ty się wyrażasz! Ja ciebie nie poznaję! Żeby poważny prawnik używał takiego słownictwa! Wstyd!

–       ...a teraz nagle robisz alarm, że Andrzeja trzeba wyciągać z rynsztoka. I to w dodatku ja mam być tym cudownym zbawcą.

–       Właśnie ty, bo jako przyszły papug masz gadane. A tu trzeba dyplomatycznie, po przyjacielsku. Ja na początku myślałem, że dobrze mu zrobi wiadro zimnej wody i go troszkę zbyt mocno skrytykowałem...

–       Powiedz lepiej, że go zdrowo opieprzyłeś. Już ja cię znam.

–       Można to i tak nazwać. – przyznał Krzysiek bez cienia skruchy – W każdym bądź razie ja jestem spalony. Pozostałeś tylko ty.

–       Cała nadzieja we mnie, co? To może ja się wreszcie dowiem, o co chodzi?

–       Od początku chcesz?

–       Od samego. Nawijaj. I daruj sobie ozdobniki; same konkrety i to chronologicznie proszę.

Krzysztof zamilkł na chwilę. Stukot kół wybijał regularnie rytm podróży. Bogdan wiedział, że gdy jutro położy się spać w „luksusowej rezydencji” przyjaciela, usłyszy pod czaszką tę charakterystyczną melodię. Zamknie oczy i ulegnie złudzeniu, że leży na wąskiej kozetce, nad głową powiewa mu tania zasłonka z nadrukiem PKP, a pociąg uwozi go w dal. Kiedyś widział pociąg z samolotu. W ciemnościach wyglądał jak świetlna gąsienica.

–       Wiesz, jakie było życie Andrzeja... – odezwał się niespodziewanie Krzysiek – Biedny jak mysz kościelna, nie miał żadnej rodziny, tylko matkę. Spotkałem go pół roku temu w Warszawie...

–       Przecież tkwił na Mazurach?

–       Akurat. Przez pierwsze trzy miesiące, potem wyrwał się w szeroki świat. Siedzieliśmy razem w jakiejś knajpie, Andrzej był hm... w dość rozmownym nastroju... prawdę mówiąc kompletnie pijany... w ten sposób dowiedziałem się paru szczegółów z jego życia, nawiasem mówiąc, on sam wiedział o tym od niedawna...

Powoli z rezerwą Krzysiek opowiedział Bogdanowi skomplikowane dzieje życia Andrzeja. Rzeczywiście brzmiało to jak telenowela. Dwadzieścia cztery lata temu jego matka w lecie pracowała dorywczo jako pokojówka w prowincjonalnym hoteliku. Kiedy po jakimś czasie zorientowała się, że jest w ciąży, wiedziała wprawdzie, który z gości był tego sprawcą – nie zawitało ich tak wielu do położonego na uboczu pensjonatu – ale nie miała zielonego pojęcia, jak go odnaleźć. Nie znała jego nazwiska, tylko imię. W księgach też go nie znalazła. Pensjonat niezbyt dokładnie prowadził ewidencję gości, kierownik połowę wczasowiczów przyjmował na lewo, a kasę chował do kieszeni. Wprawdzie doskonale pamiętała jego twarz, ale to było za mało. Stała się samotną matką. Cóż, smutne konsekwencje lekkomyślnego, wakacyjnego romansu... Gdy Andrzej miał osiemnaście lat, zachorowała na raka. Przeważnie leżała w domu poza okresami chemioterapii w szpitalu. Całymi godzinami oglądała telewizję. Pewnego dnia zobaczyła wywiad z bogatym kolekcjonerem dzieł sztuki. Rozpoznała w nim ojca Andrzeja. Ludzie w średnim wieku nie zmieniają się już tak bardzo. Istnieje wielka różnica pomiędzy dwudziestolatkiem a pięćdziesięciolatkiem. Jednak ojciec Andrzeja, w czasach gdy uwodził młodziutkie pokojówki, miał około czterdziestki i należał do tych mężczyzn, którzy właśnie w tym wieku wyglądają najlepiej – przystojna męska twarz, na której pod wpływem wilczego uśmiechu pojawia się kilka seksownych zmarszczek przy sypiących łobuzerskie iskierki oczach. Istny George Clooney! Nietrudno było go rozpoznać po 18 latach. Jako sześćdziesięciolatek wyglądał prawie tak samo, tylko włosy przyprószyła mu siwizna, a cera poszarzała. Dwa lata później umierając, matka wcisnęła Andrzejowi do ręki pomiętą kartkę papieru z imieniem i nazwiskiem jego ojca. Załamany po jej śmierci, zmuszony do zorganizowania sobie życia na nowo, nie myślał o poszukiwaniach. W końcu przeżył bez ojca 20 lat i jakoś sobie dawał radę. Minęły kolejne dwa lata, zanim postanowił go odnaleźć. Okazało się to nadspodziewanie łatwe. Była partyjna szycha, następnie biznesmen i kolekcjoner dzieł sztuki po wycofaniu się z interesów wiódł wygodne życie w swym olbrzymim domu nad małym prywatnym jeziorkiem w mazurskiej głuszy. Na początku starszy pan nie chciał w ogóle słyszeć o tak głupim pomyśle jak to, że może mieć syna. Ale wkrótce znalazł z Andrzejem wspólny język. Ojciec kolekcjoner – syn student historii sztuki. Bardzo szybko polubili się i milioner postanowił zaryzykować badania DNA. Okazało się, że Andrzej mówił prawdę. Nagle zyskał sympatycznego, choć może nieco despotycznego i upartego ojca oraz dwoje kuzynów, dzieci stryja, który wraz z żoną zginął w wypadku samochodowym w Bułgarii dwanaście lat temu. Ojciec Andrzeja czuł się w obowiązku zaopiekować się nimi, co sprowadziło się do finansowania ich zachcianek podczas wakacji i trzymania w szkołach z internatem, żeby mu nie przeszkadzali w pracy. Dziś byli to dorośli ludzie, rozrywkowi studenci i Andrzej był po prostu zachwycony swoją rodziną. Jego ojciec z kolei zachwycił się Andrzejem i to do tego stopnia, że zapisał mu w testamencie nie tylko swoje zbiory lecz także większą część majątku. Miesiąc później umarł na zawał serca, co nikogo nie zdziwiło, bo miał już dwa zawały, sześćdziesiąt osiem lat, a na dodatek był cholerykiem. Zdenerwował się na służącą, że przyniosła mu zimną herbatę. Służącą ten błąd kosztował pracę, a staruszka życie. Andrzej niezbyt długo opłakiwał ojca, którego znał zaledwie rok. Wkrótce zaczął korzystać ze swojej fortuny spontanicznie i bez namysłu. Zaczął się bawić. Niekończące się imprezy, alkohol, dziewczyny i najgorsze z tego wszystkiego – narkotyki, przy pomocy których zdawał egzaminy. Beztroskie hulanki w towarzystwie przypadkowych znajomych zabierały mu czas, który dawniej przeznaczał na naukę. Andrzej zachowywał się jak król świata.

–       Zmienił mu się także charakter. Stał się trochę zarozumiały – czy po prostu nazbyt pewny siebie. Nie chciał słuchać żadnych rad i prawdę mówiąc, nienajlepiej traktował te swoje liczne panienki. Fakt, że spędza wakacje u siebie w domu, a nie w Monte Carlo świadczyłby o tym, że chyba trochę ochłonął... Ale nie dam za to głowy...

–       Jesteś pewien tych narkotyków?...

–       Jak tego, że tu stoję. Jeszcze żeby to była trawka, albo coś w tym guście, to nie martwiłbym się AŻ tak bardzo. Ale z tego co wiem, to jakiś grubszy towar.

Bogdan zamyślił się. Trzeba będzie z tym Andrzejem poważnie pogadać. Tymczasem się prześpi. Co ma być, to będzie.

Świtało, gdy się obudził. W całym pociągu panowała cisza i spokój. Nie słychać było, żadnych dźwięków oprócz stukotu kół. Krzysiek spał na przeciwległej kanapce, ściskając w ramionach swój plecak z dokumentami i pieniędzmi. Saszetkę Bogdana zresztą też. Ten Krzysiek – zawsze można było na nim polegać. Bogdan nie potrafił policzyć wszystkich sytuacji, gdy przyjaciel ratował go z tarapatów. Teraz pewnie też, gdyby nie on, Bogdan zostałby okradziony. A jednak to Andrzej w ich trójce był największą ofermą. Z jednej strony poważny – od dziecka musiał zarabiać, bo z pensji matki nie daliby rady się utrzymać, a z drugiej strony strasznie roztrzepany – potrafił wylecieć w kapciach na śnieg, bo się spieszył na autobus. Nie zauważył niczego dziwnego, gdy w liceum Krzysiek dla draki ufarbował włosy na zielono, wszędzie się spóźniał, nie pamiętał nawet własnego numeru telefonu. Przy tym wszystkim był zawsze roześmiany i nie sposób się było na niego gniewać. Dziewczyny za nim szalały, twierdziły, że jest „czarujący”.

Pociąg zaczął zwalniać. Krzysiek ocknął się i rozejrzał.

–       Wysiadamy. Zbieraj manele.

Była dopiero ósma, ale już robiło się gorąco. Na zalanym słońcem peronie stał wysoki przygarbiony młodzieniec w niebieskiej koszulce polo i olśniewająco białych spodniach. Bogdan nie znał się na modzie, ale nawet kompletny laik na pierwszy rzut oka stwierdziłby, że muszą to być markowe, porządne i niesamowicie drogie ciuchy.

–       Cześć. – uśmiechnął się Andrzej – Fajnie, że jesteście.

–       Hej! – Krzysiek łupnął go w łopatkę – Fajnie, że ty jesteś! Punktualnie! Szczerze mówiąc, nie liczyłem na to.

–       Ewelina mnie wypchnęła z domu. – wyznał Andrzej beztrosko – Zupełnie zapomniałem, że wy dzisiaj przyjeżdżacie. Chodźcie, zaparkowałem tam w cieniu.

–       Ewelina to jest kto? – zagaił delikatnie Bogdan, przypominając sobie opowieści o haremie Andrzeja i zastanawiając się w towarzystwie jak wielu dam przyjdzie mu spędzić wakacje. Nie była to bynajmniej idea odpychająca.

–       Moja kuzynka. Długonoga brunetka jeśli cię to interesuje. Studiuje dziennikarstwo. W ogóle spotkacie tam samych studentów. No prawie. Jeszcze jest Adam i pani Basia. Opowiem wam po drodze, czekają nas dwie godziny jazdy.

Zapakowali się do jeepa i ruszyli z kopyta. Styl, w jakim Andrzej prowadził samochód, w pełni odzwierciedlał jego osobowość. Wszystko co żyło, w popłochu pryskało spod kół.

–       To kto tam w końcu jest? Ta sama ekipa, z którą balowałeś w Warszawie? – w głosie Krzyśka można było usłyszeć lekką nutkę ironii.

–       Wszystkiego czekaj... beze mnie sześć osób. Ewelina, jej brat, a mój kuzyn, Maciek – zupełne przeciwieństwo Eweliny. Studiuje prawo i już teraz zachowuje się jak notariusz. Straszny nudziarz.

–       Dzięki. – mruknął Bogdan.

–       No może trochę przesadziłem. – zaśmiał się Andrzej – Nie bierz tego do siebie. W gruncie rzeczy Maciek jest dość sympatyczny, da się z nim pogadać, poimprezować. Tyle, że jak rozmowa schodzi na prawo, to koniec. Monolog. Chyba jeszcze do niego nie dotarło, że nie wszyscy uważają kodeksy i ustawy za szalenie fascynujące. Dalej dziewczyna Maćka o wdzięcznym imieniu Lola Marlena. Podobno na cześć najsłynniejszej roli Marleny Dietrich, ale nieoficjalna wersja głosi, że jej rodzice przyszli na chrzest mocno skacowani. Z wiadomych względów w użyciu pozostaje tylko ta druga część imienia. Marlena jest studentką KWiCh-u.

–       A co to jest? – zdziwił się Krzysiek.

–       Kosmetologia, Wizaż i Charakteryzacja. Podobno bardzo trudne, choć ja tam tego nie zauważyłem. No owszem wiedzę o mazidłach ma dużą, ale... Zresztą sami zobaczycie. Z charakteru podobna do Maćka. Dobrali się.

–       To dopiero trzy osoby, wspominałeś coś o jakimś Adamie, Basi...

–       Aaa... Pani Basia to osoba wyjątkowa. – zaczął Andrzej i nagle wdepnął hamulec – Pokażę wam coś. Skoro już tu jesteśmy...

Cofnęli się kilkanaście metrów i skręcili w małą ścieżkę, prawie niewidoczną na tle lasu, tak wąską, że jeep z trudem mieścił się pomiędzy drzewami. Andrzej zatrzymał się na małej polanie i ich oczom ukazał się niezwykły widok.

Bogdan wysiadł i z przyjemnością odetchnął świeżym, wonnym powietrzem sosnowego lasu, jakże innym od miejskiego, rozgrzanego smogu. Chłodny cień sprawiał, że pomimo nocy w pociągu, Bogdan czuł się wypoczęty i rześki. I lekko zaskoczony.

–       Zastanawiacie się pewnie, skąd wziął się w środku lasu, z dala od siedzib ludzkich, cmentarz. – w głosie Andrzeja brzmiało zadowolenie z wywołanego wrażenia – Musiała być tu jakaś osada pewnie zmieciona z powierzchni ziemi przez którąś wojnę. Cmentarz ocalał, zapomniany przez wszystkich, gdy okoliczne tereny porósł las. Chyba napuszczę na nie kumpli z archeologii. Tymczasem możemy podziwiać, na oko siedemnastowieczną nekropolię. Wspaniale zachowaną, między innymi dlatego, że nikt nie ingerował. Po wojnie tu były tereny wojskowe. Żołnierze robili sobie podchody, ale od grobów trzymali się z daleka. Cywile mieli zakaz wstępu.

Bogdan i Krzysiek rozglądali się. Dziwne wrażenie sprawiało to opuszczone cmentarzysko pośrodku puszczy. Kilkadziesiąt grobów. Ponad połowę stanowiły ziemne mogiły, zwykłe pagórki porosłe zielem ze spróchniałymi drewnianymi krzyżami. Pomiędzy nimi rzadko rozsiane stały rozsypujące się kamienne grobowce. Dawało się odczytać fragmenty napisów, epitafia. Bogdan poszedł w kierunku walącej się kapliczki. Porosła mchem, otoczona przez przebojowe brzózki, pragnące odzyskać dla siebie ten kawałek lasu, istny cud, że jeszcze stała. Drzwi były otwarte. Wzrok Bogdana szybko przyzwyczaił się do mroku, jaki panował wewnątrz. Tylko pojedynczy promień słońca, przefiltrowany przez pajęczyny zarastające wysoko umieszczone okienko, rozpraszał ciemności. Drobiny kurzu tańczyły w strumieniu światła. Na ścianach umieszczone były tablice z nazwiskami ludzi pochowanych pod zniszczoną posadzką.

–       Niesamowite, nie? – wyszeptał Andrzej tuż obok niego. – pomyśleć, że nikt tu nie zaglądał od trzystu lat!

–       Ty odkryłeś to miejsce?

–       Nie, mój ojciec. On też kazał zrobić dojazd. Wojsko sprzedało mu ten teren, bo przylegał do jego ziemi.

„Już widzę, jak armia sprzedaje komuś swoje tereny tylko dlatego, że tak mu wygodnie. – pomyślał Bogdan – Ten ojciec faktycznie musiał być jakiś partyjny ze znajomościami.”

–       Starał się zainteresować władze, ale wiesz, jak jest. Na wszystko brakuje kasy. Powązki się sypią, kościoły się walą, więc mają lepsze rzeczy do roboty niż restaurowanie jakiegoś tam cmentarza, wątpliwą atrakcję turystyczną. Nie rozgłaszaliśmy szerzej informacji o znalezisku, bo baliśmy się hien cmentarnych. Szkoda by było, gdyby zniszczyli taki zabytek.

Nagle zadzwonił telefon. Cała trójka rzuciła się do swoich aparatów, odstawiając taniec paralityków, bo żaden nie pamiętał, w której kieszeni znajduje się jego komórka.

–       Tak, słucham? – odebrał Andrzej – A to ty... Niedaleko, na cmentarzu... Dobra, już jedziemy... Cześć, pa. Koniec zwiedzania proszę wycieczki, Ewelina nas popędza, czekają ze śniadaniem. Zawsze jemy śniadanie koło dziesiątej, żeby nie robić kłopotu pani Basi. Nie będzie przecież robić kanapek dziesięć razy dziennie, w zależności od tego, kto kiedy wstanie. A jak ktoś nie wstanie na dziesiątą, to musi sobie sam coś zrobić, rączek nie ucięło, jak mawia pani Basia. Ale nie radzę. Po pierwsze; pani Basia bardzo nie lubi, jak jej się ktoś plącze po kuchni, po drugie; śniadania pani Basi to czysta poezja i szkoda, żeby was miały ominąć. Tak samo jak obiady i kolacje. Ale dzisiaj kolację musimy zrobić sami, bo pani Basia ma wychodne.

–       Pani Basia długo u ciebie pracuje? – zapytał Bogdan zastanawiając się mimochodem, czy jest ona następczynią owej służącej od zimnej herbaty.

–       U mojego ojca pracowała ponad 20 lat. Pani Basia to prawdziwy skarb i niekwestionowana władczyni tego domu. Nawet Ewelina się jej nie przeciwstawia.

–       A właśnie – przypomniał sobie Krzysiek – miałeś nam powiedzieć, kogo tam zastaniemy.

–       Oprócz Eweliny, Maćka, Marleny i pani Basi, jest jeszcze Adam i Wanda. Poznałeś ją chyba w Warszawie, kiedy...

–       Tak, tak, a ten Adam?

Bogdan spojrzał na Krzyśka zaskoczony. Trochę dziwna była ta reakcja, zupełnie jakby nie chciał się przyznać do znajomości z tą Wandą... „Cierpisz na manię prześladowczą chłopie. – zbeształ sam siebie – Dobrze ci zrobią wakacje, bez kazusów, przestępstw i kodeksu karnego”.

–       Adam Grążelowski to gościu z fundacji na rzecz odnowy zabytkowych kamienic w najbardziej zaniedbanych miastach Polski. Czy jakoś tak. Nieważne. Istny maniak. Przyjechał w nadziei, że sfinansuję jakiś cały wielki projekt, zupełnie jakbym był Rothschildem.

–       A nie jesteś? – zapytał nietaktownie Krzysiek.

–       No wyobraź sobie, że jednak nie. Co jakiś czas przekazuję pewną sumę na rzecz tej fundacji, ale nie zamierzam się wypsztykać z całej forsy. Zaprosiłem go, bo myślałem, że może zainteresuje go ten cmentarz i wreszcie zajmą się nim konserwatorzy z prawdziwego zdarzenia, ale okazuje się, że nie. Jego interesują tylko kamienice. Wąska specjalizacja. Ze śmiertelną powagą namawia mnie, żebym spisał testament na korzyść jego fundacji, bo w końcu żony nie mam, dzieci nie mam, a wypadki chodzą po ludziach. Poza tym nie ma za grosz poczucia humoru. Wszyscy robią sobie z niego jaja, a on bierze każdy żart na serio.

Andrzej zamilkł, bo dojechali na miejsce. Las skończył się nagle i ich oczom ukazała się wielka, ceglana rezydencja zbudowana na wzór typowych mazurskich domków, ale przerastająca je ogromem. Na ganku, do którego z dwóch stron prowadziły schody, stała korpulentna kobieta w sile wieku. Groźnie zmarszczone czoło, poniżej gładko zaczesanych, ciemnych włosów, nie wróżyło nic dobrego.

–       Ile jeszcze będziemy czekać! Jędruś to zupełnie jak dziecko! Najpierw Ewelinka musiała mu przypomnieć, żeby wyjechał po gości, a teraz zamiast przywieźć ich do domu, to włóczy się po lasach, choć oni pewnie zmęczeni i głodni!

–       Przepraszam, pani Basiu, to się już więcej nie powtórzy! – kajał się Andrzej ze skruszoną miną i iskierkami wesołości w oczach.

–       No dobrze... – mruknęła udobruchana gosposia – Niech idą, śniadanie stygnie.

Zza pleców pani Basi wyjrzała wysoka brunetka.

–       Ciebie to po śmierć posłać! – zawołała wesoło, naśladując kresowy akcent gosposi – Pani Basia odchodziła już od zmysłów i wyobrażała sobie wszystkie rodzaje katastrof, jakie mogły wam się przytrafić!

–       Bogdan i Krzysiek, moi przyjaciele, o których wam opowiadałem – przedstawił ich Andrzej – moja kuzynka Ewelina.

Brunetka mocno uścisnęła dłoń Bogdana, prezentując w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Jej hiszpańskie oczy szkliły się radością życia. „Szkliły się... To dobre określenie. Szkliły się radością życia – dokładnie tak...”. Ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bo Ewelina wprowadziła ich do wielkiego pokoju, salonu i jadalni zarazem. W skórzanym fotelu naprzeciwko wejścia siedział chudy facet i czytał jakieś opasłe tomisko. Bogdan ocenił go na jakieś trzydzieści lat, ale mógł być młodszy. Na widok wchodzących odłożył książkę grzbietem do góry – Jan Samek „Polskie rzemiosło artystyczne” zanotował Bogdan kątem oka – i wstał, żeby się przywitać. Wymamrotał coś pod nosem i podszedł do masywnego owalnego stołu, przy którym siedziała reszta towarzystwa. Po kolei Andrzej przedstawiał im domowników.

–       Wanda, nasza urocza stokrotka, która kiedyś będzie krajać bezbronnych ludzi na stole operacyjnym, serdeczna przyjaciółka Eweliny i moja...

Krzysiek błysnął złowrogo oczami, a przedstawiona w ten dwuznaczny sposób niska blondyneczka, udała, że go nie zauważa.

–       Maciek, mój kuzyn. Znajdziecie wspólny temat do rozmów, obydwaj studiujecie prawo.

Bogdan mógłby przysiąc, że w niewinnym tonie Andrzeja usłyszał nutę złośliwości. Najwyraźniej jednak Maciek pozbawiony był takich podejrzeń, gdyż potrząsając ręką Bogdana tak, że biedak czuł się jakby całe jego ciało opanowały epileptyczne drgawki, wyrażał swoją radość z przybycia „kogoś sensownego”.

–       Oni się tutaj na niczym nie znają – wyznał Bogdanowi, a jego okrągła buzia promieniała błogością jak oblany lukrem księżyc w pełni.


 


Przybycie pani Basi położyło kres wylewnym powitaniom. Bogdan został usadzony, przez czyniącą honory domu Ewelinę, pomiędzy Krzyśkiem a Wandą. Naprzeciwko niego siedziała Marlena, ale nawet widok postrzępionych loczków ufarbowanej na rudo trwałej ondulacji tudzież szczerzących się do niego w czarującym uśmiechu krzywych ząbków, nie mógł mu odebrać apetytu. Pani Basia przygotowała prawdziwe delicje. Pochłaniając rozpływające się w ustach przysmaki, dżemy, pasty, pasztety, wędlinę, wszystko niezwykle aromatyczne, zakąszając to puszystym chlebkiem domowej roboty, Bogdan przysłuchiwał się rozmowom toczonym przy stole. Marlena usiłowała oszołomić Krzyśka blaskiem swej elokwencji, co jej się w dużym stopniu udawało. Biedak wyglądał, jakby chciał uciec. Wanda z Eweliną zastanawiały się, czego pani Basia dodała do tej rewelacyjnej pasty rybnej, którą Bogdan degustował właśnie z niebiańskim zachwytem wypisanym na twarzy, nie wiedząc nawet, że w tej samej chwili pozyskuje sympatię gosposi obserwującej go z kuchni. Adam milczał, a Andrzej z Maćkiem zastanawiali się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem.

–       Na grzyby nie ma sensu iść – zawyrokował Maciek – ostatnio było tak sucho, że z pewnością nic nie znajdziemy.

–       Na ryby też lepiej nie, bo jak tak dalej pójdzie, to staw nam się wyludni.

–       Chyba wyrybi...

–       Mniejsza z tym. Poza tym pani Basia nas prześwięci, jak jej znowu przyniesiemy worek ryb do oprawienia. – odparł Andrzej, ucinając tym samym dyskusję, bo pozycja pani Basi była w tym domu niepodważalna.

–       To chyba pozostają tylko żagle.

Bogdan podniósł głowę. Minęły trzy lata, odkąd ostatni raz kołysał się na falach. Opanowało go gwałtowne pragnienie, żeby znów znaleźć się na pokładzie jakiejś łódki. Teraz, zaraz!

–       Jeśli chcecie pływać, to tylko do obiadu. – wtrąciła Ewelina – Ciśnienie spada, idzie na zmianę frontów i po południu może być nieprzyjemnie.

–       A tak bardziej po ludzku? – zapytał Andrzej.

–       Będzie lać. I to mocno. Wprawdzie deszcz powinien spaść dopiero w nocy, ale lepiej się nie wypuszczać. Tym prognozom za bardzo wierzyć nie można. Pamiętacie, co było w Piszu w 2002 roku?

Wszyscy pokiwali głowami w nagle zapadłej ciszy.

–       Ja nie wiem, co się stało w Piszu w 2002 roku. – Bogdan zwrócił się do Eweliny.

–       Meteorolodzy zapowiadali burzę. Miała przyjść pod wieczór, ale zjawiła się w samo południe i spustoszyła puszczę piską. Położyła stuletnie drzewa, pozatapiała jachty, powybijała szyby w oknach, pozrywała kable i pozbawiła ludzi prądu. Przez kilka dni drogi były nieprzejezdne, tyle na nich leżało połamanych gałęzi. Zwykły deszcz i tyle.

–       Jednak rzeczywiście lepiej nie żeglować po południu. Ostrożności nigdy za wiele –Marlena zwróciła się do Maćka głosem przepełnionym piskliwą słodyczą – Nie wypłyniesz misiaczku, prawda?

Krzysiek ze stukiem odłożył widelec, dając tym samym do zrozumienia, że tym razem definitywnie stracił apetyt. Ewelina na sekundę uniosła oczy ku niebu, całą sobą wyrażając myśl „Z kim to się zadaje mój biedny brat!”. Andrzej rzucił w kierunku Bogdana porozumiewawcze spojrzenie. Pani Basia wkroczyła z werwą do jadalni.

–       Jak już nie jedzą, to ja zabiorę. – oznajmiła w przestrzeń i nie czekając na odpowiedź, zaczęła zbierać talerze.

–        Pani Basia lepiej od nas wie, kiedy skończyliśmy jeść, kiedy jest nam zimno i powinniśmy ubrać dodatkowy sweter oraz kiedy jesteśmy zmęczeni i najwyższy czas żebyśmy poszli spać. – konspiracyjnym szeptem poinformował go Andrzej.

Bezpośrednie wyjście z jadalni prowadziło na plażę. Andrzej, Maciek i ponury Adam poszli przygotować jacht. Ewelina rozłożyła się na trawniku, wystawiając twarz do słońca.

–       Może byś nam pomogła! – zawołał zirytowany Maciek, usiłując się wyplątać z liny kotwicznej – Od czego masz ten patent sternika jachtowego?!

–       Właśnie po to, żeby się nie przemęczać. Załóżcie foka, przykręćcie bom, leży w garażu, zbuchtujcie na nowo wszystkie liny, a ja potem przyjdę sprawdzić czy dobrze.

–       Ewelina...  – Bogdan stanął tuż nad nią – Ja też chciałbym popływać, ale najpierw wziąłbym prysznic po tej podróży, zaczekacie na mnie?

–       O, nie musisz się wcale śpieszyć. Im to zajmie trochę czasu. Mój brat jest wyjątkowym beztalenciem żeglarskim, a Adam nigdy wcześniej nie pływał. Jeden Andrzej się orientuje, dlatego zostawiam ich samych, żeby się przy nim poduczyli. Masz spokojnie pół godziny.

–       A nie wiesz, który pokój jest mój?

–       Na pierwszym piętrze, ten z zielonymi drzwiami. Twoje rzeczy już tam są. Łazienka obok też jest do twojej wyłącznej dyspozycji. Czuj się jak u siebie.

 

Rozdział II




Bogdan wszedł powoli na pierwsze piętro. Zielone drzwi znajdowały się tuż obok schodów po lewej stronie. Pchnął je lekko. Pokój był duży i bardzo jasny.  Drewniane okno zajmowało niemal całą szerokość ściany. Bogdan zbliżył twarz do poprzecinanej szprosami szyby. Widok był mało ciekawy; klomby kwiatów na wzorowo utrzymanym trawniczku, prowadząca do garażu alejka z czerwonej kostki a w odległości stu metrów ściana lasu. Nie zobaczyłby jeziora, nawet gdyby się mocno wychylił. Pod oknem stała potężna, rzeźbiona skrzynia ludowa. Bogdan usiadł na niej i przyjrzał się krytycznie pomieszczeniu. Nie tego się spodziewał. Inaczej wyobrażał sobie dom kolekcjonera dzieł sztuki. Sądził, że zobaczy stare komódki, zabytkowe zegary. Na postumentach będą stały kruche wazy z epoki Ming, Cieng czy jakiejkolwiek innej, a na ścianach dostrzeże poczerniałe Rembrandty w finezyjnych ramach koloru starego złota. Powinien spać w przepadlistym łożu z baldachimem, stąpać po dębowej boazerii, a na stoliku o przepisowo wygiętych nóżkach powinna spoczywać lampka zdradzająca subtelnym rysunkiem na abażurze secesyjne pochodzenie i – koniecznie! – czarny, błyszczący telefon rodem z dwudziestolecia międzywojennego. Tymczasem Bogdan patrzył na jasne sosnowe mebelki, jakże banalne w swej nowoczesności, pomarańczowy dywan i plastikowy aparat telefoniczny przypominający model rakiety, jakim bawił się w dzieciństwie. Właściwie jedynym przedmiotem odpowiadającym jego rozszalałej wyobraźni była skrzynia, na której siedział. „Nie mam żadnego szacunku dla zabytków, doprawdy... ”  Nie zdziwił się już, gdy łazienka nie oczarowała go ręcznie malowanymi kafelkami i wanną w kształcie łabędzia. Wystrój wnętrza był zgodny z duchem XXI wieku.

Bogdan wytrzepał zawartość swojego plecaka na łóżko. Mydło było, ale zapomniał kremu do golenia. Golić się, czy się nie golić? Rzut oka do lustra w łazience upewnił go, że wygląda już jak zbir. Wyszedł na korytarz, wybrał drzwi na chybił trafił i zapukał. Cisza. Zapukał obok. Łomot, boleściwy okrzyk i stłumione przekleństwo, po czym drzwi otwarły się gwałtownie.

–       A to ty... – stwierdził Krzysiek wyraźnie rozczarowany.

–       A co, myślałeś, że królewna Śnieżka? – odparł Bogdan rzeczowo – Czy może królowa angielska, ale w takim razie nie chcę cię martwić lecz te bokserki stanowczo musisz przebrać. Obawiam się, że damy z arystokracji nie gustują w deseniach typu czerwona kratka na zielonym tle.

–       Ach, pan takich nie nosisz, hrabio...

–       Skądże znowu Janie, ja noszę takie w zielone serduszka. Do rzeczy – masz krem do golenia?

–       Trzymaj i spadaj.

–       Twa gościnność mnie powala. Mogę wiedzieć, dlaczego od rana jesteś w złym humorze?

–       Też byś nie tryskał radością życia, gdybyś się poślizgnął w łazience. Wszystko przez ciebie, patafianie, spieszyłem się, żeby ci otworzyć, a jeszcze chciałem najpierw znaleźć coś sensownego do ubrania.

–       To ci się w istocie udało.

–       Czy ty mnie przedrzeźniasz?

–       A jak ci się wydaje, frajerze? Pozostawiam cię teraz sam na sam z twą frustracją i tuszę, iż w kojącym zaciszu twej samotni przeminie ból targający twą duszą i ciałem.

–       Zjeżdżaj!

Ogolony i wyświeżony, pachnąc szałowo wodą kolońską i starając się nie słyszeć dobiegających z pokoju Krzyśka dziarskich okrzyków „Baśka miała fajny biust!”, (ciekawe, czy gosposia miała poczucie humoru na temat tej piosenki?) powoli i dystyngowanie zszedł na dół. Schody były stanowczo reprezentacyjne. Dębowe, masywne, z ręcznie rzeźbioną poręczą pasowały do stereotypu, jakiemu hołdował Bogdan. Zresztą wszystko w salonie kontrastowało z umeblowaniem jego pokoju. Kasetony na suficie, niedźwiedzia skóra przed kominkiem, parkiet bez skazy. Bogdan musiał przyznać, że to pomieszczenie spełnia całkowicie jego wymagania. Dostrzegł wygięte „Wreszcie!” nóżki krzesełek przy stole w jadalni, zdał sobie sprawę, że jadł srebrnymi sztućcami, a talerzy na pewno nie kupowali na sztuki w jakimś hipermarkecie. Pokój Krzyśka też był podobnie urządzony. Stała tam chyba gdańska szafa...

–       Stoi u ciebie gdańska szafa? – zwrócił się z natarczywym pytaniem do Krzyśka, który w tym momencie wszedł do salonu.

–       Stoi jakaś kobyła, ale nie przedstawiała mi się, więc nie wiem skąd pochodzi.

–       A jak ty się tu w ogóle znalazłeś? – zdziwił się Bogdan. Zauważyłby chyba, gdyby ktoś go minął na schodach.

–       Są drugie schody, chodź, pokażę ci.

Krzysiek zaprowadził go do biblioteki. Znajdowały się tam schody identyczne jak te w salonie oraz cała masa książek. W rogu pomieszczenia pod kinkietem stał brązowy, skórzany fotel, stworzony do tego, by w jego objęciach zatonąć w lekturze.

–       To chyba białe kruki... – Krzysiek wskazał najwyższą półkę.

Bogdan przysunął do regału małe schodki i sięgnął po pierwszą z brzegu pozycję, która okazała się być niesłychanie ciężkim, oprawnym w skórę tomem.

–       Łap! – krzyknął zduszonym głosem.

–       Chcesz mnie zabić?! Rzucać w ludzi taką cegłą!

–       Bo to powinno stać gdzieś nisko, a nie na najwyższej półce. Na moje oko to się kwalifikuje do muzealnej gabloty.

–       Myślisz, że jakiś szlachcic kupił sobie za to kilka wsi?

–       Z pewnością. A teraz to jest warte jeszcze więcej. Że też Andrzej nie boi się trzymać tego w domu...

–  Pomyśl logicznie; nawet gdyby jakiś złodziej to ukradł, to daleko nie ucieknie, a jak upuści na podłogę, to będzie taki huk, że wszyscy się zerwą na równe nogi. Nie trzeba alarmu.

–       Lepiej odstawmy to na półkę...

–       Daj cherlaku, ja to zrobię...

Bogdan, który spodziewał się, że zastanie jacht gotowy do odejścia, zdziwił się trochę, gdy zobaczył Ewelinę nadal leniwie wygrzewającą się na trawie, podczas gdy Maciek z Andrzejem biegali po pomoście.

–       I jak im idzie? – zapytał.

–       Tragicznie. Poszłam tam, żeby im pomóc, to Maciek się na mnie obraził, że on wszystko doskonale sam potrafi. Nie to nie. Radzę wam uzbroić się w cierpliwość.

Bogdan i Krzysiek popatrzyli na siebie. Bierne czekanie nie leżało w ich naturze. Ruszyli w stronę pomostu. Z obłędem w oczach Andrzej tłumaczył coś Maćkowi, który niezmiennie kręcił głową i wydawał komendy Adamowi. Ten ostatni nie mając zielonego pojęcia, czego od niego chcą, udawał, że coś robi, zerkając niepewnie to na Andrzeja to na Maćka.

–       Hej! Przyłączymy się do was! – zawołał Bogdan – Ja już kilka lat nie byłem na żadnej łódce, nie odmówisz mi chyba tej przyjemności, co Andrzej? – dodał, całkowicie ignorując Maćka.

Wskoczył na łódkę. Krzysiek, majstrujący już na dziobie, odwrócił się w jego stronę.

–       Skombinuj klucz do szekli, bo nie dam rady jej odkręcić. – rzucił przez ramię.

–       Narzędzia są w skrzynce w garażu, pokażę ci gdzie. – zaproponował prędko Andrzej, z ulgą uciekając ze strefy wpływów naburmuszonego Maćka.

Garaż był bardzo duży. Stał tam jeep Andrzeja i BMW Maćka, ale Bogdan ocenił, że mogłyby się tam zmieścić co najmniej cztery auta, gdyby nie był tak zagracony. Znajdowały się tam wszystkie samochodowe, żeglarskie i ogrodnicze szpeje, jakich dorobili się domownicy przez dwadzieścia lat. Pod ścianami zalegały stare akumulatory, kawałki nikomu niepotrzebnej karoserii, zapasowe koła, reflektory i poobijane zderzaki. Wśród nich w radosnym uśmiechu szczerzyły się grabie, kopaczki i inne narzędzia o nieokreślonym przeznaczeniu. Po kątach poniewierały się rozkręcone kosiarki do trawy, listwy do grota, stare koła ratunkowe, worki z podartymi żaglami, które przecież szkoda wyrzucać, bo zawsze można kiedyś oddać do zszycia. Na półkach stały słoiczki z śrubkami i gwoździami wszelkich kształtów i rozmiarów, młotki, suwmiarki, śrubokręty, kilka zdezelowanych wiertarek i jeszcze wiele innych rzeczy, których w mrocznym garażu można się było tylko domyślać. Klucza do szekli nigdzie nie było widać.

–       Wiesz co, on był w takiej małej drewnianej skrzyneczce. – przypomniał sobie Andrzej – Jeśli nie ma na półkach, to musi chyba leżeć gdzieś na podłodze.

Andrzej zaczął się przedzierać przez graty po lewej stronie garażu, więc Bogdanowi nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo po stronie prawej. Z westchnieniem zaczął odstawiać na bok, wszystko co dzieliło go od ściany. Dwie kotwice wraz z czterdziestoma metrami liny, jeden dziwnie wyglądający bom – Bogdan nie potrafił odgadnąć z jakiej łódki mógł pochodzić – dwie motyki, jedne grabie, trzy rowery, dwanaście kapoków przywodzących na myśl tonącego wieloryba, gdyż najmniejszy był rozmiaru – tak na oko – dwa razy większego od XXL, pięć niedbale zbuchtowanych lin, całą siatkę zepsutych karabinków, pięć wioseł o dziwo w dobrym stanie, aż wreszcie natknął się na poobijany kadłub omegi, którą ktoś beztrosko położył dnem do góry tuż przy ścianie.

–       Hej potworze z Loch Ness! – zawołał Andrzeja, który usiłował dojść do ładu z trzema poplątanymi i mocno potarganymi sieciami rybackimi. Sprawiał wrażenie, jakby był oryginalnym elementem kłębowiska zespojonym z sieciami na amen. – zostaw to barachło i chodź mi pomóc.

 Andrzej zrezygnował chwilowo z walki ze złośliwością przedmiotów martwych i ruszył w stronę Bogdana omotany gustowną, szarozieloną szatą.

–       Istna rusałka. Mógłbyś grać Goplanę w szkolnym przedstawieniu Balladyny.

–       Ty za to wspaniale pasujesz do roli Grabca. Bez charakteryzacji, słowo daję.

Odwalili kadłub na bok i zobaczyli kilka odbijaczy oraz małą drewnianą skrzyneczkę.

–       Tego właśnie szukaliśmy. Jeśli tu nie ma tego klucza, to już nie wiem... – mruknął Andrzej szperając w narzędziach – jest!

Wyszli na zewnątrz i po ciemnościach garażu słońce wydało im się oślepiające. Było bardzo gorąco i Bogdan nie mógł już się doczekać chwili, gdy poczuje na twarzy dmący w żagle, chłodny wiatr. Razem z Krzyśkiem w dziesięć minut przygotowali jacht, nie przejmując się tym, że Maciek drepcze po pomoście i usiłuje udzielać im instrukcji. Ewelina, która właśnie nadeszła, krótkim spojrzeniem oceniła efekty ich pracy.

–       W porządku. – orzekła, a Bogdan miał wrażenie, że błysk w jej ciemnych oczach przeznaczony był tylko dla niego – Wszyscy są?

–       Nie ma Wandy – zauważył Andrzej.

–       Pójdę po nią – rzucił Krzysiek, zanim ktokolwiek zdążył zareagować.

Bogdan stwierdził, że jego przyjaciel zachowuje się co najmniej dziwnie. Po chwili wrócił z Wandą i Bogdan, obserwując ich od momentu, gdy wyszli z jadalni, zauważył, że Krzysiek starał się iść jednocześnie blisko niej i na tyle daleko, żeby wyglądało to naturalnie. Ona zaś zachowywała się, jakby w ogóle nie dostrzegała jego manewrów. Bogdan nabrał stuprocentowej pewności, że tych dwoje zna się dość dobrze, ale z jakiś powodów starannie to ukrywa. Zaczęła nurtować go ciekawość, ale uznał, że uzbroi się w cierpliwość. Prędzej czy później Krzysiek nie wytrzyma i sam mu powie, nie ma sensu wcześniej go indagować.

Odcumowali. Marlena opalała się na dziobie, choć trudno było przypuszczać, że wpłynie to korzystnie na ilość jej piegów. Krzysiek bezskutecznie bombardował Wandę sygnałami niewerbalnymi. Ewelina wydawała komendy, a Maciek indyczył się przy sterze.

–       Niepotrzebnie się fatygowaliście. – odezwał się do Bogdana i Krzyśka, patrząc wilkiem na swoją siostrę. Najwyraźniej podejrzewał, że to ona ich przysłała. – Poradzilibyśmy sobie bez trudu.

Ewelina uniosła jedną brew. „Kwintesencja sceptycyzmu!” pomyślał Bogdan coraz bardziej oczarowany.

–       Teraz też mogłabyś sobie darować tę musztrę, „ster prawo, ster lewo”, wiem, co mam robić.

–       Nie przeostrzaj – usłyszał w odpowiedzi.

–       A może ja lubię pływać ostro!

–       W kącie martwym? Rzeczywiście żegluga po zbóju!

–       A żebyś wiedziała! Mógłbym pływać bez ciebie i nic by się nie stało. Założysz się?

–       Chętnie, ale nie chcę ryzykować życia naszych gości. I szkoda mi „Terpsychory”.

Jacht był naprawdę piękny. Tango, duże i luksusowe, wyposażone we wszystkie możliwe bajery, a przede wszystkim wygodne i bezpieczne. Mimo to Bogdan uważał, że Andrzej powinien zmienić je na coś mniejszego. Jezioro było mikroskopijne i „Terpsychora” wyglądała na nim jak transatlantyk. „Na takiej kałuży to prędzej jakaś omega, albo raczej kajak...”

–       Skąd wzięła się nazwa „Terpsychora”? – zapytał Adam – Przecież to muza tańca, z wodą nie ma nic wspólnego.

–       Ale ma ze mną! – zaśmiała się Ewelina – Uwielbiam tańczyć, dlatego tak ją nazwałam. Wujek chciał, żeby się nazywała Prozerpina, ale to tak paskudnie brzmi. Jak choroba dziąseł. Zresztą coraz rzadziej spotyka się pomysłowe imiona dla jachtów. Zwłaszcza Brytyjczycy celują w banale.

–       Miałaś dużo okazji, żeby się o tym przekonać? – zapytał Bogdan tylko po to, by podtrzymać konwersację. Dziewczyna miała miły głos. Taki aksamitny...

–       Owszem. Siedem rejsów morskich. Spotykało się jachty najróżniejszych narodowości.

–       Aż siedem? – w głosie Bogdana brzmiało powątpiewanie. Ewelina miała może 23 lata.

–       Staram się wcześniej zdawać egzaminy, żeby mieć jak najdłuższe wakacje. W zeszłym roku udało mi się całą sesję letnią załatwić już w kwietniu. Od maja do września zdążyłam wziąć udział w dwóch rejsach po dwa miesiące każdy. Morze Północne i Morze Barentsa.   

–       I nie boisz się tak pływać po pełnym morzu? – dziwił się Adam – Przecież to musi być szalenie niebezpieczne. Telewizja prawie codziennie donosi o nowych katastrofach morskich, tonących tankowcach wypluwających tony ropy, sztormach, tsunami i tak dalej.

–       Gdyby ludzie się bali, żaden statek nigdy nie wypłynąłby z portu. Trzeba podjąć ryzyko i liczyć na to, że w razie sztormu, będziemy mieli szczęście, bo same umiejętności nie wystarczą. Jasne, że staramy się pływać w jak najlepszych warunkach, złą pogodę przeczekać w porcie, ale nie wszystko da się przewidzieć.

–       A więc, za każdym razem musisz się liczyć z tym, że możesz nie wrócić?

 –   Tak. Ale sądzę, że nie ma sensu z tego powodu siedzieć w domu. Każdy zginie tak, jak jest mu pisane. Równie dobrze może mnie przejechać pijany kierowca, kiedy będę grzecznie szła chodnikiem albo na przykład mogę poślizgnąć się we własnej łazience, rąbnąć głową o kant wanny i złamać podstawę czaszki. To już chyba wolę zginąć na morzu.

–       W takim razie chyba rozsądnie byłoby spisać testament? – podsunął Adam.

–       Nie mam komu pozostawić moich skromnych dóbr – Ewelina uśmiechnęła się ironicznie – a rodzina dziedziczy po mnie bez testamentu.

–       Zawsze możesz przekazać swoje dobra na jakiś szczytny cel...

–       Na przykład fundusz odnowy zabytkowych kamienic? Wybacz, ale mam wrażenie, że mój brat zrobiłby lepszy użytek z moich oszczędności. Choć czasami ogarniają mnie wątpliwości.

–       A założysz się? – zaproponował Maciek impulsywnie.

–       O nie, mój drogi, jeszcze nie mam zamiaru umierać! Do zwrotu przez sztag!

Gdy ucichły komendy, a jacht uspokoił się na nowym kursie, Wanda odezwała się po raz pierwszy.

–       Nie wyobrażam sobie, jak można dobrowolnie ryzykować swoje życie. Ja bałabym się, że utonę, albo, że komuś z załogi stanie się coś złego i nie będzie można mu pomóc, bo do najbliższego szpitala trzy dni drogi. To brzmi jak koszmar.

–       Fakt zdarzają się różne wypadki. Dlatego mamy bardzo porządnie wyposażoną apteczkę, morfina, nici do szycia ran, niemal wszystko.

–       A jednak, przeprowadzać operację w takich warunkach... Niehigienicznych...

–       Podziwiam za to Wandę, naprawdę – wtrącił Adam – że ona nie boi się przeciąć komuś skóry, to straszne. Ja mdleję na widok krwi.

„Lizus.” – pomyślał Bogdan – „Przez Wandę usiłuje trafić do Andrzeja”.

–       Kandydat na chirurga musi być opanowany. – uśmiechnęła się Wanda – Co by to było, gdybyśmy wszyscy mdleli tak jak pan. – po czym zwróciła się z wyjaśnieniem do Bogdana i Krzyśka – Dwa tygodnie temu Maciek skaleczył się niegroźnie w nogę... co ty takiego robiłeś?

–       Rąbałem drewno.

„Ładne mi niegroźnie! Siekiera to niezbyt subtelne narzędzie!”

–       Właśnie. – ciągnęła Wanda – Adam zobaczył stróżkę krwi i z miejsca osunął się na ziemię. Więcej kłopotu miałam, żeby go ocucić niż z opatrunkiem Maćka.

–       A jakie konkretnie wykonujesz operacje? – zaciekawił się Krzysiek.

–       Jeszcze nie wykonuję, na razie byłam na praktyce w szpitalu. Chciałabym robić proste rzeczy na przykład wyrostek robaczkowy. Nie zamierzam się bawić w kardiochirurgię, albo, nie daj Boże, operacje mózgu, za duża odpowiedzialność. Nie mogłabym spać po nocach. Na początku to ja w ogóle nie myślałam o chirurgii, chciałam być pediatrą.

–       I co wpłynęło na zmianę twojej decyzji?

–       Lekkomyślność! – zaśmiała się Wanda – Pomyślałam sobie, że z dwojga złego wolę pokrajać dorosłego człowieka niż zrobić krzywdę dziecku.

Chóralny wybuch śmiechu zatuszował niepewność, jaka ogarnęła towarzystwo po tym beztroskim wyznaniu. Prawdopodobnie wszyscy przysięgli sobie w duchu zastanowić się dwa razy zanim pójdą do lekarza. Jeden Adam siedział ponuro z twarzą jak własna maska pośmiertna. „Tak... Służba zdrowia schodzi na psy! Wszystko przez ten kryzys!...”

–       Która godzina? Druga? To właściwie powinniśmy już wracać na obiad. – stwierdziła Ewelina.

–       Może popływamy jeszcze trochę, skoro potem ma padać. – z dziobu doleciał senny głosik Marleny – Jest tak przyjemnie...

–       Właściwie możemy pobujać się jeszcze godzinkę. Pani Basia chyba nas nie zamorduje...

–       Zobaczycie, że ona nas tylko tak straszy. – powiedział Maciek patrząc na siostrę – Nie będzie żadnego deszczu.

–       Założysz się?

–       Chętnie. O oryginalnego francuskiego szampana. Wybiera wygrany.

–       Zgoda. Ja mówię, że deszcz spadnie w ciągu najbliższych dwunastu godzin.

–       A ja mówię, że nie spadnie wcale, albo dopiero jutro.

–       Stoi!

–       Oni tak zawsze czy tylko dzisiaj? – Bogdan zapytał półgłosem.

 –    Zawsze. Odkąd ich znam, a będzie już chyba dziesięć lat. – odparła Wanda – Mają fioła na punkcie zakładów. W dzieciństwie zakładali się o absolutnie wszystko. Kto zje więcej jabłek, kto szybciej pochłonie obiad, kto dłużej wstrzyma oddech, kto prędzej wejdzie na czubek drzewa. Nie rozstrzygnęli wtedy tego zakładu. Ja stałam na dole ze stoperem i mierzyłam im czas. Maciek oskarżył mnie o tendencyjność na rzecz Eweliny. Kiedyś założyli się, kto dłużej wytrzyma w lodowatym strumieniu, a był marzec. Skończyło się zapaleniem płuc u obojga i wujek zabronił im się zakładać o cokolwiek, poza rzeczami typu, kto będzie miał lepsze oceny.

 –  Ale i tak zakładaliśmy się dalej. – wtrąciła Ewelina – Kto pierwszy dobiegnie na przystanek autobusowy, kto w lecie wytrzyma dłużej w kożuchu. Albo prowokowaliśmy się: „Założę się, że nie wyjdziesz na dach internatu”. Mieliśmy czasami naprawdę szatańskie pomysły.

–       A co było stawką? – zapytał Krzysiek

 –   Co się nawinęło – odparł Maciek – Deser, zadanie z matmy, wypracowanie z polskiego, najrzadsze monety, chluby naszych kolekcji numizmatycznych... Potem przyszło nam do głowy, żeby zakładać się w ciemno, bo to było bardziej emocjonujące. Wygrany miał prawo do jednego życzenia. Zazwyczaj kończyło się na fundowaniu kina, dobrego jedzenia, alkoholu itd.

 –  Raz Maciek kazał mi zdobyć jakąś rzadką książkę prawniczą w angielskim oryginale. Nakład był bardzo niski, taka niszowa pozycja, więc w Internecie nie do kupienia, tylko w akademickiej księgarni przy uniwerku, który ją wydał. Co ja się nakombinowałam, żeby ją zdobyć! Poprzez korespondencyjną przyjaciółkę we Francji, która miała ciotkę w Anglii, która miała znajomego w Ameryce... Wreszcie przysłali mi ją w paczce, razem z dwiema innymi, bo ów znajomy był już tak skołowany, że sam nie wiedział, co właściwie ma kupić. Triumfalnie przynoszę Maćkowi paskudztwo, kładę na biurku, a on mi na to: „Wiesz, ale ja już skończyłem kurs w szkole prawa amerykańskiego...” Myślałam, że go uduszę!

–       A jak ty mi kazałaś zdobyć butelkę oryginalnego niedźwiedziego sadła z Syberii? A ja poza „nas nie dogoniat”, słowa w tym języku nie znam!

–       He, he... To była słodka zemsta!

–       Hej! – zawołała Marlena z dziobu – Na brzegu stoi pani Basia i macha rękami.

–       Oho, musimy wracać. Ster lekko prawo, prawy foka szot luzuj, grota szot luzuj, balast na prawą burtę!

–       Mogli sobie jeszcze popływać – powiedziała pani Basia, gdy cumowali przy pomoście – ale był telefon do pana Adama. Zostawił komórkę w jadalni. Jakaś pani powiedziała, że oddzwoni za dziesięć minut.

Adam dziarskim kłusem pobiegł do domu.

–       Kto by pomyślał, że do Adama jakaś pani będzie wydzwaniać! – zaśmiała się Wanda.

–       A obiad już jest? – zapytał Bogdan przymilnie.

–       Za pięć minut, ale niech już siadają do stołu. – zaaferowana gosposia zniknęła w kuchni.

–       Widzę, że zdobyłeś serce pani Basi – zauważył Andrzej – Zaprawdę wielki to skarb i nie radzę go stracić!

–       Nie zamierzam. Po dzisiejszym śniadaniu!...

Obiad prezentował się naprawdę imponująco. Bogdan przez pięć lat studiów prawniczych w południe żywił się zupkami z torebki, a o północy wiecznie glajdowatym budyniem w proszku rozcieranym małą łyżeczką, żeby nie obudzić współlokatorów oraz czarną kawą o każdej porze doby. Teraz, patrząc na zastawiony smakołykami stół, miał wrażenie, że znalazł się w raju. Z apetytem, który może dać tylko przebywanie na świeżym powietrzu, pochłonął aromatyczną zupę ogórkową, po czym, nie szczędząc pochwał pani Basi, zabrał się za drugie danie. Warkocze z kunsztownie splatanych pasków polędwicy polanych sosem borowikowym do tego do wyboru buraczki na ciepło, kapusta zasmażana z kminkiem, marchewka z groszkiem i jakaś bardzo kolorowa sałatka a wszystko podane w salaterkach z najcieńszej porcelany ozdobionej ręcznie malowanymi kwiatkami. Bogdan wzgardził surówką, którą wcinały panie zapewne w trosce o figurę i postawił na tradycyjną kuchnię polską, czyli buraczki i marchewkę, której nie jadł od dzieciństwa. Zaabsorbowany obfitością doznań kulinarnych oraz pilnowanie się, żeby przypadkiem nie zgrzytnąć srebrnym nożem po cennym talerzu, dopiero pod koniec obiadu zaczął zwracać uwagę na toczone przy stole rozmowy. Naprzeciwko niego siedziała Ewelina i właśnie przeciw czemuś ze śmiechem protestowała.

–       Nie, nie, nie! Nieprawda! Zresztą to było dawno, więc się nie liczy! Nie wymagaj od dziesięcioletniej dziewczynki, żeby się nie bała pójść w ciemnościach do pokoju, jak jej wujek cały wieczór opowiadał historie o duchach.

–       Właśnie, że się liczy, bo ty się od tej pory nic nie zmieniłaś! – upierał się Maciek – nadal jesteś strachajło. Z tego japońskiego horroru uciekłaś w połowie seansu.

–       Nie uciekłam, tylko mi komórka zadzwoniła!

–       A kto na ściance wspinaczkowej w klubie piszczał „weźcie mnie stąd!!!”?

–       No wiesz, a kto zabrał materace z podłogi? Wisiałam półtora metra nad ziemią i nie umiałam zejść – zwróciła się do Bogdana – a ja mam lęk wysokości.

–       To, po co wychodziłaś? – zainteresował się Krzysiek.

–       Przegrałam zakład. Próba odwagi…

–       Darłaś się, jak kot na drzewie. – Maciek delektował się wspomnieniami.

–       Ale to było zupełnie, co innego! Nie można porównywać lęku wysokości ze strachem na horrorze!

–       Zupełnie to samo. W końcu chodzi o pokonywanie własnych słabości i barier psychologicznych…

–       On ma trochę racji – niewinnie wtrącił Andrzej

–       …i ja jestem pewien, że teraz też nie dałabyś rady np. pójść w nocy do lasu.

–       Właśnie, że dałabym radę!

–       Właśnie, że nie!

–       Właśnie, że tak!

–       Zakład?

–       Zakład! O co?

Maciek zniżył głos.

–       O to, że nie dasz rady spędzić całej nocy na cmentarzu w lesie…

–       Stoi…

–       Wy chyba nie mówicie poważnie! – zaniepokoiła się Marlena – A jeśli coś jej się stanie, kotku, ty nie możesz…!

–       Nie przesadzaj – przerwał jej Maciek – umarli nic jej nie zrobią, co najwyżej trochę postraszą…

–       A żywi nie będą się plątać po lesie podczas deszczu. – dodała Ewelina, ignorując prowokacyjną uwagę Maćka.

–       Przecież nie będzie żadnego deszczu.

–       Będzie, będzie. Zresztą już się o to rano założyliśmy.

–       To ty możesz się przeziębić! Cała zmokniesz – przestraszyła się Marlena.

–       Wezmę sztormiak i gumiaki. Wrócę o świcie. Szykuj szampana Maciek, bo będę chciała oblać podwójne zwycięstwo.

–       Właśnie, a co jest stawką w tym zakładzie? – zapytał Andrzej.

Ewelina rzuciła bratu przeciągłe, zaczepne spojrzenie.

–       Satysfakcja…

–       Moja satysfakcja – zareagował natychmiast Maciek – Noc będzie suchuteńka, a ty spędzisz ją w domu, bo już o 22 dasz nogę z tego cmentarza. O ile oczywiście będziesz w stanie gdzieś dojść na drżących z przerażenia kolankach.

–       Ale wiesz, jakbyś miała umrzeć ze strachu, to lepiej napisz najpierw testament na korzyść Adama, tak jak ja. – zażartował Andrzej.

–       Nie omieszkam przekazać mu mojej kolekcji szekli. Jeśli dochód z ich upłynnienia wystarczy na remont, choć jednej belki w zabytkowej kamienicy, będę szczęśliwa na tamtym świecie!

Bogdan zerknął na Adama. Z kamienną twarzą dziobał widelcem w ziemniakach, jakby zastanawiał się, czy Andrzej mówił poważnie. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, że wszyscy się z niego naigrawają.

Po sutym obiedzie towarzystwo leniwie rozeszło się po domu.

–       Pół godzinki dla słoninki – ogłosił Maciek i każdy zaszył się w swoim kącie.

Bogdan nie miał zwyczaju spać po obiedzie, nawet tak dobrym jak ten, dlatego wybrał się na spacer. Trawnik przed domem, niegdyś regularnie koszony, teraz zdradzał wyglądem, że od dawna nikt się nim nie zajmował. Za to ogródek kwiatowy sprawiał bardzo dobre wrażenie. Żółte, niebieskie i czerwone kwiaty otoczone niziutkim drewnianym płotkiem na pierwszy rzut oka rosnące swobodnie jak miniaturowa dżungla, w rzeczywistości zadbane i wypielęgnowane wyciągały w górę swe cienkie łodyżki i wystawiały do słońca swoje beztroskie łepki. Niektóre były wielokolorowe. Wzrok Bogdana przyciągnął kwiatek, który składał się z tysięcy śnieżnobiałych i krwistoczerwonych przemieszanych ze sobą płatków, pozwijanych w rureczki i utkniętych ciasno jeden przy drugim. „Będę musiał zapytać Ewelinę, jak to się nazywa…” pomyślał Bogdan i wciąż zagapiony w kwiatek, mgliście uśmiechając się na myśl o czymś nieokreślonym, ale niewątpliwie przyjemnym, zrobił kilka kroków, gdy niespodziewanie coś chwyciło go za nogę. Robiąc wiatraka rękami, udało mu się wprawdzie uniknąć przebicia szyi sztachetami sielskiego płotka, ale i tak gruchnął, że aż ziemia jęknęła. Tłumiąc różne niecenzuralne słowa cisnące mu się na usta i rozglądając się niespokojnie, czy nikt go nie widział, pozbierał się powoli, bohatersko powstrzymując się od pocierania bolących miejsc. W miejscu publicznym mogłoby to zostać uznane za „wybryk nieobyczajny”. Wysoko podnosząc nogi, zaczął badać przyczynę swojego upadku. W wysokiej trawie krył się zielony wąż ogrodowy. „Pewnie ktoś podlewał kwiatki i nie zwinął ustrojstwa.” – pomyślał Bogdan i postanowił to naprawić. Ciągnąc za sobą zwój, na końcu którego podskakiwał w trawie pistolet z nakładką typu „mżawka”, doszedł do garażu. Na zewnętrznej ścianie obok kranika z wodą przymocowany był kołowrotek z nawiniętymi jeszcze dwudziestoma metrami węża. Pod spodem stała konewka i jakaś gliniana doniczka do góry dnem.. W trawie walały się małe metalowe pazurki pewnie do odchwaszczania. Bogdan nawinął węża do końca, położył pazurki obok doniczki i poczuł nagle, że chciałby mieszkać na wsi. Cisza, spokój… Żadnych zatłoczonych autobusów, klekoczących tramwajów, smrodliwych rur wydechowych, betonowych bloków z obskurnymi napisami sprayem. Żadnych marcowych koncertów podwórkowych dachowców jęczących niczym dusze potępione. Na wsi miałby mały drewniany domek z glinianą dachówką. Wieczorami siadałby na ławeczce i słuchał koncertu świerszczy. W ogródku pachniałyby mu wonne kwiatki zasadzone ręką pięknej żony. W dali cicho chlupotałoby jezioro. Tak jak teraz. Powiew słabego wiatru marszczył powierzchnię wody w drobne kreseczki. Las po drugiej stronie kusił chłodnym, tajemniczym cieniem. Kto wie, jakie cuda kryją się w gęstwinie. Z zakurzonych zakamarków pamięci wypłynęła odpowiedź:

Tam dziwy są: jest upiór leśny,

Siedzi wśród drzew rusałka blada;

Tam zwierz, widziany tylko z rzadka,

Wyciska ślady ciężkim krokiem;

Na kurzych nóżkach stoi chatka,

Co nie ma wcale drzwi ni okien;

Tam las i jar są pełne widm…[1]

„Ten Puszkin!” – westchnął Bogdan – „wieczny romantyk!”. Pogrążając się w miłych wspomnieniach, jak w dzieciństwie mama-rusycystka czytała mu na dobranoc bajki rosyjskiego poety, wolno obszedł jezioro dookoła. „Jest też dąb zielony! Brakuje tylko kota uwiązanego na złotym łańcuchu… Jak to leciało?”

–       Wiedziałem, że cię tu znajdę. – z zamyślenia wyrwał go głos Andrzeja – Natura ciągnie wilka do lasu, co?

–       A żebyś wiedział! Jak ja ci zazdroszczę!... Tu jest tak pięknie. Gdybym tu przyjechał parę lat temu, nie wiem, czy nie zmieniłbym prawa na leśnictwo.

–       A jednak ludzie stąd uciekają… I nie chodzi tylko o bezrobocie. Wiele domów jest położonych, tak jak ten, gdzieś na skraju lasu, poza zasięgiem ludzkiego wzroku. Najbliżsi sąsiedzi trzy godziny drogi stąd. A właściwie wertepów. Nie jest łatwo wytrzymać w takiej samotni. Szczególnie zimą.

–       A ja właśnie myślałem, jakby to było cudownie mieszkać w takiej ciszy i spokoju. Nawet zimą. Srebrna tafla jeziora, szyby pokryte misternymi wzorami stworzonymi przez mróz, ogień wesoło trzaskający na kominku…

–       I ty sam, zamknięty w czterech ścianach, nie masz, do kogo ust otworzyć. Po co palić w kominku, skoro nie możesz przy nim usiąść z ukochaną?

–       Ty się nie cieszysz z tego domu?...

–       Cieszę się, ale po prostu nie chcę tu mieszkać sam. Póki co będę spędzał tu tylko wakacje, a przeprowadzę się na stałe dopiero, gdy założę rodzinę i ten dom nie będzie już taki pusty. Wypełni go śmiech dzieci, tupot małych nóżek, no wiesz…

–     Wiem… – szepnął Bogdan i nagle poczuł się zażenowany tym, jak daleko zaszli w tej rozmowie. Normalnie nie robili sobie nawzajem takich zwierzeń. Przynajmniej nie na trzeźwo. Musieli przecież udawać twardzieli w tym brutalnym, męskim świecie. Przyznawanie się do uczuć było obciachowe. „To chyba ten las tak działa…” – pomyślał mętnie. Poza tym większość rówieśników uznałaby ich za frajerów, skoro chcą dobrowolnie obciążać się rodziną, „zaprząc się do kieratu”, zamiast wykorzystywać młodość, żeby się wyszaleć. No, ale Andrzej prawdziwej rodziny nigdy nie miał, a trochę już poszalał...

–       Słuchaj, – nagłe przypomnienie nocnej rozmowy z Krzyśkiem wyrwało go z zamyślenia – a ty sądzisz, że będziesz potrafił oderwać się od rozrywkowego trybu życia i ustatkować, jak tylko się ożenisz?

–       Skończyłem z rozrywkowym trybem życia. – odparł Andrzej stanowczo – Przez ostatni rok nałykałem się różnych rozrywek jak topielec wody i mam dość. Może to zabrzmi banalnie, ale dotarło do mnie, że to nie prowadzi donikąd. Zresztą – w oczach Andrzeja znów pojawiły się te wesołe iskierki – czy piękna żona to niewystarczająca rozrywka?

–       Masz już kogoś na oku?

–       Owszem. Pewna piękna pani doktor zawładnęła moim sercem, choć nie jest kardiologiem.

–       Na razie traktuje cię jak legendarna Wanda Niemca…

–       A! – Andrzej machnął ręką – To dlatego, że się wczoraj pokłóciliśmy o jakieś bzdety i teraz się trochę dąsa. Ale przejdzie jej. Zawsze przechodzi. Nie urodziła się jeszcze dziewczyna, która by mi się oparła.

–       Uważaj Don Juanie, bo ta może być pierwsza!

–       Po moim trupie!

Śmiejąc się, ruszyli wolno w stronę domu. Spiętrzone chmury płynęły po błękitnym niebie, zaczynało się robić duszno. Nagle Andrzej stanął jak wryty, a po jego twarzy przebiegł grymas bólu.

–       Hej, co jest? – zapytał Bogdan lekko zaniepokojony. Andrzej był blady jak śmierć.

–       Pozostałości rozrywkowego życia – uśmiechnął się krzywo – zawsze jak ciśnienie leci w dół, zaczyna mnie rąbać pod czaszką. Ewelina mówi, że mogłaby do przepowiadania pogody używać mnie zamiast barometru. Ale już mi przeszło… Wieczorem pewnie wróci, to wezmę Maxalt.

–       Jeszcze sobie zaszkodzisz! – na schodach do jadalni stała Wanda. Miała na sobie białą, przewiewną sukienkę na ramiączkach. – Ciągle mu powtarzam, żeby tyle tego nie brał. Wszystko ma swoje skutki uboczne.

–       Nie jestem masochistą i jak mnie coś boli, to nie widzę sensu się męczyć. Choć ty pewnie lubisz na to patrzeć.

–       Jesteś niesprawiedliwy...

–       Dobra, wezmę Apap – zadowolona?

–       Jasne! Z tego samego słoika co ostatnio!

W obliczu narastającej kłótni Bogdan uznał, że lepiej się dyskretnie ulotnić. Wszedł do jadalni, nalał sobie wody mineralnej stojącej w kryształowej karafce na stoliku pod ścianą. Odwrócił się, słysząc kroki. Ze schodów zbiegała Ewelina. Czarne włosy uczesane w lśniącego koka, ciemne, sportowe spodnie, obcisła, granatowa bluzka. Na biodrach miała zawiązany rękawami czarny sweter a na ramieniu mały plecak.

–       Gotowa na mocne wrażenia? – zapytał Maciek, podrzucając kluczyki od toyoty.

–       Zawsze. – odparła Ewelina spokojnie i odwracając się w stronę Bogdana, rzuciła – Idziemy?



Chcesz dowiedzieć się, kto padł ofiarą, a kto skalał swoje ręce zbrodnią?

Przeczytaj kolejne siedem rozdziałów powieści na stronie:

http://wydaje.pl/ebooks/show/402/Jestesmy-cmentarzyskami PDF BEZ REJESTRACJI jedyne 6,40 zł

http://virtualo.pl/jestesmy_cmentarzyskami/i14441/?q=cmentarzyskami  PDF i EPUB za 6,20

http://www.empik.com/jestesmy-cmentarzyskami-mazur-ola,p1045558774,ebook-p  EPUB i PDF tylko 4,77 zł. Można zapłacić także zwykłym przelewem (na poczcie), tylko trzeba zapisać sobie numer konta w trakcie składania zamówienia.

http://www.amazon.com/Jestesmy-cmentarzyskami-Polish-polsku-ebook/dp/B0061SFQTU/ref=sr_1_1?s=digital-text&ie=UTF8&qid=1320709997&sr=1-1  Kindle (mobi) za 5,74 $

http://www.smashwords.com/books/view/95089 mobi (Kindle), ePub (Apple iPad/iBooks, Nook, Sony Reader, Kobo), PDF, RTF, LRF, Palm Doc, online reading za jedyne 2,99 $

a także: http://www.amazonka.pl/jestesmy-cmentarzyskami_ola-mazur,99902671958.bhtml    

http://www.gandalf.com.pl/e/jestesmy-cmentarzyskami-pdf/    

http://nakanapie.pl/jestesmy-cmentarzyskami-ola-mazur-ksiazka,724653    

http://ebook.pl/74120-jestesmy-cmentarzyskami.html  

Copyright by Ola Mazur

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody autora. Zabrania się jej publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży.


Projekt okładki | Julia Senczyszyn


[1] Fragment poematu „Rusłan i Ludmiła” autorstwa Aleksandra Puszkina. Przekład: Jan Brzechwa.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×