Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-04-07 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1388 |
Upalne popołudnie... W dubrowińskiej posiadłości jakby wszystko wymarło. Nie tylko ludzie wolni od pracy, nawet służba - wszyscy rozeszli się po kątach i zalegli w cieniu. Psy uwaliły się pod nawisem olbrzymiej wierzby pośrodku dziedzińca, i słychać, jak kłapią zębami, w półśnie łowiąc dokuczliwe muchy. Drzewa aż pochyliły swe korony, nieruchome, jak umęczone. Wszystkie okna, tak we dworze, jak i w pomieszczeniach dla służących, rozwarto na oścież.
Skwar aż chlusta z góry falą gorąca; ziemia, pokryta króciutką, spaloną trawą, zionie żarem; ostre światło jak złocistym pyłem spowiło okolicę tak, że z trudem można rozróżnić przedmioty. I pański dom, niegdyś pomalowany szarą farbą a teraz zbielały, i maleńki sadek przed frontem, i zagajnik brzozowy, oddzielony od sadyby przejezdną drogą, i staw, i chłopskie sioło, i pole żyta, rozciągające się tuż za płotem - wszystko tonie w świetlistej mgle. Wszelakie wonie, począwszy od aromatu kwitnących lip i kończąc na wyziewach obory, gęstą masą stoją w nieruchomym powietrzu. Martwa cisza. Jedynie z kuchni dobiega miarowy werbel noży i tłuczka, zapowiadając nieodmienny chłodnik z zieleniną i drobno siekanym mięsem oraz bitki.
Wewnątrz pańskiego dworu panuje bezszumna trwoga. Starsza pani i dwie młode panienki siedzą w jadalni i, nie tknąwszy swych robótek porzuconych na stole, jakby zastygły w oczekiwaniu. W bawialni kobiety szykują okłady z gorczycy i kompresy, i dźwięk łyżek podobny do głosu świerszcza przecina ogólne odrętwienie. W korytarzu ostrożnie stąpają bosonogie garderobiane, przebiegając po schodach z antresoli do pokoju i z powrotem. Od czasu do czasu rozlega się krzyk: *Co z tą gorczycą? Posnęli czy co?* - a w ślad za tym jak strzała przemknie z bawialni jedna z dziewcząt. Nareszcie dobiega z góry skrzyp ciężkich kroków na schodach, i do jadalni wkracza lekarz wojskowy.
Doktor jest wysokim mężczyzną o szerokich barach i mocno zarysowanych rumianych policzkach, które wprost tryskają zdrowiem. Głos ma dźwięczny, krok stanowczy, jasne i wesołe oczy, usta pełne, soczyste, wejrzenie otwarte. To sybaryta w pełnym znaczeniu tego słowa, chociaż ma już te swoje 50 lat, sybaryta, który nigdy nie rezygnował - i długo jeszcze nie zrezygnuje ni z picia, ni z rozkoszy jedzenia. Ubrany według mody letniej, elegancko, w wyszywany tużurek o nieskazitelnej bieli, ozdobiony jasnymi guzikami z herbem, wchodzi, pocmokując wargami i posysając w zębach językiem.
- Słuchaj, gołąbko, przynieś-no nam wódeczki i coś na zagryzkę! - wydaje dziewce polecenie, zatrzymując się w drzwiach wiodących na korytarz.
- I co? jak? - z trwogą pyta starsza pani.
- Bóg nieskończenie miłosierny, Arino Pietrowna. - odpowiada doktor.
- Jakżeż to? to znaczy...
- A tak. Pociągnie jeszcze jakieś dwa-trzy dzionki, a potem - adieu!
Lekarz czyni wieloznaczny gest i półgłosem nuci: *Fikołkami, fikołkami, fi-koł-ka-mi po-le-ci!*
- Jakżeż to tak? doktorzy leczyli-leczyli - i raptem fikołkami!
- Jacy doktorzy?
- Nasz, gminny, i jeszcze miastowy jeden przyjeżdżał.
- Też mi medycy!! żeby to miesiąc temu zrobili mu porządną punkcję - byłby żyw!
- Czyż więc nic już nie można zrobić?
- Powiedziałem: bóg miłościw, a więcej nic dodać nie mogę.
- A może mu pomogą?
- Co - pomogą?
- A to co teraz... okłady... z gorczycy...
- Być może.
Kobieta w czarnej sukni i czarnej chustce bezszelestnie przynosi tacę, na której stoi karafka z wódką i dwa talerzyki z kiełbasą i kawiorem. Wraz z jej pojawieniem rozmowa milknie. Doktor nalewa sobie kieliszek, przygląda mu się pod światło i strzela językiem.
- Wasze zdrowie, mateczko! - mówi, zwracając się do starszej pani, i przełyka wódkę.
- Na zdrowie, ojczulku!
- Ot, od czego w kwiecie wieku ginie Paweł Władimirowicz - od tego samego napitku! - powiada doktor, miło się marszcząc i dziobiąc widelcem plasterek kiełbasy.
- Pijcie, pijcie! wam - nie szkodzi!
- Mnie - nie szkodzi! I płuca, i nerki, i wątroba, i śledziona - wszystko u mnie gra jak w zegarku. Ale, ale! co to ja chciałem! - zwrócił się do kobiety w czerni, która przystanęła w drzwiach jakby przysłuchując się rozmowie. - Co tam dziś u was na obiad?
- Chłodnik, bitki i smażone kurczęta, - odrzekła ta jakoś kwaśno się uśmiechając.
- A rybę soloną macie?
- Jakżeby, panie! ryby dość! jest jesiotr, siewriuga... znajdzie się - ile chcieć!
- A to zarządź tam dla nas na obiad botwinkę z jesiotrem, wiesz, kawałek, tylko żeby co tłuściejszy! Jak ci na imię: Ulituszka*) czy jak?
- Ludzie nazywają mnie Ulita, panie.
- No, to żywo Ulituszka, żywo!
Kobieta wychodzi; na chwilę zapada męczące milczenie. Arina Pietrowna wstaje ze swego miejsca przy stole i wpatruje się w drzwi, sprawdzając, czy tamta naprawdę sobie poszła.
................................................
*) Ulituszka - po rosyjsku ślimak
oceny: bezbłędne / znakomite
My, Słowianie, mamy wiele wspólnego, szczególnie jeśli chodzi o ten "napitek". ;)