Przejdź do komentarzyK-X ląduje (10 cz.)
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-05-22
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1299

K-X ląduje (10 cz.)



Dzień się budził. Na dworze świtało. Słońce wyłaniało się powolutku z różowej poświaty zza horyzontu i zaglądało ciekawym okiem na Ziemię. Ziemia również budziła się ze snu. Ptaki coraz głośniej śpiewały, ćwicząc swoje głosy przed całodziennym koncertowaniem. Zwierzęta podnosiły się ze swoich legowisk, przeciągając się na wszystkie strony. Tak prostowały swoje zdrętwiałe od spania grzbiety i nogi. Pomrukując i popiskując przy tym cichutko, z zadowoleniem witały nowy dzień. Gdzieś w oddali słychać było głośne: — „huhu, huhuuu, huhuuuu!”, które umilkło po chwili. To sowa powracała z nocnych łowów i swoim pohukiwaniem dawała znać wszystkim nocnym zwierzętom i ptakom, że oto nadszedł czas, aby po pracowitej nocy udać się na spoczynek. Był to również znak i dla dzięcioła, lekarza lasu, że nadszedł już czas, aby przystąpić do pracy. Słychać było więc jak głośno, coraz głośniej opukuje drzewa. A to jego lecznicze stukanie dziobem, rozbudzone już na dobre echo, roznosiło po całym lesie.

Las ożywał po nocnym uśpieniu. Wiaterek zaczynał poranną igraszkę i dmuchał delikatnie w liście drzew, a te, poruszały się lekko i cichutko szumiały. Wtedy rozbawiony wiaterek przystąpił do mocniejszego dmuchania i wiał już między drzewami z dźwięcznym poszumem. Przenosił się coraz dalej i dalej, aż w końcu zaczął hulać wśród strzelistych skał, dorzucając do porannej, jakże łagodnej i spokojnej muzyki, coraz to mocniejsze akordy. Zadowolone echo ochoczo roznosiło je do najmniejszych nawet zakamarków leśnych. I gdy one, odbijając się od nich wracały z powrotem, rzucało nimi radośnie o pojedyncze skały, rozdrabniając na wiele drobniutkich taktów. Te takty wiaterek podrywał radośnie i bardzo już mocnym podmuchem wdmuchiwał je we wszystkie szczeliny skalne, nawet w najmniejsze. A te, przeciskając się przez nie, nabierały mocy tysięcy fujarek i przekształcały się w głośną, melodyjną muzykę, która już swobodnie docierała wprost do komnat jaskini.

Takie to właśnie cudownie brzmiące takty poranka budziły leśne ludki codziennie ze snu w ich podziemnym pałacu. Każdy z nich po przebudzeniu uwielbiał poleżeć sobie jeszcze chwileczkę w łóżku i z zamkniętymi oczami się w nie wsłuchiwać. One zawsze wprawiały ich w miły i radosny nastrój na cały dzień.


Chwatko już nie spał, ale bez ruchu i zamkniętymi oczami leżał ciągle w swoim łóżku. Z przyjemnością wsłuchiwał się w dobiegające z zewnątrz odgłosy leśnej przyrody. Ogarniał go błogi spokój i przyprawiał o krótkotrwałą amnezję. Zapomniał o wszystkich problemach dnia poprzedniego, a nawet o czekających na niego w obecnym dniu. Pragnął choć na chwilę jeszcze taki stan przedłużyć, ale podświadomie bardziej niż świadomie czuł, że coś mu w tym przeszkadza i karze otworzyć oczy. I gdy je otworzył, zobaczył dwie pary oczu wpatrujące się w niego. Wrzasnął przerażony:

— Borze mój zielony!

— Przykro mi, Chwatko, że cię tak wystraszyłem — powiedział K-1 i spuścił ze smutkiem głowy.

— No coś ty, K-1! Wcale mnie nie wystraszyłeś. Miałem tylko jakiś niezbyt miły sen. — Chwatko na szybko wymyślił małe kłamstewko, aby nie sprawiać przykrości K-1.

— Właśnie. Już od jakiegoś czasu obserwuję ciebie, bo obudziły mnie twoje głośne postękiwania. Raz nawet zacząłeś machać rękami i krzyknąłeś: „uciekajmy!”. Już chciałem cię obudzić, aby przerwać ci ten koszmar senny, ale nagle się uspokoiłeś, leżałeś już cichutko i spokojnie… a nawet zacząłeś się uśmiechać.

— Słyszysz tę muzykę?

— Słyszę. Od dawna się w nią wsłuchuję. Co to za muzyka?

— Poranna rapsodia. Po najstraszniejszych nawet koszmarach sennych, gdy ją usłyszysz i się w nią wsłuchasz, ona jak balsam ukoi twą duszę. Uwielbiam takie przebudzenie.

— Muzyka istotnie piękna.

— No, to piękne przebudzenie mamy już za sobą. Czas na przywitanie dnia. A dzień ma być dzisiaj bardzo ciekawy. I nie ukrywam, że nieco niebezpieczny. Ale jak tu dziewczynom odmówić?

— Nie, Chwatko, na pewno nie można odmówić. Jeszcze by pomyślały, że z tchórzami mają do czynienia. Damy sobie radę. Zobaczysz!

— Myślę nawet, że nie mamy innego wyjścia.

Po godzinie wszystkie dzieci były gotowe już do drogi. Szczęśliwe i uśmiechnięte zapakowywały jeszcze tylko swój prowiant na wycieczkę. A było tego bez liku. Już wszystkie trzy mamy i dwie babcie zadbały o to i dołożyły wiele starań, by im niczego nie brakowało. Przecież miały być, za ich zgodą, cały dzień poza domem. Były tam więc pyszne kanapki, słodkie ciasteczka, osiem smakowitych naleśniczków z dnia poprzedniego, a nawet dla każdego po kawałku szarlotki, którą babcia Miła specjalnie dla nich upiekła wieczorem. Było także dużo napojów: sok malinowy, kompot z jabłek, a nawet woda źródlana. Wszystkie te pyszności dzieci pakowały do dużego pojemnika specjalnie przygotowanego przez K-Y, który można było bez problemu przymocować do kierownicy samopojazdu. I kiedy K-1 wraz z ojcem K-Y już go solidnie przymocowali, wtedy podoczepiali jeszcze kilka nowych rzeczy do oprzyrządowania samopojazdu. Chwatko, widząc to, tylko się uśmiechał do K-1 i dalej pakował swój plecak. A trzeba przyznać, że pakował go o wiele staranniej niż zwykle.

Zaraz po śniadaniu wszystkie dzieci ludkowe przebrały się w swoje podróżne kombinezony, aby tym razem wygodniej im się jechało na spotkanie z przygodą i… w poszukiwaniu białych lilii... Ale o tym sza! Żadne z dzieci nie mogło głośno wypowiedzieć tych magicznych dwóch słów, bo gdyby je starsi usłyszeli, to mogłyby zapomnieć o swojej wycieczce. Starsze dzieci na wszelki wypadek nie wtajemniczały bliźniaków w plan wycieczki, bo jeszcze któryś z nich mógłby się niechcący wygadać. Jak Gagatek z tym „zawałem”. Dobrze, że poprzedniego wieczoru Gaga poszli szybciej spać i nic na ten temat nie słyszeli. Teraz wystarczyło im tylko trzymać język za zębami. Gaga też jakoś dziwnie nie dopytywali się, gdzie jadą tym razem. Byli szczęśliwi jak dwa skowronki o poranku i zadowoleni, że w ogóle jadą.

Wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Tylko wskakiwać na samopojazd... i w drogę! Witaj przygodo! I już dzieci prawie zamierzały to zrobić, gdy nagle K-2 zawołała:

— Popatrzcie tam! Kogo ja widzę? Moje kochane zawiniątka szczurkowate pełzną do nas… I co zrobimy? Patrzcie, jak się śpieszą. Coś mi się zadaje, że one zamierzają z nami się udać na wycieczkę.

— No wiecie co? Rzeczywiście, pędzą jak szalone, jak na swoje możliwości — powiedział Chwatko, ubawiony widokiem śpieszących się jaszczurek. — Gaga, skoczcie no szybko po ich koszyczek do pokoju Śmieszki i K-2. Nie ma wyjścia, muszą jechać z nami, bo się jeszcze rozchorują z tęsknoty za K-2. No, jazda chłopaki, ruszajcie się!

— I znowu my? — z niezadowoloną miną burknął Gagatek, ale gdy zobaczył proszące spojrzenie K-2, od razu ochoczo wystartował z miejsca. Po kilku krokach zawrócił jednak. Złapał Gabcia za pasek kombinezonu i pociągnął za sobą. — No, rusz się wreszcie. Coś taki niemrawy? Wyglądasz na okrutnie zblazowanego. A już wiem, to ten szarobury kombinezonik tak na ciebie działa. Mnie się też ten smutny kolor nie podoba. Wiesz, poprosimy K-2, aby jakoś upodobniła te nasze odzienia do swojego. Co, K-2? Jest to jakimś księżycowym cudem do zrobienia?

— Pędźcie już, pędźcie Gaga! Już K-2 odstawi malowanie jak się patrzy. Możecie być pewni. To akurat ona uwielbia — zawołał ubawiony K-Y. Po czym nachylił się do papcia Chwata i powiedział: — Lepiej niech wezmą ze sobą te nieszczęsne jaszczurki, bo nie wiem, co miałbym z nimi robić. Jakoś mi się one nie bardzo podobają, no… z wyglądu przynajmniej, a K-2 prosiła mnie, abym się nimi zajął podczas jej nieobecności. A tak, to ona sama się nimi zajmie. Ona już wie, co im potrzeba.

Po krótkiej chwili wszystko już było zupełnie gotowe do drogi. Jaszczurki siedziały już w koszyczku pod nogami K-2 i wystawiały swoje łebki z ciekawości. Dzieci też już stały na swoich miejscach i ze szczęśliwymi minami trzymały się poręczy. A już najbardziej tryskał szczęściem Gagatek, gdyż podczas załadunku zwinek na pokład samopojazdu, został zapewniony przez K-2, iż na pierwszym postoju zmieni jego i Gabcia wygląd. Zrozumiałe więc, że miał jeszcze więcej powodów do radości.

Dzieci były gotowe do startu w nieznane. Czekały tylko na komendę papcia Chwata. A papcio Chwat z komendą zwlekał. Tak bardzo mu się dzieci na tym „nieziemskim” ziemskim pojeździe podobały, że chciał sobie tym obrazkiem trochę dłużej oko nacieszyć. W końcu popatrzył na wszystkich starszych zebranych na podwórku celem pożegnania dzieci, potem jeszcze raz na wszystkie dzieci i ich rozjechane w uśmiechu buzie, i głośno oraz przeciągle zawołał:

— W droooooogę!!!

Jakie to wspaniałe uczucie ruszyć tak w drogę w nieznane, na spotkanie z przygodą. Wszystkie dzieci doświadczały tego wspaniałego i emocjonalnego uczucia pełną piersią. Radosne pędziły przed siebie i rozglądały się po soczystozielonym lesie. Wpatrywały się w drzewa kołyszące się na wietrze. Podziwiały malutkie polanki przyozdobione pięknym kwieciem. Co rusz spoglądały też w błękitne niebo skąpane w złotych promieniach słońca. Wsłuchiwały się w melodyjne śpiewy ptaków i przeróżne odgłosy lasu, jakie cudowna ziemska przyroda ofiarowywała swoim wrażliwym słuchaczom.

Dzieci mogłyby tak gnać przed siebie w nieskończoność, rozkoszując się wszystkim dookoła, gdyby nie jeden towarzysz podróży. Chodziło naturalnie o Gagatka. Gagatkowi i owszem, bardzo się podobała jazda i to wszystko dookoła, czego był świadkiem, ale przecież nie mógł zapomnieć o tak ważnej sprawie, jak zmiana jego wizerunku w wykonaniu K-2. Nalegał więc, aby wreszcie zrobić pierwszy postój. Nie zamierzał ukrywać w jakim celu. Cel miał tylko jeden.

— Popatrzcie tylko, jaki ten nasz świat jest piękny i kolorowy — zachwycał się głośno. — Tylko my psujemy całe to jego piękno naszym szaroburym wyglądem. Zatrzymajmy się więc i niech nas K-2 wreszcie upiększy… No, chociażby mnie, jak wy nie chcecie. Bo też to tylko ja wpadłem na taki kolorowy pomysł… K-1, słyszysz co mówię?! Ja wiem, że to ciężko ci zrozumieć, bo ty sam swoim wyglądem aż razisz w oczy, tak pięknie wyglądasz. A my…

— Już dobrze, dobrze! — K-1 przerwał Gagatkowi mowę. — Zaraz zatrzymamy się na chwilę, bo i tak muszę z Chwatkiem pogadać na temat dalszej drogi.

— Kochany jesteś! — zakwilił z radości Gagatek. I nagle się zadumał, a po chwili zapytał: — Ty, K-1, a gdzie my właściwie dzisiaj jedziemy?... A zresztą, wszystko mi jedno gdzie. Byle razem, byle daleko, no i… byle kolorowo.

Dojeżdżali akurat do niewielkiej polanki, która wyłoniła się nagle zza leśnej gęstwiny i ukazała się oczom dzieci w swej pełnej krasie. A było na co popatrzeć, tak bajecznie była kolorowa. Na zielonym tle traw przeważały białe stokrotki, pomiędzy nimi wystawiały swe łebki: chabry bławatki, czerwone maki, żółte mniszki, szafirowe krokusy, liliowe storczyki, czerwone koniczynki, a nawet drobniutkie żółte kaczeńce. Widok był przepiękny. Dzieciom aż dech zaparło. A Nosolek to już był w siódmym niebie. Przymykał tylko oczy, i by nie uronić żadnego zapachu, delikatnie wciągał nosem powietrze. Wymarzone miejsce na postój. K-1 zatrzymał samopojazd i dzieci zeskoczyły z niego z wielką radością. Chciały z bliska przyjrzeć się temu kolorowemu arcydziełu matki natury. Biegały więc po polanie i rozkoszowały się jej widokiem i zapachem. Nosolek zaś wyłożył się na trawie i tyle było go widać. Ale słychać było, bo swym kinolkiem dość głośno wciągał aromaty polanki. A Gagatek, skacząc po polanie niczym konik polny, wykrzykiwał, że każdy ma wybrać dla siebie taki kolor, w jakim jest kwiat, który mu się najbardziej podoba. K-2 zaś nakazywał mieszać już farby i przygotowywać się do malowania każdego w wybranym przez niego kolorze.

Wcześniej nikt oprócz Gagatka nie uskarżał się na kolor podróżnego kombinezonu. Pomysł Gagatka wydał się jednak wszystkim nawet dość zabawny. Tym bardziej, że K-2 z dziwnie tajemniczą miną wyrażała natychmiastową chęć do malowania.

K-2 wyciągnęła z pasa bezpieczeństwa jakieś malutkie pojemniczki i kazała wszystkim ludkom ustawić się w szeregu oraz zamknąć oczy i buzie. Kiedy to uczynili, od razu oddała się swemu artystycznemu zajęciu. Naciskając na zaworki różnokolorowych pojemniczków, kierowała syczący strumień farby na kombinezon każdego ludka z osobna. Każdego z nich malowała według jego życzenia.

Chwatko wymyślił dla siebie kolor chabrowy. Gryzio oczywiście wybrał kolor czarny, ale po protestach dzieci zmienił na purpurowy. Nosolek, nieustanny marzyciel, nie mógł innego koloru wybrać jak tylko błękitny. Śmieszka koniecznie chciała się upodobnić do K-2, i ku jej radości, wybrała kolor złoty. Wyglądała rzeczywiście jak urodzona kosmitka. Z Gaga było trochę więcej problemu, gdyż we dwójkę ubzdurali sobie, że ich kombinezony muszą być dwukolorowe. I choć o kolory byli już pewni, bo bez żadnych dyskusji zdecydowali się na kolor żółty i niebieski, to jednak nie mogli się dogadać, czy te kolory mają się łączyć w poziomie, czy też w pionie. Jeżeli łączyłyby się w poziomie, to u jednego niebieski byłby od pasa w górę, a żółty od pasa w dół, a u drugiego naturalnie na odwrót. Jeżeli łączyłyby się w pionie, to u jednego niebieski z prawej strony, a żółty z lewej, a u drugiego oczywiście na odwrót. Taki zróżnicowany zabieg uznali za konieczny, aby ich ze sobą nie mylić. Tak długo się między sobą przekomarzali, aż się w końcu pokłócili.

Starsze dzieci zaczęły się już niecierpliwić z powodu niezdecydowania Gaga. Wreszcie K-2 postanowiła sama zadecydować jak ich pomaluje i wybrała malowanie pionowe. Co nawet bliźniakom bardziej pasowało, gdyż im dodało wizualnie nieco wzrostu. Sprawiali wrażenie wyższych. Niebieski kolor dostało się Gagatkowi z prawej strony, żółty zaś z lewej. Gabciowi naturalnie na odwrót, z prawej strony żółty, z lewej niebieski. W efekcie końcowym bliźniacy byli bardzo zadowoleni.

Malowanie mieli załatwione. Wszystkim przypadły do gustu stare kombinezony w nowym wydaniu i z wielkim zachwytem chwalili K-2 za jej pracę artystyczną.

K-2 pochwały tak bardzo schlebiały, iż każdemu, zupełnie już od siebie, domalowała jeszcze jakiś motyw. Każdemu inny i każdemu według jej własnego uznania. I tak: Chwatkowi na tle jego chabrowego kombinezonu, przypominającego kolorem noc, namalowała piękną złotą kometę. Jej głowę na piersiach po lewej stronie, zaś warkocz po prawej. Nad warkoczem bardzo się napracowała, gdyż malowała go w kilku odcieniach złota. W efekcie wyglądał naprawdę cudownie. Wyrastając z głowy komety, rozplatał się na całej swej długości, i stając się coraz szerszy, przechodził przez prawe ramię Chwatka aż do połowy jego pleców.

Gryzio na tle purpurowego kombinezonu, kolorem przypominającego zachód słońca w wietrzny wieczór, otrzymał głowę tygrysa z rozdziawioną paszczą, ukazującą ostre kły i zębiska. K-2 namalowała dwie takie głowy tygrysa. Jedną mniejszą na jego lewej piersi, a drugą dużą, i wyglądającą jeszcze groźniej, na plecach.

Jaki motyw pasowałby najlepiej do Nosolka? K-2 nie musiała się długo zastanawiać i namalowała mu na jego marzycielskim błękicie kilka białych obłoczków o fikuśnych kształtach. Kilka mniejszych z przodu, i kilka większych z tyłu. A wszystkie te obłoczki miały rozmarzone oczy i błogi uśmiech.

Śmieszka natomiast w odpowiednim miejscu na piersi przyozdobiona została pięknym czerwonym serduszkiem. I takim samym serduszkiem, tyle że o wiele większym, na plecach. Co na tle jej złotego kombinezonu dawało wspaniały efekt, jakby biło naprawdę.

Na samym końcu K-2 zabrała się za Gaga. Chwilę musiała się zastanowić, jakich motywów użyć w stosunku do bliźniaków. W końcu zdecydowała się na jeden wspólny dla obu i namalowała im na piersiach, na żółtym tle, takie samo duże oko. A na niebieskim tle z kolei, Gagatkowi namalowała czerwone, szeroko uśmiechnięte usta, i takie same, tyle że bardzo duże — na plecach. W połowie na tle niebieskim, w połowie na tle żółtym. Gabciowi zaś na niebieskim tle z przodu namalowała ucho, i takie samo, ale też bardzo duże — na plecach. Oczywiście tak samo w połowie na niebieskim tle i w połowie na żółtym.

Wszystkie dzieci były bardzo zadowolone i zarazem ubawione swoimi motywami. Nie mogły się nadziwić K-2 trafności skojarzeń. Oglądając siebie nawzajem, głośno zachwycały się też jej pięknym wykonaniem. Dzieci wcale tego nie ukrywały, że w pewnym sensie utożsamiają się ze swoimi motywami. Wyglądało więc na to, że K-2 udało się odgadnąć, jakie moce drzemią w ich młodych duszach.

— K-2, jesteś ekstra! — wołał Gryzio, któremu głowa tygrysa ogromnie się podobała. Zdjął nawet swój kombinezon do połowy i przekręcił jego tył do przodu, aby dokładnie przyjrzeć się dziełu K-2. — Z ciebie artystka nie od parady… Patrzcie no, jaką cudowną buzię ma ten mój superowy tygrys! Niesamowite, lepiej nikt by nie namalował. Dzięki, K-2! Jestem z ciebie dumny! Brawo, K-2! Brawo nasza kochana kosmitko!

— Brawo, brawo! — wołały wszystkie ludkowe dzieci.

— Już dobrze! Uspokójcie się! — przekrzykiwała ludki K-2. — Cała przyjemność po mojej stronie. I jestem naprawdę szczęśliwa, że spodobało wam się moje malowanie. Ale teraz już jedźmy dalej… Prowadź nas, Chwatko, nasza gwiazdo przewodnia!

— Jeszcze chwileczkę! Daj mi pogadać z naszym przewodnikiem — zawołał wesoło K-1, którego całe to malarstwo siostrzyczki bardzo ubawiło. — Musimy dokładnie ustalić jak dalej jechać. Chwatko, mów, co i jak, a ja te dane naniosę do systemu nawigacyjnego, no i możemy już dalej spokojnie jechać.

Kiedy najstarsi chłopcy zajęci byli ustalaniem trasy i miejsca docelowego, pozostałe dzieci dalej zachwycały się swoim wyglądem.

— Ty, K-2. Mów, co chcesz, rób, co chcesz, ale ja ciebie i tak nie puszczę z powrotem na Księżyc — powiadomił Gagatek przyjaciółkę. — Ty jesteś tu na Ziemi nam bardzo potrzebna. Co tam będziesz na Księżycu robić? Sama mówiłaś, że u was nie jest tak ładnie jak u nas na Ziemi. No a przede wszystkim, nie jest tak kolorowo…

— Ani tak pachnąco — podpowiedział Nosolek.

— Kochani jesteście! — zawołała szczęśliwa K-2 i popatrzyła na wszystkie dzieci dwoma parami ogromnych oczu. — Cieszę się, że jestem wam potrzebna. Bo to jest bardzo ważne w życiu, aby czuć się komuś potrzebnym. Ja jednak należę do księżycowej społeczności, więc na Księżycu jest moje miejsce. Ale jedno wam mogę obiecać na pewno, że będę… że będziemy was często odwiedzać. No i jak tylko to będzie już u nas możliwe, to i wy będziecie nas odwiedzać. Bo wiecie, warunki na Księżycu są zbyt ciężkie dla was. Ogromna różnica temperatur w ciągu dnia, a przede wszystkim brak atmosfery, powoduje, że nie moglibyście u nas normalnie żyć. Potrzebne są odpowiednie skafandry, które ochroniłyby was od niekorzystnych dla was księżycowych warunków. I właśnie taki jeden skafander udało się naszym naukowcom skonstruować. Przywieźliśmy go ze sobą, dlatego papcio Chwat będzie mógł z nami bezpiecznie polecieć na Księżyc. A gdy już będziemy mieli tych skafandrów więcej, no to wtedy każdy z was będzie mógł nas odwiedzać. Jak tylko będziecie chcieli…

— No, może raz, z samej ciekawości trzeba by było polecieć i zobaczyć jak nasi Księżycowi Pobratymcy żyją — poważnym głosem Gagatek wszedł w słowo K-2. Potem chwileczkę podumał i już wesoło powiedział: — Ale będzie lepiej, jak wy do nas będziecie przylatywać, bo sama ciągle powtarzasz, że u nas, na Ziemi, jest najpiękniej.

— I póki co, i póki jesteśmy tu na Ziemi razem, musimy się rozkoszować każdą wspólną chwilą — odezwał się milczący do tej pory Gabcio. — A gdy już przyjdzie czas rozstania, wtedy będziemy myśleć o tym, aby jak najszybciej znów być razem. Bo przecież dobrze jest nam razem. Prawda?

— Prawda! — głośno krzyknęły wszystkie młodsze dzieci, aż starsi chłopcy, którzy ciągle byli zajęci wytyczaniem trasy, popatrzyli zaskoczeni w ich kierunku.

— Dla uczczenia tej tak ważnej chwili, proponuję wznieść toast za naszą przyjaźń! — zawołała Śmieszka i pobiegła do samopojazdu, aby z pojemnika na prowiant wyciągnąć sok malinowy.

— Co tam z wami się dzieje? — spytał Chwatko siostrę, gdy ta dotarła do samopojazdu. — Czemu tak wrzeszczycie?

— A nic, nic, to tylko tak z radości, bo nasz kochany Gabcio strzelił znów krótką, ale mądrą gadkę. Chodźcie już do nas, bo będziemy wznosić toast. Przyszłam właśnie po sok, a i jeszcze wezmę dla każdego po kawałku babcinej szarlotki. No co? Jesteście już gotowi?

— Już akurat kończymy — powiedział K-1 i na szybko coś tam jeszcze postukał palcem po tablicy rozdzielczej samopojazdu. — No, gotowe! Chodźmy Chwatko do nich, bo będą świętować bez nas.

Wszystkie dzieci usiadły na trawie obok leżącego znów Nosolka i po wzniesionym toaście za wspólną przyjaźń, zajadały się pyszną szarlotką. Miło i sympatycznie było tak sobie siedzieć na pachnącej polance wśród serdecznych przyjaciół i rozkoszować się każdą chwilą. Ale czas było ruszać w dalszą drogę. A droga była jeszcze daleka. Nie trzeba było więc dzieci popędzać. Chwatko rzucił tylko krótkie hasło: — „Czas na nas!”, i wszystkie momentalnie poderwały się z trawy. Otrzepały swoje śliczniutkie kombinezony z źdźbeł trawy i okruszków po szarlotce, i były już gotowe do drogi.

Dzieci szczęśliwe i kolorowe pędziły znów duktem leśnym w kierunku… No właśnie, w jakim kierunku? Tego dzieci niestety same nie wiedziały dokładnie. Nawet Chwatko nie bardzo wiedział jak mają jechać. Wiedział tylko tyle, że to miejsce, do którego zmierzają, znajduje się gdzieś na skraju lasu w zachodniej jego części. Gdzieś, gdzie las się kończy i zaczyna się duże miasto wielkich ludzi. Wtedy, kiedy byli tam jedyny raz na niedzielnej wycieczce na sarenkach wraz ze starym gajowym, Chwatko w ogóle nie starał się nawet zwracać uwagi na drogę, był niemalże pewien, że tam nigdy więcej nie pojedzie. Bo i po co, zresztą, skoro papcio Chwat wraz ze starym gajowym orzekł, że to miejsce jest nazbyt niebezpieczne dla nich i lepiej będzie nie zapuszczać się tam nigdy więcej. Z daleka tylko przypatrywali się wielkim ludziom krzątającym się wokół olbrzymiego domu. Stary gajowy powiedział wtedy, że to jest dom samotnych dzieci. Dzieci, których rodzice z różnych przyczyn same zostawili na świecie. Dlatego żyją one w dużej grupie w tym domu, bez mamy i taty, ale pod opieką kilkoro starszych osób. I wtedy też gajowy pokazał im ten niesamowity ogród wielkich ludzi, gdzie rosły przepiękne, różnokolorowe kwiaty. Gajowy wymieniał nawet nazwy tych kwiatów, bo na kwiatach gajowy znał się jak mało kto. Kwiaty to jego hobby. Chwatko zapamiętał najbardziej białe lilie, Śmieszka zresztą też. Może dlatego, że gajowy opowiedział im wtedy piękną baśń. A była to baśń o księciu i królewnie, którzy żyli w bardzo dawnych czasach i bardzo się kochali. Matka królewny nie była jednak z tego zadowolona i nie chciała się zgodzić na ich małżeństwo. Odważny książę porwał więc królewnę i chciał ją wywieźć w swoje strony. Niestety zła matka przeklęła córkę i jej narzeczonego, a za uciekającymi wysłała pościg. Młodego księcia ujęto i zabito, a królewna umarła z żalu i tęsknoty. W miejscu gdzie zginął książę rosną białe lilie, a obok wypływa strumyk. Są to łzy królewny, a są one tak gorące, że woda w strumyku nigdy nie zamarza. Dlatego białe lilie o pięknych białych kielichach rosną tam zawsze i są bardzo dorodne. Ich kielichy zamykają się tylko w nocy. W dzień zaś, w pierwszych promieniach słonecznych, otwierają się i kierują swą nieskazitelną biel w stronę słońca. Od tamtej pory białe lilie stały się symbolem czystości i niewinności. Czystości uczuć i niewinnej miłości.

Usłyszaną od gajowego baśń o księciu i królewnie, Śmieszka opowiedziała K-2 już wcześniej, kiedy zbierały borówki dla chłopaków. K-2 tak bardzo się spodobała ta historia nieszczęśliwej miłości, że tym bardziej postanowiła zrobić wszystko, aby zdobyć te piękne kwiaty. Aby zdobyć białe lilie, które wyrosły z kilku kropel mleka Hery — dla dziadka K-X, ale i też dla siebie, bo białe lilie już zawsze będą się jej kojarzyć z symbolem czystości i niewinności.

Droga była daleka. Żeby się zbytnio nie dłużyła, dzieci znów zaczęły sobie po kolei opowiadać o różnych swoich przeżyciach. Najpierw o najśmieszniejszych, potem o najgroźniejszych, to znów o najdziwniejszych, aby na koniec ponownie przejść do najśmieszniejszych. W większości było więc wesoło wśród podróżnych. A jeszcze weselej zrobiło się, gdy nawzajem zaczęli się uczyć różnych piosenek, i tych ziemskich, i tych księżycowych. Nauczaniem piosenek zajęły się dziewczynki. I o ile nauczane przez Śmieszkę słowa do ziemskich piosenek, mniej lub bardziej znane przez dzieci ludkowe, były proste i łatwe do zapamiętania, nawet przez rodzeństwo K, o tyle słowa piosenek księżycowych niestety nie. Po każdym jednym słowie do piosenki księżycowej nauczanym przez K-2, wszystkie dzieci ludkowe buchały salwą śmiechu, bo nie w sposób było im powtórzyć dokładnie choćby jedno. K-2 i K-1 również pękali ze śmiechu, słysząc, co za parodia wychodzi z ich języka ojczystego. W końcu K-2 postanowiła przy pomocy brata na szybko przetłumaczyć na ziemski język słowa choć jednej ich piosenki. Wtedy nauka poszła sprawniej. Śpiewali więc raz ziemską piosenkę, raz księżycową. Potem kilka ziemskich i znów raz księżycową. A trzeba przyznać, że śpiewali bardzo ładnie. Najładniej  dziewczynki, bo wprawiły się w śpiewaniu na dwa głosy i wychodziło im to naprawdę wspaniałe. Chłopcy byli zachwyceni.

Pięknym śpiewem dziewczynek zachwycały się też zwierzęta leśne, które niezauważone przez dzieci podążały za nimi, zachowując bezpieczną odległość. Jako pierwsze ich śpiew usłyszały dwie małe sarenki i z rozkoszą pobiegły za samopojazdem, aby choć jeszcze przez chwilkę posłuchać ich wspaniałego głosu.

Dwa zajączki szaraczki, widząc biegnące sarenki, przez moment zastanawiały się co się dzieje, czy aby nie trzeba uciekać. Ale gdy długich ich uszu dobiegł śpiew dzieci, pobiegły za sarenkami i za tym pięknym śpiewem.

Cztery wiewiórki zabawiały się między sobą orzeszkami, rzucając je jedna do drugiej i przeskakując z drzewa na drzewo, kiedy nagle ich malutkim uszom dobiegał śpiew dzieci. Na początku nie mogły odgadnąć, co to za dźwięki. Myślały nawet, że to wiaterek tak melodyjnie gwiżdże im w uszach od tego szybkiego skakania po drzewach. Lecz kiedy dzieci zbliżały się do drzewa, na którym one się właśnie zatrzymały, by dokładniej wsłuchać się w odgłosy dochodzące najwyraźniej jednak z dołu, stała się rzecz dziwna. Otóż wszystkie wiewiórki zorientowawszy się już, że te piękne dźwięki to nie sprawka wiatru, zeskoczyły momentalnie z drzewa na ziemię, i to tuż przed nadjeżdżający samopojazd, i znieruchomiały. K-1 o mały włos a byłby je przejechał, ale na szczęście zrobił szybki zwód i zdążył ominąć oniemiałe z wrażenia wiewiórki. A te, oniemiały wtedy jeszcze bardziej. Stały dalej bez ruchu, patrząc tylko za oddalającymi się dziećmi i wsłuchując się w ich oddalający się śpiew.

Nawet dzięcioł, lekarz lasu, gdy usłyszał ten niespotykany w lesie śpiew, zaprzestał na moment opukiwanie starego klonu i wsłuchiwał się z wielką przyjemnością.

Nieopodal, na gałęzi innego klonu, spała sowa uszatka, umordowana nocnymi łowami. Ale gdy dzieci ze śpiewem na ustach przejeżdżały ścieżynką akurat tuż obok jej miejsca spoczynku, obudziła się od razu. Ze zdumienia szeroko otworzyła swe ogromne oczy i bardzo się zdenerwowała. Bo któż to śmie ją budzić? I już chciała głośno huknąć oburzona, gdy do jej wrażliwych uszu dobiegł melodyjny śpiew. Zdenerwowanie i oburzenie zarazem, opuściło ją natychmiast. Huknęła tylko półgłosem: — „hu, huu, huuu!” w rytm usłyszanej melodii i z błogim westchnieniem ponownie zapadła w głęboki sen.

Kiedy dzieci mijały niewielkie wzniesienie usypane zeschłymi liśćmi, u jego podnóża stary jeżyk wykłócał się akurat z burą łasicą o swoje terytorium. Zwierzątka natychmiast przerwały kłótnię, i nastawiając uszu, popatrzyły w stronę przejeżdżającego samopojazdu. Śpiew dzieci, który usłyszały, wydał im się tak przyjemny w tym momencie, że nawet kłótnia stała się nieważna, wręcz niepotrzebna.

Tuż za wzniesieniem rozciągała się dość rozległa równina pokryta grubą warstwa ściółki leśnej, a po środku tej równiny, znajdowało się ogromne mrowisko rudych mrówek. Tysiące mrówek, jak na pracusie przystało, uwijały się jak w ukropie, wykonując swoje ważne prace budowlane. Ale kiedy do ich mrowiska dobiegł piękny śpiew dzieci, nawet one, te niestrudzone pracownice, przerwały na chwilę pracę i podniosły swe małe łebki, aby wyłapać choć parę tych wspaniałych dźwięków. Po czym, w rytm usłyszanej melodii, zabrały się jeszcze chyżej do pracy.

W pogoń za dziećmi, a właściwie za ich pięknym śpiewem, wybrał się również motylek witeź żeglarz. Żeglarek akurat romansował na wapiennym pagórku z innym motylkiem, zwanym paziem królowej, gdy usłyszał nagle coś, co poruszyło go do żywego. Długo się nie zastanawiając, rozłożył swe piękne żółte skrzydełka z czarnym deseniem i rozpoczął lot za nigdy nie słyszanymi, a pięknie brzmiącymi dźwiękami. Nie miał ani chwili do stracenia, bo dźwięki te szybko się oddalały. Frunął więc co sił. I kiedy zbliżył się już do samopojazdu, bez żadnego lęku sfrunął na kierownicę i z rozrzewnieniem w swych malutkich oczkach wpatrywał się w kolorowe dzieci.

K-1, siłą rzeczy, pierwszy zobaczył tego niezwykłego motyla i zaniepokoił się nieco. Niepokój jednak bardzo szybko mu minął, bo żeglarek wydał mu się piękny i uroczy. A urocze piękno nie powinno być przecież niebezpieczne. I też nie było.

Motylek witeź żeglarz nie miał zamiaru sfrunąć z kierownicy samopojazdu. Mało tego, oparł się wygodniej swymi pięknymi skrzydełkami o jej tablicę rozdzielczą i dalej przyglądał się dzieciom, które też wydawały mu się urocze, bo uroczo wyglądały, a przede wszystkim uroczo śpiewały.

Nawet jaszczurki zwinki wypełzły z głębi koszyczka na wierzch, i kręcąc łebkami, zerkały na K-2 szczęśliwe...


cdn.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×