Przejdź do komentarzyStrażniczka nieumarłych / 3
Tekst 3 z 6 ze zbioru: Dark Fantasy
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2024-04-14
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń80

Metrysa zrobiła parę kroków i upadła na lewy bok. Sen nie wpłynął na zmianę samopoczucia – wręcz przeciwnie. Uszkodzenia ciała były na tyle poważne, że nie miała siły iść. W takim stanie na pewno nie zdoła dotrzeć do zakonu wyznawców Mifrta. Przy najmniejszym ruchu czuła ból, aż w głębi kości, a rany, nie licząc tej na łopatce, chociaż mocno obwiązane materiałem, nie tamowały upływu krwi.

– Co robić? – pytała sama siebie, siedząc wsparta plecami o obrośnięte winoroślą drzewo. – Powinnam wrócić do wioski i poszukać czegoś na uśmierzenie. Może tyrani nie zniszczyli wszystkiego? – zachodziła w głowę i wykrzywiała usta w grymasie niezadowolenia.

Ta wizja również była daleka do zrealizowania. Wycieńczony organizm nie współpracował i pomimo paru prób stanięcia na nogi, przegrała walkę i nie mając wyboru, nadal ogrzewała zimne listowie. Powróciły wspomnienia – zimne kamienie i ona na nich. Ledwie żywa, po odbytym pojedynku.

Powieki ciążyły i opadały. Przestała utrzymywać widoczność i pozwoliła przekrwionym oczom pogrążyć umysł w ciemnościach – zasnęła.

Sen nie był spokojny. Cienie wirowały w głowie. Krzyki świdrowały w uszach, a ona stała pochylona nad matką z mieczem w ręku. Miała odczucie, że krew oblepiająca ostrze, należy do niej, a odpowiedzialną za jej śmierć, jest właśnie ona. Jednak matka żyła, pomimo zamkniętych oczu i co rusz powtarzała: „Wstań. Masz zadanie do wykonania”. Głos nie był jej. Matowość jeżyła włosy u nasady i ściskała za serce. Kiedy uniosła głowę, jej twarz pożerał ogień – rozbłyskiwał i przygasał.

Obraz znikł, dziewczyna rozluźniła ciało.

Często widziała bliskich w wizjach, jednak zawsze żywych, uśmiechniętych.

Jakiś czas później zbudził ją trzask pękających gałęzi. Otworzyła oczy i dostrzegła szmatę nasiąkniętą krwią. Zacisnęła wargi i jak najmocniej potrafiła, szarpnęła za zwisający obok łydki kawałek materiału. Ten wyczyn kosztował ją dużo wysiłku, a mroczki przed zamglonymi oczyma nie ułatwiały zadania. Jakimś cudem zmieniła opatrunek i kompletnie wyczerpana spuściła głowę na podwinięte kolano. Nie miała siły jej dźwigać, a szumy w uszach przybierały na sile i zakłócały nasłuchiwanie ewentualnych zagrożeń.

Ktoś podążał szybkim krokiem, a odgłosy ugniatanego runa, były coraz wyraźniejsze. Próbowała podpełznąć do pobliskich krzaków, ale drżące mięśnie rąk i bezwład nóg był na tyle silny, że po jednym podciągnięciu, poleciała twarzą w miękki mech. Zakasłała i przekręciła się na plecy. Rana w okolicy łopatki zaszczypała – jęknęła głośno.

– Mifrtysie, spójrz na mnie łaskawym okiem i pomóż w niedoli.

Odpowiedziała jej cisza.

Coraz częściej przyłapywała się na tym, że jej myśli krążą nad zmianą bóstwa. Jak wykrzykiwał agresor, Mifrt ostatnimi czasy opuścił skrzydła i nie interweniował z żadną pomocą należną się swoim wyznawcom. Siedział na srebrnej chmurze niewidocznej gołym okiem dla zwykłych śmiertelników i patrzył na wszystkie krzywdy, jakie dotykały jego zwolenników bez mrugnięcia powieką.

Parę ludów sąsiadujących z Werfursją, które jeszcze nie zostały podbite, przestało oddawać mu cześć i przenieśli kult na brata Werkmuna – Helinta. Był bardziej łaskawy i nawet od czasu do czasu zstępował pośród swoje owieczki, uzdrawiając tych obłożnie i nieuleczalnie chorych.

– Pomóż mi Mifrtysie – skomlała o atencję. Nawet uniosła głowę do góry i wbiła wzrok w nieboskłon, ale żadnego znaku się na nim nie dopatrzyła.

Była bezsilna i zła, że jest kompletnie sama. Nie lubiła tego. Potrzebowała wsparcia. Tak mocno tęskniła za matką. Łzy pociekły, a wargi zadrżały.

Szyja chrupnęła, a ciężka czaszka opadła na kolano. Już więcej nie błagała o nic. W ustach jej wyschło, a wargi spierzchły. Westchnęła i czekała na nadejście któregoś z ludzi Demofa, aby wciągnął ją w podziemne czeluści i pozbawił duszy. Tylko to na nią czekało, bo w swoim krótkim życiu, popełniła wiele błędów. Poplecznicy pana podziemi nie rozdzielali pojmanych na winnych i niewinnych. Każdy umarły trafiał do Merlogni i tam decydowano, co dalej.

Miała przeczucie, że rany nie znikną. Czas oczekiwania był zbyt długi. Traciła coraz więcej krwi, organizm nie walczył. Czyżby umierała?

Odgłosy, które jeszcze niedawno wywoływały niepokój, ucichły. Odetchnęła z ulgą, rzuciła zaklęcie wstrzymujące oddech i po chwili spała – na siedząco, jak wojownik gotów w każdej chwili chwycić za oręż.

„Zdobądź sprzymierzeńców i przywołaj do siebie następców. Oni pokrzyżują plany najstarszym i godnie zajmą ich miejsca. Kieł Stimba odeśle potępionych tam, gdzie ich miejsce”. Usłyszała w głowie.

„Niedługo samotność przestanie doskwierać. Decyduj mądrze o dalszym losie planety”. Ten sam głos i te same zamazane obrazy kierujące myśli do Pustelni, nie do zakonu.

„Osłab Ałtula. Niezwłocznie uwięź tych, którymi steruje. Niegodzien władać. Uwolnij mnie, dziecko”.

***

– Bierz, ja sprawdzę, czy nie ma tutaj kogoś więcej.

Włochaty, czarny stwór o przygarbionej sylwetce, wzniósł pokryty bliznami pysk w stronę nieba i zaczął zwąchiwać. Przeciągnął haczykowatymi pazurami po odstających, szpiczastych uszach, po czym potrzepał głową, mierzwiąc sierść w okolicy grubej i krótkiej szyi.

– Dziwnie pachnie – rzucił Mern. – Nigdy nie miałem do czynienia z kimś takim.

Wstał z kucek i dla pewności szturchną łapą niereagujące na bodźce ciało. Zatopił czarne jak smoła oczy w bracie, który wsparł ciało na przednich łapach i zarzucił cienki ogon na mocno wystające łopatki.

– Jak dotrzemy do Merlogni, wrzucimy zwłoki do Drzemiącego Bringla. Matka będzie wiedziała, co z nimi zrobić – fuknął Derm.

– Nie tknę tej niewiasty. Sam ją ciągnij do podziemi – zaprotestował i wyszczerzył krótkie, soplowate zęby.

Przysiadł na szerokim zadzie, a przednią łapą podrapał ostro zarysowane żebra na bezwłosej piersi.

Bliźniacy, jednak jakże różni.

Derm – odważny stawiający na swoim i przyjmujący wszystko ze stoickim spokojem.

Mern – nieufny, wycofany i myślący przeważnie, aby napełnić żołądek.

Synowie bogini śmierci, następcy władcy podziemi, który nie posiadał własnego potomstwa, nie mieli łatwo. Wymagania rosły, a oni raczej należeli do osobników stroniących od przygód. Musiano ich stawiać pod ścianą, aby raczyli opuścić podziemia i zrobić cokolwiek. Podawanie wszystkiego pod nos zaczęło przeszkadzać królowi, który nie tolerował lenistwa. Musieli pokazać, że zasługują na przejęcie schedy. Jeden na pewno.

– Jak chcesz – oświadczył Derm i pochwycił za dziewczęcą łydkę. Zacisnął długie, łyse palce i zaczął ciągnąć zdobycz po nierównej powierzchni.

Bezwładne ciało pozostawiało po sobie krwisty ślad. Ostre patyki oraz kamienie jeszcze bardziej okaleczały zmaltretowaną skórę. Głowa latała na różne strony, a kiedy przeskoczyła na prawy bok, lewy policzek pokrywały sznyty, czerwone przebarwienia i zielonkowaty odcień po trawie. Szarpnął mocniej, bo ciało utkwiło pod wystającym ponad ziemię konarem.

–  Dlaczego Łapacz musiał ulec uszkodzeniu? Matka pozwalała nam na wszystko, a teraz… – rzucił Derm i spojrzał na brata.

– Ciekawe, czy wrócił?

Mern nie przepadał za królem, który coraz częściej go poniżał i wymuszał, aby odstąpił od matki i zaczął żyć na własny rachunek. Drugiemu z braci było wszystko jedno, co przyniesie jutro.

– Stój. – Mern uniósł mordę i zaczął węszyć w powietrzu.

Ruszył z kopyta. Dwa dłuższe susy, parę ominiętych pni i wylądował na cienkim drzewie. W pysku trzymał włochatą, brązową kulkę, która okładała go długimi odnóżami; wpełzały do nosa, uszu i rozchylonych szczęk. W czerwonych oczach widniało przerażenie, a piskliwy głos, który wylatywał z płaskiej mordki ofiary, świdrował uszy. Bestia zacisnęła mocniej szczęki – chrupnęło, macki wylazły z atakowanych otworów i opadły tuż przed podgardlem. Łowca kłapnął dwa razy zębiskami, zmiażdżył kulkę i połknął w całości, po czym zeskoczył na ziemię i dołączył do odpoczywającego w cieniu brata.

– Nie lubię, kiedy walczą i wpychają odnóża, gdzie tylko się da, ale z drugiej strony są najsmaczniejsze – przyznał i oblizał pysk.

– Jak dostrzeżesz następną, daj znać. Również zgłodniałem – powiedział Derm.

– Lepiej wytężaj wzrok, bo właśnie postawiliśmy stopy na terenie Smirta i tylko patrzeć, jak jakiś kudłacz na nas wyskoczy.

– Trzeba było skorzystać z podziemnego przejścia, ale nie, bo tam ciasno i ciemno – fuknął. – Ta dziewka tak cuchnie, że wątpię, aby którykolwiek z jego ludzi do nas podszedł. Nie jadają padliny.

– Masz rację. Przez nią, nie wyniuchają nas – przyznał.

Oczy lustrowały przestrzeń pomiędzy drzewami. Nie lubili walczyć. Zęby wilków motywowały. Zaczęli szybciej przebierać łapami.

Miejsce, w którym obecnie egzystowali – nie wliczając wód – pokrywały wyłącznie drzewa, krzaki i skały. Takie środowisko tworzyło idealną ochronę przed białym słońcem palącym i uwieszonym bardzo blisko powierzchni.

Derm zerknął na dziewczynę. Widział czerwoną plamę krwi, płomienne, skołtunione włosy i obszarpane skrawki materiału.

– Za tą koślawą skałą przypominającą twój tłusty tyłek, schodzimy do podziemi – rzucił Derm. –Trochę to podejrzane, że Piksy nie trajlują nam głowami. Zawsze są ich tutaj całe stada, a teraz; cisza.

– Śmierdziele są gdzieś tutaj. Czujesz, jak wali wilkiem? – Wciągnął nozdrzami powietrze i najeżył sierść po całej długości grzbietu.

– Mój nos wyłapuje tylko odór tej dziewki. Weź ją teraz ty, a ja poniucham ze znacznej odległości.

Mern pokiwał przecząco głową.

Derm zwolnił uścisk palców i wypuścił łydkę, która opadła na miękki mech, po czym nadzwyczaj szybko wskoczył na pobliskie drzewo i obejmując pień, wpełzł na sam czubek.

– Miałeś złego niucha – dodał. – Nie widzę, aby drzewa falowały, więc ich tutaj nie ma. Są za to wojownicy i Werkmun w boskiej postaci. Dorwał wieśniaka i wysysa z niego życie.

Wilki zawsze znaczyły teren, ocierając cielskami o korę.

– Zawsze miałeś dobry wzrok – rzucił stojący na ziemi. – Daleko mają do nas?

– Tak na oko, to nie za bardzo i lepiej bierzmy nogi za pas, bo chyba są wczorajsi, co śmiem stwierdzić po tym, jak krzywo chodzą.

Zeskoczył, chwycił dziewkę za ręce i szybkim krokiem ruszył w stronę skały. Brat podążył jego śladem, obserwując teren.

– Otwieraj. – Derm spojrzał spode łba i podciągnął ciało bliżej. – Zostawiłbym ją tutaj i nie ciągnął w dół. Jak jej dotykam, mam wrażenie, że jeszcze żyje i tkwi pod jakimś urokiem.

– Zabieramy, najwyżej matka ją na powrót tutaj odeśle. Jak jest martwa, a my ją zostawimy, dopiero będzie gorąco.

– Dobra, ale zaraz po pójdziemy do ciemni i sprawdzimy, czy jej oblicze widnieje w zwierciadle – zasugerował.

Mern mocnym szarpnięciem wzniósł obrośniętą mchem, drewnianą klapę, odsłaniając cuchnący, wąski tunel. Brat wepchnął dziewczynę do otworu – szybko zniknęła w panujących tam mrokach – po czym sam wskoczył do dziury. Mern zawisł na tylnych łapach, pochwycił klapę, zakrył wejście, złączył je i spadł. Na miękkim, wilgotnym podłożu leżała śmierdząca dziewczyna. Piach przylgnął do jej pokrwawionego ciała i teraz wyglądała jak piaskowy potwór śpiący po udanej uczcie.

– Teraz ty ją taszczysz – oznajmił Derm i ruszył przodem, wchodząc do środkowej odnogi.

Demony widziały w ciemnościach, a te dwa osobniki potrafiły dostrzec to, co tkwiło poza powierzchnią piaskowych korytarzy.

***

– Wrzucaj, bo zaczyna mnie mdlić od tego zapachu.

Derm pochwycił dziewczynę za ręce i przewiesił nad usypaną z gliny, utwardzoną i wygładzoną niską ścianą. Następnie złapał za stopy i uniósł do góry – wpadła do gęstej, ciemnej cieczy, która zaczęła bulgotać i rozchlapywać małe kropelki poza koryto.

– Jednak była martwa. Nie wypłynęła – stwierdził Mern.

Chwilę obserwowali wrzącą maź, po czym ruszyli w stronę jednej z pięciu odnóg widniejących w tym małym, ciemnym i chłodnym pomieszczeniu.

– Skoro sprawa wyjaśniona, nie musimy iść do ciemni – burknął Derm.

Byli blisko wyjścia, kiedy drogę zagrodziła im odziana w czarną pelerynę postać. Rozpostarła ręce, zaparła o ściany, a obszerne rękawy osłaniały niemal całe przejście. Zwiewna szata falowała, chociaż nie wiało. Spuszczona głowa, nakryta obszernym kapturem zwisała bezwiednie, jakby tarasująca przełaz istota miała skręcony kark.

– Mama! – wykrzyknął i oddał pokłon; Derm zawtórował. – Dlaczego nas zatrzymujesz? Coś nie tak z tą umarłą?

– Gdzie ją znaleźliście? – rozbrzmiał drżący głos.

– Niedaleko Wertursji – odpowiedział Derm. – Werkmun spalił osadę. Nikt nie przeżył, a ci, co wyścielają spaloną słońcem ziemię, już prawie wyschli. Musiała zbiec, a to, że leżała w cieniu, wyjaśnia fakt, dlaczego nie wyschła i tak strasznie śmierdzi.

– Ona żyje – oznajmiła zjawa ostrym tonem. – Odnieście ją tam, gdzie tkwiła i wracajcie szybko.

– Sama nie możesz tego zrobić? – spytał Mern.

Spojrzał na matkę zdziwionym wzrokiem. Poświata, która nadal nie uniosła głowy, sprawiała wrażenie zatrwożonej. Ta nadzwyczaj czuła i wyrozumiała istota, raczej tardo stąpała po ziemi i rzadko kiedy okazywała strach. Od wieków skupiona na dobru najbliższych i przeprowadzaniu dusz na drugą stronę, przywykła do wszelakich widoków.

Teraz było inaczej. Dziewczyna nie była mile widziana i raczej daleko jej było, aby dołączyć do trofeów bogini.

Uniosła głowę. Czarne oczy zawisły na synach, a zaciśnięte usta ściągały rysy. Wyglądała złowrogo i raczej nie chciała słyszeć, że stojący przed nią nie kwapią się, do wykonania zadania.

– Nie – wydukała. – Wyjmijcie ciało z Drzemiącego Bringla i wyrzućcie jak najszybciej z Merlogni. Dziewczyna śpi, a ten smród, który czuliście, to… sama nie wiem.

– Już ją stąd zabieramy – fuknęli w tym samym czasie.

Nie kryli niezadowolenia, że będą musieli taszczyć dziewczynę na powierzchnię, zwłaszcza że Werkmun przebywa w okolicy. Na wspomnienie tego, co robi, takim jak oni, sierść stanęła na baczność.

– Po powrocie przyjdźcie do mnie. Będę musiała was oczyścić – wycharczała i znikła.

– Rozumiesz coś z tego? – zagadnął Derm i zerknął na Drzemiący Bringl z niesmakiem.

Dziewka wypłynęła plecami do góry.

– Nie, ale to, że maź zmieniła kolor na czerwony, to na pewno nie skutek tego, że ofiara ociekała krwią. Gorzej poharatani tutaj trafiali i nic takiego nie miało miejsca. Gdzie siniaki, rany, zadrapania?

Derm przekręcił ciało twarzą ku górze i wstrzymał oddech. Niewiasta wyglądała, jakby się dopiero co narodziła; żadnej skazy. Nie dowierzał własnym oczom i szukał wytłumaczenia w spojrzeniu brata.

Nie uzyskał go.

– Ciągniemy – zasugerował Derm.

Po chwili rudowłosa leżała na piasku. Nie była mokra, a para, która otaczała jej kruche ciało, ograniczała widoczność, gęstniejąc z każdym wydanym przez demony wydechem. Pochwycili dziewkę za kończyny, po czym równym, szybkim krokiem zaczęli nieść wąskim korytarzem prowadzącym na powierzchnię. Bez żadnych zakłóceń dotarli do miejsca, gdzie ją znaleźli. Rzucili ciało pod drzewo i w popłochu odeszli, nie oglądając się za siebie. Musieli działać migiem, bo z każdym krokiem powietrze wokół nich gęstniało. Chłodne jęzory przelatywały po plecach, a zęby tarły o siebie. Coś wisiało w powietrzu i nie było to nic dobrego.

– Przebieraj szybciej łapami – zasugerował Derm, widząc, że brat zostaje w tyle i nie nadąża.

– Aaaaaa – rozbrzmiało gdzieś z tyłu.

Lider stanął, przekręcił głowę w bok, ale nigdzie nie widział brata. Dostrzegł za to niebieski poblask prześwitujący przez gałęzie drzew. Towarzyszył temu ironiczny śmiech.

– Werkmun – wydobył drżącym głosem gdzieś z głębi gardła.

Nie miał odwagi podbiec, chociaż ciekawość brała górę. Przeczuwał, że brat nie żyje. Nie słyszał jego myśli. Pragnął zobaczyć go po raz ostatni – strach mu na to nie pozwolił.

Nie myśląc długo, zbiegł, jak umiał najszybciej i dopiero kiedy widział nad głową drewnianą klapę kamuflującą ukryty tunel, westchnął i zaryczał z bólu – trochę piachu spadło na sierść i przylgnęło do wilgotnych kropelek wyciekających z oczu.

Woje Werkmuna podeszli do miejsca, z którego ulatywał kurz i wypatrzyli demona nabitego na zaostrzone pale; nie ruszał się, głowa zwisała bezwładnie, a wyciekająca z poprzebijanego ciała zielona substancja, świadczyła, że kołki zostały nasączone trucizną.

– Zamiast Jenty, złapaliśmy syna bogini śmierci – rzucił wódz. – Wyciągnąć, dobić, a ciało spalić.

To były ostatnie słowa, jakie dotarły do uszu Derma, zanim skoczył w dół i ruszył biegiem do matki. Wiedział, że Werkmunowi było wszystko jedno, kogo dusza zasili inne.

Jemu nie.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×