Przejdź do komentarzyW POTRZASKU
Tekst 5 z 5 ze zbioru: W szponach śmierci
Autor
Gatunekhorror / thriller
Formaproza
Data dodania2024-04-15
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń68

Podłoże pod rozpędzonymi nogami straciło stabilność.

Tonęły w czymś, co wyglądało jak breja, nafaszerowana bąbelkami. Pękały, roztaczając w powietrzu odór nie do wytrzymania.

Co do chuja, pomyślałem? Rozbieganym wzrokiem poszukiwałem czegoś, co pomogłoby mi wyszarpnąć stopy z uwięzi.

Las, miliard drzew, a tu, jak na złość żadnego w zasięgu rozpiętości ramion.

Wykrzywiłem usta, przełknąłem ślinkę, forsując mózg nad wyjściem z sytuacji.

Smród przybierał na sile, stopy zniknęły po kostki, a kleista papka coraz zachłanniej ciągnęła mnie w dół.

Próbowałem oddychać ustami, czując coraz mocniej żołądek i jego zawartość w przełyku. Gorycz paliła cienkie ścianki od środka, a tchawica, jakby spuchła, utrudniając zaczerpnięcie tchu.

Ucisk na czaszkę przyćmiewał logiczne myślenie; oczy nie mieściły się w oczodołach, wypychane niewidzialną siłą.

Zostałem wyłączony, coś wyjęło wtyczkę z organu dowodzącego, pozbawiając mięśnie siły, a ciało samoobrony.

Krzyknąłem, smagany ostrym rwącym bólem w dolnych częściach łydek; nie po to, aby prosić o pomoc, lecz tak po prostu, dla uwolnienia nagromadzonych endorfin, które szalały w wypustkach neuronowych, tworząc odczucia i wizję, które tak naprawdę nie miały miejsca.

Głusza, która mnie otaczała, biła mrokiem i nawet ptaki, które do niedawna śpiewały w koronach drzew, zmieniały miejsce postoju, odlatując w nieznane, jakby czuły, że nadchodzi coś, czego nie powinno tutaj być.

Sam również poczułem oddech śmierci na spoconych plecach, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że to tylko ułuda przerażonego intelektu.

Rozległ się głośny trzask, straciłem równowagę i wsparłem ciało na obrzeżach tego, w czym tkwiłem. Spuściłem oczy i nie wiedziałem, czy to fatamorgana, czy rzeczywiście brakowało mi połowy kończyn.

Kurwa, krzyknąłem w głowie i przetarłem zamglone oczy, doszukując się winy w soczewkach kontaktowych.

Jak manekin pociągany za sznurki, zanurzyłem dłonie w bulgoczącej pulpie, namacałem coś ciepłego, pochwyciłem, wyszarpnąłem, odrzuciłem i wyprostowałem pochyłość pleców.

Zemdliło mnie na widok stóp z łydkami, które leżały nieopodal mnie. Poszarpane ścięgna tryskające krwią żyły, płaty napinających się mięśni, wywołały odruch wymiotny.

Wyrwało ze mnie wszystko, co zjadłem i nie tylko. Za dużo czerwieni jak na zwykły posiłek. Łzy płynące z kącików ust minimalizowały widoczność, ale i tak wiedziałem, że patrzę na swoje organy, oraz płuca, które próbowały jeszcze oddychać, a oskrzela lewitowały w podmuchach wiatru.

Ręce mi opadły więznąc w brei po nadgarstki.

Serce pracowało jak oszalałe, ale jakim cudem, skoro obieg został przerwany?

Zanurkowałem po pas, a raczej zostałem brutalnie wciągnięty, odczuwając potężny nacisk, który miażdżył wszystko. Każdy milimetr ciała wołał o uwolnienie z katuszy, które nie odpuszczały: rwały mięśnie i kruszyły kości jak walec kamyki.

Machałem rękoma – miałem je jeszcze – przeszywany jarzmem nieopisanego bestialstwa, które pastwiło się nade mną, przyjmując niewidzialną formę.

Ścisk ustał, bo po co miał trwać, skoro wszystko było płaskie jak folia aluminiowa. Gdy zerknąłem spod oklejonych łzami rzęs, zobaczyłem swoje uda i biodra, sprasowane idealnie, jak prześcieradło przepuszczone przez magiel.

Tajemnicza siła nie pozostawiła ich w takiej formie – zaczęły puchnąć, nabierać kształtów, po czym wystrzeliły jak z procy i legły obok reszty. Krew nie ciekła. Została wydmuchana, jak zawartość jajka.

Rozwarłem szeroko usta, wydając z siebie niemy przekaz. Nie byłem w stanie mówić. Paraliż zawładnął aparatem mowy, wypalając przełyk, jakbym opił się gorącego szkła.

Jedyne, co jeszcze działało na tej wysokości, to oczy; bystre i przepełnione trwogą.

Zostałem wciągnięty głębiej, po grdykę. Wyrzuciłem ręce do góry, ale zostały brutalnie wciągnięte na powrót do odmętów fetoru – towarzyszył temu odgłos łamanych gnatów. Ostatnie, co dostrzegły moje oczy, to wystające poza skórę kości, strużki krwi i obwisła, poszatkowana skóra.

Zamknąłem oczy, chcąc wymazać ten widok z pamięci. Najgorsze było to, że nie mogłem zamknąć ust, a zaraz utonę i wleję w siebie to śmierdzące bulgocące gówno.

Tkwiłem po szyję, pot ściekał skroniami, a ja nie mogłem go wytrzeć. Niektóre kropelki zawisły na brwiach, inne zaś płynęły polikami.

Rozejrzałem się dokoła – widok był ograniczony. Usłyszałem bul-bul i kość zaczęła pływać tuż, obok nosa; potem kolejna i jeszcze parę innych – cieńszych.

Gdzie skóra, pomyślałem?

Miałem koszmar – czas wybudzić mózg z głębokiego snu.

Otworzyłem ociężałe powieki, na usta wpełznął szeroki uśmiech – mrugnąłem, szczęśliwy, że to koniec.

Rozwarłem usta, zaczerpnąłem tchu, ale nie czułem cyrkulacji powietrza. W ogóle nic nie czułem, jakbym był sparaliżowany.

Wybałuszyłem oczy, przechyliłem lekko głowę i dostrzegłem czarny cień siedzący na skraju łóżka. Często miałem majaki, ale ten był inny i przysuwał wychudzoną dłoń ku mojej twarzy; cztery kościste palce zacisnęły się na policzkach. Szczypało i piekło, kiedy ostre jak brzytwa pazury utkwiły pod skórą, sięgając zatok.

Grymas cierpienia wykrzywił usta, a głowa powędrowała do góry, unoszona z ogromną lekkością. W lustrzanym odbiciu dopiero zauważyłem, że nie mam ciała, a krew kapie na podłogę, jak z podciętego gardła świni.

Wrzasnąłem, po raz ostatni – mogłem – wznosząc wzrok ku niebu, dostrzegłem swoje brakujące części.

Poćwiartowane, całe w czerwieni, tkwiły przytwierdzone do białego sufitu i jakby czekały na coś, czego tam brakowało.

Wiedziałem już, jak skończę.

Chciałem tego, bo czułem pustkę i nawet podświadomie błagałem śmierć, aby oddała to, co moje.

Posłuchała.

Poleciałem w powietrze. Rozczłonkowane części ciała ożyły, spajając się w całość.

Opadły, a ja za nimi. Głowa powróciła na miejsce.

Złapałem ostatni oddech i obszedłem z szeroko otwartymi oczyma... do lepszego świata.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×