Przejdź do komentarzyW POTRZASKU
Tekst 5 z 6 ze zbioru: W szponach śmierci
Autor
Gatunekhorror / thriller
Formaproza
Data dodania2024-04-15
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń180

Oddech świstał. Zmęczenie dawało o sobie znać, jednak nadal gnałem, nie bacząc na stan. Lodowate języczki smyrgały moje plecy, a przyklejony do ciała materiał krępował ruchy.

Byłem wolny.

Nagle…

Podłoże pod rozpędzonymi nogami straciło stabilność.

Stopy tonęły w czymś, co wyglądało jak breja, nafaszerowana bąbelkami. Syczały i pękały, roztaczając w powietrzu odór nie do wytrzymania.

„Co do chuja?” – pomyślałem. Rozbieganym wzrokiem poszukiwałem czegoś, co pomogłoby mi wyszarpnąć ciało z uwięzi.

Las, miliard drzew, a tu, jak na złość żadnego w zasięgu rozpiętości ramion.

Wykrzywiłem usta, przełknąłem ślinkę i forsowałem mózg, uruchamiając najciemniejsze zwoje, aby podsunęły jakiekolwiek wyjście z sytuacji.

Nic – nie współpracowały.

Smród przybierał na sile, stopy zniknęły po kostki, a kleista papka coraz zachłanniej ciągnęła mnie w dół. Spanikowałem i zacząłem obsesyjnie machać rękoma. To był błąd – docisnąłem wagę i ugrzęzłem na dobre.

„Nie tak miało być” – wrzeszczałem w duchu.

Próbowałem oddychać ustami, czując w przełyku zawartość żołądka. Gorycz paliła cienkie ścianki, a tchawica, jakby spuchła, utrudniając zaczerpnięcie tchu. Zaczerpnąłem tchu nozdrzami – musiałem. Odczuwałem zawroty głowy i ścisk w piersi. Płuca przywarły do bocznych żeber – ból rozrywał mięśnie.

Na dodatek nacisk na czaszkę przyćmiewał logiczne myślenie; oczy nie mieściły się w oczodołach, wypychane niewidzialną siłą.

Zostałem wyłączony, coś wyjęło wtyczkę z organu dowodzącego, pozbawiając mięśnie siły, a ciało samoobrony. Dotarło do mnie, co oznacza niemoc.

Krzyknąłem, smagany ostrym rwącym bólem w dolnych częściach łydek; nie po to, aby prosić o pomoc, lecz tak po prostu, dla uwolnienia nagromadzonych endorfin, które szalały w wypustkach neuronowych, tworząc odczucia i wizję, które tak naprawdę nie miały miejsca.

Czy na pewno? Nie wszystko można wytłumaczyć.

Głusza, która mnie otaczała, biła mrokiem i nawet ptaki, które do niedawna śpiewały w koronach drzew, zmieniały miejsce postoju, odlatując w nieznane, jakby czuły, że nadchodzi coś, czego tutaj być nie powinno.

Skóra na twarzy mroziła… strach wychodził przez pory… pot… nie czułem nawet, że się uśmiecham. Palący oddech śmierci na spoconych plecach. NIE! Absurd! Ułuda przerażonego intelektu.

Głuszę przerwał głośny trzask i postawił włosy u nasady czaszki; te pozostałe już od dawna stały na baczność. Zarzuciło mną, straciłem równowagę i wsparłem ciało na obrzeżach tego, w czym tkwiłem. Spuściłem oczy i nie wiedziałem, czy to fatamorgana, czy rzeczywiście brakowało mi połowy kończyn i nie miało to nic wspólnego, z tym że były zanurzone.

Zero bodźców, mrowienia, niczego.

„Kurwa” – krzyknąłem w myślach i przetarłem zamglone oczy, doszukując się winy w soczewkach kontaktowych.

Jak manekin pociągany za sznurki, zanurzyłem dłonie w bulgoczącej pulpie, aby upewnić mózg, że nie zwariowałem. Namacałem coś ciepłego i lepkiego. Pochwyciłem, wyszarpnąłem, odrzuciłem i wyprostowałem pochyłość pleców.

Wzrok podążył za przesyłką.

Zemdliło mnie na widok stóp z łydkami, które leżały nieopodal mnie. Poszarpane ścięgna… tryskające krwią żyły… płaty napinających się mięśni.

Zwymiotowałem.

Wyrwało ze mnie wszystko, co zjadłem i nie tylko. Za dużo czerwieni jak na zwykły posiłek. Łzy płynące z kącików ust minimalizowały widoczność, ale i tak wiedziałem, że patrzę na własne organy oraz płuca, które próbowały jeszcze oddychać, a oskrzela lewitowały w podmuchach wiatru, lecz szybko opadły i lśniły na falującej powierzchni.

Ręce opadły i uwięzły po nadgarstki w parującej brei.

Serce pracowało jak oszalałe, ale jakim cudem, skoro obieg został przerwany?

Zanurkowałem po pas, a raczej zostałem brutalnie wciągnięty. Potężny nacisk, który miażdżył wszystko, co stanęło mu na drodze. Każdy milimetr ciała wołał o uwolnienie z katuszy. To coś nie odpuszczało, rwało mięśnie i kruszyło kości jak walec kamyki.

Machałem rękoma – miałem je jeszcze – przeszywany jarzmem nieopisanego bestialstwa, które pastwiło się nade mną, przyjmując niewidzialną formę.

Ścisk ustał, po co miał trwać, skoro wszystko było płaskie jak folia aluminiowa. Gdy zerknąłem spod oklejonych łzami rzęs, zobaczyłem swoje uda i biodra, sprasowane idealnie, jak prześcieradło przepuszczone przez magiel.

Tajemnicza siła nie pozostawiła ich w takiej formie – zaczęły puchnąć, nabierać kształtów, po czym wystrzeliły jak z procy i legły obok reszty. Krew nieciekła. Została wydmuchana jak zawartość jajka.

Rozwarłem szeroko usta, wydając z siebie niemy wrzask. Nie byłem w stanie mówić. Paraliż zawładnął aparatem mowy, wypalając przełyk, jakbym opił się gorącego szkła.

Jedyne, co jeszcze działało na tej wysokości, to oczy; bystre i przepełnione trwogą.

Zostałem wciągnięty głębiej, po grdykę. Wyrzuciłem ręce do góry, ale zostały brutalnie wciągnięte do odmętów fetoru – towarzyszył temu odgłos łamanych gnatów. Siła odpuściła – ręce unosiły się na powierzchni. Ostatnie, co dostrzegły moje oczy, to wystające poza skórę kości, strużki krwi i obwisła, poszatkowana skóra.

Zamknąłem oczy, chcąc zamazać ten widok. Nie to jednak sprawiało, że drżałem. Nie mogłem zamknąć ust, a zaraz utonę i wleję w siebie to śmierdzące gówno.

Tkwiłem po szyję, pot ściekał skroniami, a ja nie mogłem go wytrzeć. Niektóre kropelki zawisły na brwiach, inne zaś płynęły polikami. Dmuchałam – na marne.

Rozejrzałem się dokoła – widok był ograniczony. Usłyszałem bul-bul i kość zaczęła pływać tuż obok nosa… kolejna i jeszcze parę innych – cieńszych.

„Gdzie skóra”? – pomyślałem.

[…], koszmar – czas wybudzić mózg z głębokiego snu. Ani sekundy dłużej!

Uniosłem ociężałe powieki – księżyc oświetlał szafę i ścianę. Na usta wpełznął szeroki uśmiech.  Mrugnąłem, szczęśliwy, że to koniec.

Rozwarłem usta, zaczerpnąłem tchu, ale… coś było nie tak. Nie czułem cyrkulacji powietrza. W ogóle nic nie czułem, jakbym był sparaliżowany.

Wybałuszyłem oczy, przechyliłem głowę na drugi bok i jęknąłem. Na skraju łóżka siedział czarny, garbaty i smukły cień. Często, zaraz po przebudzeniu miewałem majaki, ale ten był inny. Przysunął wychudzoną dłoń ku mojej twarzy; cztery kościste palce zacisnęły się na policzkach. Szczypało i piekło, kiedy ostre jak brzytwa pazury wchodziły pod skórę, sięgając zatok.

Grymas cierpienia wykrzywił usta, a głowa powędrowała do góry, unoszona z ogromną lekkością. W lustrzanym odbiciu zauważyłem, że nie mam ciała, a krew kapie na podłogę jak z podciętego gardła.

Wrzasnąłem, po raz ostatni – mogłem. Wznosząc wzrok ku niebu, dostrzegłem swoje brakujące części. Poćwiartowane, całe w czerwieni, tkwiły przytwierdzone do białego sufitu i jakby czekały na coś, czego tam brakowało.

Koniec, pomyślałem i upuściłem kilka kropel wilgoci z przekrwionych oczu.

Chciałem tego, czułem pustkę i nawet podświadomie błagałem śmierć, aby oddała to, co moje.

Posłuchała.

Poleciałem w powietrze. Rozczłonkowane części ciała ożyły, spajając się w całość.

Opadły, a ja za nimi. Głowa powróciła na miejsce.

Złapałem ostatni oddech i odszedłem z szeroko otwartymi oczyma… do innego świata.



  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×