Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2025-05-27 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 71 |

Marcin od zawsze marzył o podróży do Stanów Zjednoczonych. Pracując w korporacji w Gliwicach, dzień w dzień przekopywał się przez setki maili i Excela, marząc o przygodzie większej niż wysłanie raportu przed deadlinem. W końcu, po latach zbierania urlopu i skrupulatnego odkładania każdej złotówki, udało mu się – kupił bilet do USA.
Planował wszystko perfekcyjnie: Nowy Jork, Chicago, trochę Zachodniego Wybrzeża, a na deser – Park Narodowy Yellowstone. To właśnie o Yellowstone czytał godzinami w pracy, udając, że skupia się na analizach kosztów. Fascynowały go gejzery, gorące źródła, dzika natura. `To będzie moje wielkie przeżycie` - powtarzał sobie.
Wszystko szło zgodnie z planem, aż do tego przeklętego dnia…
Poranek był chłodny, para unosiła się nad ziemią, a wschodzące słońce rozświetlało rozległe łąki i lasy. Marcin, ubrany w nowe trekkingowe buty i kurtkę kupioną specjalnie na tę okazję, z zachwytem krążył po parku, robiąc setki zdjęć, zachwycony gejzerami, bizonami i nieziemskimi krajobrazami.
W pewnym momencie jego uwagę przykuło jedno szczególne źródło. Niebieska tafla wody, unosząca się nad nią mgła i kolory wokół – zielenie, czerwienie, złoto – wyglądały jak coś nie z tego świata. Widząc tabliczkę `STAY ON THE BOARDWALK`, westchnął tylko z politowaniem i zszedł ze ścieżki. Przecież był ostrożny, a poza tym – jak dobrze, że miał nowe buty z `maksymalną przyczepnością`!
Para turystów robiła selfie.
- Czy on... może tam iść?
- Nie sądzę.
Dwa kroki. Trzy.
Marcin zbliżył się do krawędzi gorącego źródła, chcąc zrobić lepsze zdjęcie.
„Tylko krok. Jeden. I mam zdjęcie życia...”
Podszedł za blisko. Grunt, wyglądający na twardy, okazał się cienką skorupą. Nagle poczuł, jak ziemia pod nim mięknie, a nogi tracą oparcie. Nie zdążył nawet krzyknąć – z głośnym pluskiem wpadł po szyję do parującej wody, która miała niemal 90°C…
W pierwszej chwili nie było nawet krzyku - tylko chmura pary i jeden dźwięk: coś pomiędzy bulgotaniem a syknięciem. Jak wtedy, gdy wrzucasz surowego kurczaka do wrzątku.
Ból był natychmiastowy. Skóra zaczęła się palić. Marcin wrzasnął z całych sił i zaczął rozpaczliwie machać rękami, szukając czegokolwiek, czego mógłby się złapać i próbując się wydostać, ale każdy ruch tylko pogarszał sytuację. Jego ciało osuwało się głębiej…
- KURWA!!! RATUNKU!!! RATUNKU!!!
Na szczęście dwóch turystów, którzy widzieli wypadek, rzuciło się na pomoc. Przy użyciu kurtki i kija udało im się szybko wyciągnąć go na brzeg.
W oddali słychać było gwizdek. Rangers (strażnik parku) biegł w stronę zdarzenia.
- Zejść z pomostu! Wszyscy z drogi! Proszę odejść!
Ubrania Marcina przykleiły się do ciała, skóra była czerwona, w niektórych miejscach popękana, zaczęła się złuszczać i odpadać płatami. Marcin był przytomny, w szoku, krzyczał i trząsł się niekontrolowanie.
- Jestem... w środku...
- Nie ruszaj się! Już jedzie pomoc! Wytrzymaj, człowieku, wytrzymaj!
Przez chwilę leżał, patrząc w niebo, czując, jak jego ubrania parują na chłodnym powietrzu.
Turyści stali osłupiali, niektórzy robili zdjęcia. Strażnik parku, odchodząc z lodowatą miną, rzucił przez krótkofalówkę: ”Mamy kolejnego…” i wezwał helikopter ratunkowy.
- Jednostka ratunkowa do Norris Basin, ciężkie poparzenia. Mężczyzna w terenie geotermalnym. Potrzebujemy śmigłowca natychmiast!
Świadkowie zaczęli polewać Marcina wodą z butelek. Następnie położono go na plastikowej folii ratowniczej i obłożono mokrymi kompresami, ostrożnie by nie zrywać zwisającej skóry. Z braku specjalistycznych materiałów użyto czystych ręczników, które wcześniej zmoczono wodą z bidonów.
Kilka minut później przybyli ratownicy. Jeden z nich miał sprzęt do szybkiego schładzania — wodę w pojemnikach, lodowe okłady. W założonych rękawicach, chwycili Marcina ostrożnie pod pachy i biodra. Marcin ryczał z bólu.
- Nie! Nie ruszajcie! Nieee...!
- Musimy cię wyciągnąć, spokojnie, spokojnie!
Wyciągnięto Marcina na brezent i rozpoczęto schładzanie. Marcin drżał z bólu, jego oczy były zamglone, a oddech nierówny.
- Tętno skacze. Przygotować morfinę. Już!
Z oddali słychać było śmigłowiec.
Ratownicy nie mogli ściągnąć ubrań w całości – wszelkie próby oderwania ich groziły zerwaniem skóry właściwej i pogłębieniem obrażeń. Dlatego zastosowano cięcie tkanin w miejscach wolnych od oparzeń – głównie przy ramionach i w pasie, by usunąć luźne części. Fragmenty wtopione w skórę zostawiono – usunięcie ich mogło odbyć się dopiero w warunkach sali operacyjnej, pod znieczuleniem ogólnym lub podczas śpiączki farmakologicznej.
Notatka ratownika – Park Narodowy Yellowstone
Imię i nazwisko: Taylor H., EMT-P
Data zdarzenia: 04.01.2025
Godzina zdarzenia: 12:37
Lokalizacja: Norris Geyser Basin – obszar nieoznaczony
Poszkodowany: Mężczyzna, około 25–30 lat, turysta z Polski
„O 12:39 dotarłem na miejsce wypadku. Mężczyzna był już wyciągnięty z wody przez dwóch turystów i jednego strażnika. Leżał na plecach, niemal całkowicie nagi, z poparzoną skórą od ramion po stopy. Skóra schodziła płatami, było dużo ciemnoczerwonej tkanki i pęcherzy. Wył i jęczał, trząsł się z bólu i dreszczy. Mówił coś po angielsku z akcentem – nie zrozumiałem od razu, ale powtarzał ‘My skin… my skin…’
Poprosiłem ludzi o cofnięcie się i polewanie go wodą, którą mieli. Odciąłem kurtkę i torbą z zestawu stworzyłem barierę przed wiatrem. Zacząłem schładzać rany sterylną wodą z pakietu. Był w szoku – puls 156, ciśnienie ledwo 70/40, oddychał płytko, saturacja 89% bez tlenu.
Podałem 5 mg morfiny IV i założyłem dostęp do żyły odłokciowej. Nie pomogło wiele – po kilku minutach znów zaczął krzyczeć, nieprzerwanie. Musiałem go trzymać razem ze strażnikiem. Usta siniały. Kiedy przyjechał śmigłowiec, intubacja poszła w pierwszym podejściu, ale był niestabilny jak cholera.
Nie będę kłamał – wyglądało to jak żywcem gotowany człowiek. Nie sądzę, żeby miał więcej niż 20% szans na przeżycie. Kiedy go zabierali, miał jeszcze otwarte oczy. Próbował powiedzieć coś w swoim języku. Ktoś z tłumu nagrał to telefonem. Nie wiem, co powiedział.”
Mamo... przepraszam... Ja nie chciałem… To miał być tylko... wyjazd. To... boli... bardzo... Niech mi ktoś... niech mi ktoś pomoże... Boże, ratuj mnie... Ja nie chcę umierać… Nie tak…
Ostatnie słowa mogły być ledwie szeptem, rozrywanym kaszlem i łapaniem powietrza. Ciało było już w stanie wstrząsu, a umysł prawdopodobnie dryfował między świadomością a stanem przed utraty przytomności.
Relacja strażnika Parku Narodowego Yellowstone – anonimowa notatka spisana po służbie:
„Kiedy dojechałem na miejsce, on już leżał. Widziałem już w tym miejscu różne rzeczy. Ludzi, którzy zjeżdżali z szlaku, dzieci, które wpadły do gorących źródeł. Ale ten facet... ten Polak... To było inne. Był cały czerwony, jakby go ktoś wyjął z wrzątku. Skóra już się odklejała, jakby nie należała do niego. Ale był przytomny. I patrzył mi w oczy. Takie spojrzenie… nie zapomnisz go nigdy. Ale to, co mnie naprawdę uderzyło… to nie był jego wygląd. To były jego słowa.
Język obcy, chyba polski. Nie rozumiałem dokładnie, co mówił, ale powtarzał coś, coś jak ‘mama’ i ‘przepraszam’. W oczach miał panikę, jak dziecko, które się zgubiło. Próbował złapać mnie za rękę, jakby to mogło go zatrzymać przy życiu. Płakał. A potem spojrzał w niebo i wyszeptał coś, co zabrzmiało jak modlitwa albo pożegnanie. I wtedy dotarło do mnie: on naprawdę myślał, że umiera.
Jestem twardy. Pracuję tutaj od 16 lat. Ale jeszcze nigdy nie musiałem odwracać głowy, żeby nikt nie widział, że łzy mi lecą po policzku.
Powiedział też coś, co brzmiało jak ‘przepraszam’. Nie wiem, czy mówił do kogoś konkretnego. Ale brzmiało to jak rozmowa z kimś, kogo nie było przy nim — może z matką, może z Bogiem.
Złapał mnie za rękaw rękawicy. Miał tylko kilka sekund siły, ale nie puszczał. Jakby wiedział, że to może być ostatni kontakt z drugim człowiekiem.”
Olivia T., 27 lat, turystka z Oregonu:
„Słyszałam ten dźwięk zanim go zobaczyłam. Myślałam, że ktoś się pali — dosłownie. Odwróciłam się i widzę faceta, który się wyrywa z tej parującej wody, cały czerwony, krzyczący... Krzyczał jak ranne zwierzę. Nigdy nie słyszałam czegoś takiego. Podbiegliśmy, ale ja po prostu zamarłam. Jakaś starsza kobieta zaczęła płakać. On się trząsł, jęczał coś, co brzmiało jak modlitwa albo... błaganie. Ludzie stali wkoło, niektórzy z telefonami, ale nikt nie nagrywał długo. To nie był ten rodzaj sytuacji. To było zbyt prawdziwe.”
Daniel R., 45 lat, fotograf przyrody z Kolorado:
„Widziałem, jak próbował się podnieść z tego gorącego bajora, ale nogi mu się podwinęły. Dwóch facetów rzuciło się, żeby go wyciągnąć. Ja się wahałem — miałem aparat w ręku. I do dziś nie wiem, czemu nie zrobiłem zdjęcia. Może dlatego, że... to wyglądało jak śmierć na żywo. Jeden z tych, co mu pomagali, odwrócił wzrok i zwymiotował. Jego skóra była jak gotowana. Odchodziła mu z ramion. Był przytomny, ale jego oczy były już jakby gdzie indziej. Patrzył na nas, ale jakby przez nas. Nigdy tego nie zapomnę.”
Sara M., 32 lata, matka dwójki dzieci z Minnesoty:
„Byłam z dziećmi kilka metrów dalej, kiedy usłyszałam krzyk. Kazałam im stanąć za skałą i sama podeszłam. Ten mężczyzna… Boże… wyglądał jakby go ktoś wrzucił do pieca. Był nago, spalony. Ale żył. I mówił. Gdy przyszli ratownicy, zaczęli mu podawać coś dożylnie. On wtedy spojrzał w niebo i zaczął szeptać po polsku. Nie rozumiałam słów, ale brzmiało to jak przeprosiny. Mówił je do nieba. Do mamy? Do Boga? Do siebie? Sama nie wiem. Ale moje serce pękło.”
W strefie przyjęć helikopterowych drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wnętrze szpitala tonęło w zimnym, białym świetle. Na noszach – nieprzytomny Marcin. Jego twarz była spuchnięta, czerwono-purpurowa. Przykryty tylko tam, gdzie skóra jeszcze nie odpadła.
Lekarz dyżurny, doktor Miles krzyknął:
- Czego się spodziewać?
- Ekstremalne oparzenia, 90 procent powierzchni ciała. Częściowo głębokie trzeciego stopnia. Utrata przytomności przy podaniu morfiny. Możliwe oparzenia wewnętrzne — temperatura źródła bliska wrzenia.
Zespół pielęgniarek zasunął zasłony i zdjął prześcieradło z Marcina. Lekarz spojrzał bez słowa - obraz rzadko spotykanej skali uszkodzeń.
- Boże... czy on ma szansę?
- To nie pytanie na teraz. Zaczynamy resuscytację płynową.
- Zaczniemy od kończyn. Środkowa część tułowia – zostawimy na koniec. Delikatnie. Skóra nie może być ciągnięta. Wszczepienia będą możliwe dopiero za kilka dni – jeśli dotrwamy.
Jeden z gazików przysechł do rany. Pielęgniarka Jane zmoczyła go wodą, ale mimo to — tkanka oderwała się razem z nim. Pod spodem – surowa, krwawiąca powierzchnia.
- Jeszcze oddycha… Jezus Maria.
- Zmieniamy kolejność. Przechodzimy do ramienia.
Zapach oparzeń wypełniał pomieszczenie – słodkawy, mdlący. Jane miała łzy w oczach, ale nie przerwała. Chirurg podał nowy opatrunek z maścią sulfadiazynową.
- Jeszcze tylko kilkadziesiąt miejsc…
Godzinę później Jane oparła się o ścianę. Ręce trzęsły jej się w rękawiczkach. Chwilę później pobiegła do dyżurki zwymiotować.
Gabinet lekarski, szpital Saint Vincent’s, późne popołudnie.
Doktor Matthews (lekarz prowadzący):– Dzwoniłem do matki. Rozpadła się przy mnie w słuchawce. Chcą, żebyśmy ratowali go za wszelką cenę.
Doktor Evans (anestezjolog):-- Matko jedyna... Przy dziewięćdziesięciu procentach powierzchni... To praktycznie wyrok, a my zużywamy setki tysięcy dolarów na coś, co ma mniej niż pięć procent szans?
– Wiem, ale procedury są jasne: dopóki nie mamy decyzji rodziny o ograniczeniu leczenia, musimy robić wszystko.
– A ubezpieczenie?
– Nie ma. Ani dolara. Turysta z Polski. Wyciągniemy może jakieś symboliczne kwoty przez fundusz pomocy turystom, ale to kropla w morzu.
Jane weszła do pokoju.
– Panowie, wiecie, że oddział już burczy pod nosem. Inni pacjenci czekają na miejsce na OIOM-ie, a my trzymamy faceta, który nie ma ani pieniędzy, ani szans.
– Wiem, Jane, ale to nie jego wina, że wpadł do wrzątku.
– Nie, ale realia są takie, że będziemy musieli za kilka dni podjąć decyzję: podtrzymywać terapię czy nie.
– I co? Wstrzymamy leczenie?
– Jeśli zacznie się niewydolność wielonarządowa i rodzina zgodzi się na `Do Not Resuscitate`... Ale póki co walczymy.
Pokój lekarski, noc po zabiegu.
Drzwi cicho zamknęły się. Doktor Kaplan, chirurg oparzeniowy w średnim wieku, oparł się o zlew. Woda kapała z jego dłoni do miski.
Trzy i pół godziny. Mężczyzna. Trzydzieści parę. Zwykły. Jak każdy. Z taką samą skórą, która miała prawo być nienaruszona. Z takim samym ciałem, które nie było gotowe umrzeć.
Kaplan wyciągnął z kieszeni plastikowy fragment ubrania w woreczku dowodowym.
To… to coś, co było jego koszulką. Wczepione w niego, jakby chciało wejść głębiej niż śmierć. Czasami miał wrażenie, że ubrania boją się bardziej niż ciało. Że płoną szybciej, żeby uciec.
Kaplan usiadł i otarł oczy. Myślał, że się przyzwyczai. Ale nie. Nie do momentu, kiedy dotyka człowieka, a on już nie przypomina człowieka. Wiedział, że jutro zrobi to znowu. Bo ktoś musi. Bo nie można zostawić tych ludzi samych.
Marcin obudził się w jasnym, zimnym pokoju szpitalnym. Wszystko było białe: ściany, prześcieradła, bandaże na jego ciele. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest. Potem przyszło wspomnienie – gorąca woda, ból przeszywający każdy nerw, paraliżujący strach.
Nie mógł mówić. Miał rurkę intubacyjną w gardle. Ręce, owinięte grubymi bandażami, wyglądały jak kije z waty cukrowej. Skóra pod nimi była poparzona na głębokość kilku warstw tkanek. Twarz szczypała, a powieki były spuchnięte.
Kiedy lekarz przyszedł z wyjaśnieniami, Marcin usłyszał słowa, które brzmiały jak wyrok:
— Ma pan rozległe oparzenia drugiego i trzeciego stopnia na 90 procent powierzchni ciała. Czeka pana długa droga: przeszczepy skóry, rehabilitacja, być może nawet kolejne operacje.
Na początku Marcin chciał krzyczeć. Ale nie mógł. Nawet łzy bolały, kiedy spływały po poranionej skórze.
Szpitalna noc wcale nie była ciszą. W wentylatorze świszczało powietrze. W oddali ktoś jęczał. Ktoś inny kaszlał, długo, sucho, jak stary silnik.
Marcin leżał na wznak. Nieruchomy jak trup. Nie dlatego, że chciał – po prostu każdy, najmniejszy ruch rozbłyskał bólem w ciele jak detonacja małych ładunków.
Skóra pod bandażami pulsowała. Bolała własnym życiem. Jakby ktoś zakopał w nim setki małych, drgających żarówek, które co chwilę zapalały się na czerwono.
Nie mógł spać. Nie mógł znaleźć pozycji. Leżenie bolało. Przewrócenie się na bok bolało. Oddychanie bolało.
Marcin liczył sekundy. Nie minuty, nie godziny. Sekundy. Jedna. Druga. Trzecia. Czwarte uderzenie serca.
W ciemności umysł szalał. Znowu widział żółte trawy Yellowstone, gorące parujące źródła. Widział, jak noga zapada się w wodzie, jak skóra w sekundę zmienia kolor z różowego na biały. Czuł smród palonego mięsa.
Czasami w półśnie miał wrażenie, że znowu wpada — że znowu topi się w ukropie. Szarpany krzyk wyrwał się mu z gardła, zanim zdążył się obudzić.
Potem cisza. Tylko własny przyspieszony oddech.
Gdy w końcu zmęczenie wygrało z bólem, przyszedł sen. Krótki, rwany, pełen obrazów, które nie dawały ukojenia.
Śniło mu się, że siedzi w kawiarni w Gliwicach. Pije kawę. Kawa parzy go w dłonie. Patrzy w kubek – a tam nie kawa, tylko wrzątek z Yellowstone. Podnosi wzrok — wszyscy w kawiarni patrzą na niego, ich twarze rozmazane, pokryte bąblami jak jego skóra.
Budzi się z krzykiem. Znowu.
Każda zmiana opatrunków była dla Marcina piekłem.
Kiedy pielęgniarki wchodziły do sali z wózkiem pełnym sterylnych gazików, roztworów do przemywania i specjalnych nożyczek, Marcin automatycznie napinał całe ciało. Wiedział, co go czeka.
Zdejmowanie starego opatrunku przypominało ściąganie skóry. Czasami przylegał do ran. Czasami wrastał. Każde oderwanie było jak cięcie żywym nożem.
Krzyczał.
Nie zawsze, ale często. Bywały dni, kiedy próbował być `twardy` i tylko warczał przez zaciśnięte zęby. Ale czasem ból przełamywał każdą barierę dumy, męskości i wstydu. Wtedy jego krzyk wypełniał cały oddział, przesiąkał ściany jak para wodna.
Lekarze mówili, że `tak musi być`, że `to konieczne, by usunąć martwe tkanki`, że `gojenie wymaga cierpienia`. Marcin nienawidził ich za te słowa.
Czuł się jak kawałek mięsa poddawany obróbce, jak coś, co trzeba oczyścić, a nie jak człowiek.
Najgorsze było to, że nie dało się przyzwyczaić. Nie było mądrzejszego oddychania, lepszej techniki znoszenia bólu. Każda zmiana opatrunków była jak nowe ukrzyżowanie.
Drzwi do sali otwierają się szeroko. Pielęgniarka i sanitariusz wchodzą z wózkiem pełnym narzędzi. Zapach alkoholu medycznego i jałowych gazików natychmiast wypełnia pokój.
Marcin otwiera oczy. Zamierzał udawać, że śpi, ale przecież to i tak by nic nie zmieniło.
— Gotowy, panie Marcinie? — pyta pielęgniarka. Nie odpowiada. Zaciska dłonie na prześcieradle.
Zaczynają od klatki piersiowej. Pierwszy opatrunek odkleja się łatwo, jeszcze mokry od wydzieliny. Boli, ale to dopiero wstęp.
Drugi kawałek przylepiony jak piekielna taśma klejąca. Pielęgniarka spryskuje ranę solą fizjologiczną. Oparzenie reaguje jak żywa rana — piecze tak, że Marcin czuje mdłości.
Próbuje oddychać spokojnie. Nie wychodzi. Czuje, jak pot spływa mu po skroniach, chociaż w pokoju jest chłodno.
Sanitariusz przytrzymuje go lekko za ramię. Symboliczny gest – bardziej żeby Marcin nie próbował odruchowo wyrwać się ze stołu.
Pielęgniarka zaczyna odklejać największy opatrunek na lewym boku. Marcin zaciska oczy.
I wtedy zaczyna się prawdziwy ból.
Pisk. Skowyt. Krzyk. To jego własny głos, ale wydaje się, jakby należał do kogoś innego.
Każde oderwanie materiału od rany to osobne rozdzierające ukłucie. Jakby ktoś wycinał żywcem kawałki skóry nożem do kartonu.
— Jeszcze trochę, panie Marcinie.
— Jeszcze kawałek.
— Już prawie.
Kłamstwa. Czuł, że zostało jeszcze mnóstwo miejsc do `obrobienia`.
Zaczynają przemywać odsłonięte rany solą fizjologiczną. Marcin wije się na łóżku. Płacze. Nieświadomie, jak dziecko. Łzy mieszają się z potem.
Pielęgniarka powtarza spokojnie:
— Oddychamy. Wdech. Wydech.
Jakby oddychanie mogło coś zmienić.
Przechodzą do nóg. Opatrunki na udach przylgnęły jak warstwy starego pergaminu. Kiedy je odrywają, Marcin ma wrażenie, że widzi gwiazdy — wszystko w głowie rozbłyskuje białym bólem.
Krzyczy. Głośno. Wysoko.
Nie obchodzi go, że słychać go na całym oddziale. Nie ma już wstydu. Jest tylko przetrwanie.
Nowe opatrunki. Chłodna maść, świeże bandaże. Ból wciąż pulsuje, jakby jego ciało było jednym wielkim, rozdrapanym nerwem.
Ból nie był po prostu bólem. Był całym światem. Znikały ściany sali, znikało łóżko, znikała pielęgniarka i sanitariusz. Był tylko on — dryfujący w oceanie rozpalonego cierpienia, bez brzegu, bez ratunku.
Każde szarpnięcie opatrunku wywoływało obrazy: Płonący dom. Rozżarzony drut wciskany pod paznokcie. Żywe rany smagane batem.
W pewnym momencie Marcin zaczynał mieć wrażenie, że to nie jest naprawdę on. Że to ktoś inny leży na tym łóżku, a on tylko patrzy z góry, z jakiegoś wysokiego sufitu.
I wtedy przychodziły wspomnienia. Bez żadnego porządku.
Pierwszy rower. Jak ojciec trzymał go za siodełko i krzyczał:
— Jedź, nie bój się!
— Nie puszczaj!
A ojciec oczywiście puścił.
Sycylia. Wakacje sprzed kilku lat, pachnące cytrynami i morzem. Ciepło, ale nie takie piekące. Przyjemne.
Szum wentylatora w biurze. Dni, które wydawały się wtedy nudne, teraz wydawały się... rajem. Co by dał, żeby znowu tam być, z kubkiem kawy, klnąc na Excela.
Zapach kawy w Gliwicach. Poranki, gdy życie było jeszcze proste.
Czasem wyobraźnia podsuwała mu też halucynacje:
Słyszał śpiew. Widział postaci przechodzące przez ściany — znajomych, rodzinę, ludzi, którzy mówili mu:
— Już dobrze, Marcin. To tylko sen. Zaraz się obudzisz.
Czasem naprawdę chciał w to wierzyć. Że to wszystko — szpital, ból, Ameryka, Yellowstone — to tylko kiepski sen.
Ale ból był zbyt realny. Zawsze przypominał mu, że nie ma ucieczki.
Nie myślał o tym, żeby być dzielnym. Nie myślał o honorze, wizerunku czy dumie.
Myślał tylko:
`Wytrzymaj jeszcze 10 sekund.`
`Jeszcze 5.`
`Jeszcze 1.`
Czasami odliczał na głos. Czasami w głowie.
Każda sekunda była jak wspinanie się na strome zbocze, na którym każdy krok kosztował niewyobrażalne wysiłki.
Ale to koniec na dziś. Marcin opada na poduszkę, zdyszany jak po szaleńczym biegu maratońskim.
Oczy miał puste. Czasem szeptał pod nosem przekleństwa. Czasem modlitwy. Czasem tylko powtarzał w kółko:
— Byle do jutra. Byle do jutra. Byle do jutra.
Kiedy pielęgniarki wychodzą, Marcin zostaje sam. Patrzy w sufit. Nie myśli. Nie czuje.
Tylko oddycha. Cicho. Płytko. Ale żyje. Jeszcze jeden dzień. Jeszcze jedna zmiana opatrunków przetrwana.
Jutro będzie to samo. I pojutrze. I jeszcze przez wiele, wiele tygodni.
Ale dzisiaj — dzisiaj wygrał.
Kiedy wszystko było już skończone, kiedy bandaże szczelnie przykrywały jego poranione ciało, Marcin czuł coś dziwnego. Nie ulgę. Nie radość.
Pustkę.
Taką zimną, spokojną pustkę, w której nie było nic prócz świadomości, że oddycha.
I to wystarczało.
Na teraz.
Kiedy światło poranne wlewało się przez plastikowe okno szpitala, Marcin był już tylko wrakiem. Nie spał naprawdę ani sekundy. Jego ciało było zmęczone walką z bólem tak, jakby przebiegł maraton w rozżarzonych butach.
Ale kiedy pielęgniarka wchodziła, niosąc nowe bandaże i roztwory... Marcin tylko patrzył na nią pustym wzrokiem.
I myślał:
`Jeszcze jeden dzień. Jeszcze jeden.`
Nie było wyboru.
W środku Marcin czuł, że coś w nim pęka. Jakaś część duszy – ta, która wierzyła w kontrolę, w `wszystko będzie dobrze`, w `dam radę` – odpadała z niego razem z kawałkami opatrunku.
Ale w innym, głębszym miejscu, coś się hartowało. Nie siła. Nie odwaga. Tylko... dzika determinacja. Żeby nie dać się bólowi stać się wszystkim, co z niego zostanie.
Szpital: Saint Vincent’s Burn ICU – Łóżko 4
Data: 19.03.2025
Pacjent: Wiśniewski, Marcin
Notatka pielęgniarska – zmiana opatrunków
Godzina: 07:15 – 09:10
Zespół: RN Claire M., RN Hector J., tech: Brynn W.
Opis procedury:
Pacjent przytomny, kontakt słowny ograniczony. Zgłaszał ból na poziomie 8/10 jeszcze przed rozpoczęciem procedury, pomimo podania fentanylu (IV, 100 mcg) i midazolamu (2 mg). Skóra w okolicach tułowia, obu ud, ramion i dolnej części pleców w fazie częściowego gojenia — jednak łączna powierzchnia około 40% objęta przeszczepami tymczasowymi z oznakami odrzutu (rumień, surowiczy wysięk, lokalna martwica tkanek przeszczepionych).
Po zdjęciu opatrunków: silny zapach bakterii beztlenowych, ciemna martwica w okolicy lędźwiowej i pachwinowej. Rana wilgotna, miejscami krwawiąca punktowo. Obecność zielonkawego biofilmu bakteryjnego w okolicy pośladków — próbki pobrane do posiewu.
W trakcie oczyszczania chirurgicznego (z użyciem skalpela i gąbki abrazyjnej) pacjent krzyczał nieprzerwanie przez 17 minut mimo działania leków. Wstrząśnięty, wymagał wsparcia oddechowego (zastosowano maskę CPAP). Zastosowano opatrunki: Acticoat, Mepitel oraz przylepce z srebrem jonowym. Zmiana pozycji pacjenta na prawy bok – widoczne odciski i podrażnienia skóry od materaca.
Uwagi:
– Psychicznie wyczerpany. Odmówił rozmowy po procedurze.
– Wg relacji pacjenta: „czuję, jakbym płonął znowu”.
– Dalsze stosowanie analgezji dożylnej konieczne, możliwe rozważenie znieczulenia przewodowego.
– Lekarz zlecił konsultację psychiatryczną do godziny 14:00.
Podpis:
Claire M., RN
Po dwóch tygodniach przyszła apatia. Krzyk ucichł. Pojawiła się cisza.
Podczas zmian opatrunków Marcin leżał bez słowa. Nie dlatego, że było mniej boleśnie — po prostu jego umysł przestawił się na tryb przetrwania. `Nie myśl, nie czuj. Po prostu leż.`
Patrzył w sufit tak długo, że znał każdy odprysk farby nad swoim łóżkiem. Zaczął oddychać tak, jak uczono go kiedyś na siłowni — głęboko, kontrolowanie, prawie rytmicznie. Nie dlatego, że było łatwiej, tylko dlatego, że zrozumiał:
Ból nie zniknie.
Ale może nie zniszczy go, jeśli nauczy się z nim żyć.
To było jak tresura dzikiego zwierzęcia w środku własnej głowy.
Kiedy pielęgniarka po zmianie opatrunku powiedziała:
— Dzisiaj było lepiej, panie Marcinie. - on tylko skinął głową.
W środku czuł coś dziwnego, nowego.
Dumę.
Małą, niepewną jak gasnące światło świecy chanukowej. Ale była.
`Przeżyłem dzisiaj. Dam radę jutro.`
Po miesiącu, Marcin nie tylko nie krzyczał. Po wszystkim… zażartował:
— Jeśli to ma być moje nowe spa, to proszę o kawę i croissanta.
Pielęgniarka patrzyła na niego zdziwiona, a potem roześmiała się krótko.
Marcin uśmiechnął się pierwszy raz od tygodni. Ból był nadal. Strach był nadal. Ale teraz miał coś więcej:
Poczucie, że nawet w piekle można nauczyć się tańczyć.
Po latach, kiedy wspominał tamte dni, mówił:
— Ból wtedy nie był największy. Najgorsze było to uczucie, że jestem sam. Że nikt, absolutnie nikt nie jest w stanie mnie z tego wyciągnąć.
— A skąd wziąłeś siłę? — pytała go czasem psycholożka.
Marcin uśmiechał się wtedy krzywo.
— Z braku alternatywy. Albo przeżywasz, albo umierasz w środku.
Gdy Marcin po raz pierwszy usłyszał o kosztach swojego leczenia, pomyślał, że to pomyłka. Pielęgniarka podała mu kartkę, a on spojrzał na nią otępiałym wzrokiem.
483 217 dolarów.
Czcionka była mała, jakby nawet drukarka nie chciała brać za to odpowiedzialności.
Pierwszym odruchem było uśmiechnąć się — takim gorzkim, pustym śmiechem człowieka, który już nie wie, czy jeszcze żyje, czy tylko umiera na raty.
Nie miał ubezpieczenia.
Przed wyjazdem ktoś mu mówił o tych sprawach, ale Marcin odłożył to na później. Tak samo jak wizytę u dentysty, remont mieszkania i w ogóle wszystko, co `nie było pilne`.
Teraz `niepilne` miało cenę równą trzem jego mieszkaniom w Gliwicach.
Jeszcze leżąc w szpitalu, Marcin napisał wiadomość do ambasady RP w Waszyngtonie. Odpowiedzieli po trzech dniach:
`Nie pokrywamy kosztów leczenia. Możemy pomóc w organizacji transportu do kraju.`
Transport — 30 tysięcy dolarów dodatkowo.
Super.
Marcin spróbował założyć zbiórkę w Internecie:
`Polak w potrzebie – tragiczny wypadek w Yellowstone, pomóż!`
Ale zbiórki takie jak jego były codziennością w USA. Ludzie wchodzili, patrzyli na jego pooraną twarz na zdjęciu, klikali dalej.
Pierwszego dnia zebrał 200 dolarów. Drugiego — zero. Trzeciego — ktoś wpłacił 5 dolarów i napisał:
`Powinieneś był czytać tabliczki.`
Wtedy zrozumiał, że Ameryka naprawdę jest krajem brutalnej wolności.
W końcu przyszedł do niego człowiek w garniturze — przedstawiciel szpitala. Usiadł na krześle i powiedział:
— Możemy porozmawiać o spłacie. Może pan spłacać po 2 tysiące dolarów miesięcznie przez 20 lat.
— A jak nie będę płacił? — zapytał Marcin.
— Wtedy pański dług zostanie przekazany firmie windykacyjnej. A potem... zobaczymy.
Marcin wiedział, co to oznaczało. Wyrok finansowej śmierci.
Spróbował jeszcze jednej rzeczy — napisał pismo do szpitala o tzw. `compassionate discount` — czyli ulgę ze względu na sytuację życiową.
Po miesiącu przyszła odpowiedź: szpital umorzy 20% długu, jeśli resztę zapłaci w ciągu 6 miesięcy.
Jakby 380 tysięcy dolarów było dla niego do załatwienia ot tak. Jego zarobki z pracy w korporacji nie wystarczałyby nawet na odsetki. Próbował rozmawiać z prawnikami, ale odpowiedź była brutalna:
— Amerykańskie długi rzadko ścigają Polaków w Polsce... ale to się zmienia. Z czasem mogą próbować.
Po dwóch miesiącach leczenia w USA i kolejnych tygodniach transportu, Marcin wrócił do Polski - w noszach, otoczony personelem medycznym, bez jednej walizki — z całym ciałem zabandażowanym, osłoniętym specjalnym materiałem chłodzącym. Jego twarz była nieruchoma, połowicznie zasłonięta opatrunkami i maską tlenową. Ręce w ortezach, nogi — wciąż w fazie leczenia przeszczepionych przeszczepów.
Na lotnisku czekała matka, siostra i trzech przyjaciół z pracy. Kiedy nosze pojawiły się na terminalu cargo, zapadła cisza — nikt nie płakał. Nie było łez, tylko szok. Ktoś szepnął: „To naprawdę on?”. Jego matka zbladła, a siostra podeszła o krok i złapała za metalowe obramowanie noszy, jakby potrzebowała fizycznego kontaktu z czymś, co kiedyś było jej bratem.
Zaraz potem karetką przewieziono go do Górnośląskiego Centrum Rehabilitacji w Reptach Śląskich. Przez cały czas Marcin nie wypowiedział ani słowa.
W klinice — więcej sprzętu niż człowieka. Codzienne zmiany opatrunków trwały dwie godziny. Krzyków nie było — bo Marcin ich już nie wydawał. Mówił cicho, niewyraźnie, a czasem milczał całe dnie.
Na oddziale mówiono o nim z dystansem: „Amerykanin”, „wrzątkowy”, „przypadek Yellowstone”. Rehabilitant nazwał go kiedyś „facetem z piekła” – bez złośliwości, raczej z podziwem, że ktoś po czymś takim jeszcze oddycha.
Matka odwiedzała go codziennie, choć trudno jej było rozpoznać w nim syna.
– „Wyglądasz... jak po wojnie” – powiedziała kiedyś.
– „Wojna to było chyba łatwiejsze” – odpowiedział.
Był nie do poznania. Twarz miał poznaczoną bliznami – jakby ktoś zamalował go szorstkim pędzlem. Ręce poruszały się z trudem. Chód był sztywny, ostrożny, jakby każdy krok mógł go połamać.
W ciągu tygodnia pojawił się artykuł w lokalnej gazecie:
„Gliwiczanin cudem wraca do kraju. Spadł do wrzących źródeł Yellowstone”.
Zdjęcie: tylko oczy — reszta twarzy zabandażowana.
Z komentarzy w Internecie: „Po co tam łaził?”, „Ludzie nie szanują natury”, „Trzymaj się, Marcin!”
Zbiórka na dalsze leczenie: ponad 180 tysięcy złotych w dwa dni.
– Nie patrzył w lustro.
– Nie znosił zapachu gazików ani dźwięku kółek od łóżka.
– Gdy usłyszał w radiu przypadkowy dźwięk bulgoczącej wody, zbladł i zaczął się trząść.
Kiedy zapytano go, czy wróci kiedyś do pracy, powiedział:
– „Nie wiem, czy wrócę do siebie”.
Marcin wiedział, że jego życie sprzed Yellowstone przestało istnieć. Żył też z widmem długu.
W nocy, w pustym mieszkaniu pachnącym opatrunkami i lekami, Marcin leżał na łóżku i patrzył w sufit. Nie spał spokojnie, bo każdy telefon z nieznanego numeru mógł być kolejnym przypomnieniem: `Pan Marcin? Mamy sprawę do omówienia...`
Przed oczami wciąż miał tamten moment: przełamanie skorupy ziemi, nagły upadek, wrząca woda. Ten ból, który przeszył go jak prąd.
Myślał o tym, jak przez lata wszystko odkładał `na później` – życie, marzenia, nawet przyjaźnie. Czekał na idealny moment. A potem, w jednej sekundzie, wszystko się rozpadło.
Czy miał żal do siebie? Owszem. Głównie o głupotę. O to, że myślał, że jest `ostrożny inaczej`, `mądry inaczej`.
Czy miał żal do świata? Trochę.
Czy się poddawał? Jeszcze nie.
Postanowił, że skoro dostał drugą szansę, choć w pokiereszowanej skórze, to nie zmarnuje jej. Chciał kiedyś wrócić do Yellowstone. Ale tym razem… stać daleko, na wyznaczonej ścieżce. I po prostu patrzeć.
Bez głupich zdjęć. Bez ryzykowania życia.
Czasem, z gorzkim uśmiechem, mówił do siebie:
— Może Bóg, los albo Yellowstone chciało mnie nauczyć, że najgorętsze marzenia potrafią naprawdę poparzyć.
EPILOG
- Nie wiedziałam, czy mnie poznasz... czy w ogóle chcesz mnie widzieć. Lekarz mówił, że… jakbyś nie był młody, to... Ja cię przecież zawsze ostrzegałam, żebyś nie jeździł za granicę sam.
Cisza. Marcin patrzył na matkę — długo, nieruchomo. W jego oczach pojawiła się łza.
- Widziałam cię w telewizji. Pokazali ten wypadek, ale nie wiedziałam, że to ty. Ktoś z ambasady zadzwonił dopiero dwa dni później, a ja... byłam wtedy na ogródku. Kosiłam trawę. Rozumiesz?
Marcin lekko poruszył głową. Wydawało się, że rozumie. Albo próbuje.
- Pani pielęgniarka powiedziała, że czasem krzyczysz w nocy. Ale ja wiem, że to nie ze strachu. To... ze złości, prawda? Na siebie?
Marcin zamknął oczy.
Ciepłe, żółtawe światło lampy świeciło nad stołem. Na blacie stała herbata w szklance z metalowym uchwytem. Matka krzątała się cicho, wolno. Marcin siedział przy stole, ubrany w luźny dres. Na szyi nosił ślad po rurce tracheotomijnej. Wyglądał inaczej — jakby się zmniejszył.
Matka położyła przed nim mały talerz z bułką.
- Chcesz z masłem? Albo serek wiejski? Taki jak kiedyś, z rzodkiewką...
-Nie mogę jeszcze jeść wszystkiego.
Matka przytaknęła i usiadła naprzeciw. Przez chwilę oboje patrzyli na swoje dłonie. Marcin miał opuchnięte palce. Chciała ich dotknąć, ale się wstrzymała.
- To może tylko herbatkę? Słabszą zrobiłam, bo mówiłeś, że ci serce szaleje. Zobacz, kupiłam ci nowe prześcieradło. Z takim... chłodzącym czymś, podobno dobre na blizny. Zapytałam tej pani w aptece, co to są te... silikonowe coś.
- Silikonowe plastry.
- No właśnie. Nie wiem, jak to będzie. Ale... damy radę, tak?
Marcin spojrzał na nią. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił.
- To się nie cofa, mamo.
- Wiem.
- Nie chodzi tylko o to, jak wyglądam. Tylko... czasem myślę, że... że mnie tam jeszcze trochę zostało. W tej wodzie…
Matka sięgnęła po jego dłoń — tym razem ostrożnie, delikatnie dotykając tylko krawędzi.
- To może... niech tam sobie zostanie. Ale ty jesteś tu.
Na stole ciasto z kremem, termos z kawą, filiżanki. Słychać trzask drzwi wejściowych. Do domu weszła sąsiadka – pani Basia i kolega Marcina z pracy – Arek.
- Boże święty, Marcin... Ja codziennie świeczkę zapalam w kościele. Codziennie.
- Stary, wyglądałeś gorzej na zdjęciach. To już chyba połowa sukcesu, co?
Marcin roześmiał się bezgłośnie.
- Nie wiem, czy jestem już nawet w połowie siebie.
Pani Basia zerkała na niego niepewnie.
- A tak konkretnie, to... co ty tam zrobiłeś? Że tak... wpadłeś?
- Poślizgnąłem się. W butach trekkingowych za trzysta dolarów.
Arek spoglądał na niego z czymś pomiędzy współczuciem a winą.
- W firmie... no wiesz. Dużo się mówiło. Szef kazał cię wpisać jako „na dłuższym L4”. Ale nikt nie mówił, co się dokładnie stało. Niektórzy myśleli, że to rak.
Marcin wyciągnął rękę, pokazując zniekształcony palec.
-To nie rak. To Yellowstone.
Pani Basia chrząknęła. Arek patrzył na filiżankę. W powietrzu wisiało napięcie. Matka Marcina przyniosła nową porcję herbaty, próbując ożywić atmosferę.
- Marcinek na razie nie może jeść słodkiego, ale ciasto zrobiłam takie lekkie, na biszkopcie.
- Dzięki, mamo.
Pani Basia w końcu nie wytrzymała.
- Ale ty... ty będziesz mógł normalnie... no, pracować? Jeździć? Mieszkać sam?
Marcin przez chwilę nic nie odpowiadał. W końcu rzekł:
- Nie wiem. Jeszcze nie wiem, co znaczy „normalnie”.
Po krótkiej chwili ciszy Arek odchrząknął.
- Słuchaj, jak tylko będziesz chciał, to... możesz wpaść do biura. Albo chociaż na kawę. Wiesz, pogadać. Nikt cię nie ocenia.
- Aż do momentu, kiedy się rozbiorę.
Nikt się nie roześmiał. Ale też nikt nie zaprzeczył. Tylko pani Basia się odezwała.
- Ja tam się tylko cieszę, że żyjesz. I że wróciłeś. Reszta... reszta to szczegóły.
Marcin kiwnął głową. Ale jego wzrok błądził gdzieś poza oknem.
Minęło pół roku od wypadku w Yellowstone. Marcin wrócił do Polski, do Gliwic, do swojego dawnego życia. Ale tak naprawdę — on już nie był tą samą osobą. Jego ciało nosiło ślady tej podróży na zawsze. Blizny ciągnęły się wzdłuż lewego boku i uda, szorstkie i blade, jak stare mapy. Czasami bolały przy zmianie pogody, czasami swędziały tak, że musiał się drapać do krwi.
Chodził trochę wolniej. Z ostrożnością siadał, wstawał, kładł się. Ale chodził. I to dla niego było ważniejsze niż wszystko.
W głowie był spokojniejszy niż kiedykolwiek. Stres w pracy, marudzący klienci, spóźnione projekty — kiedyś wyprowadzały go z równowagi. Teraz? Uśmiechał się tylko pod nosem.
`Żaden deadline nie pali tak jak Yellowstone.`
Nauczył się oddzielać to, co naprawdę ważne, od tego, co tylko wydaje się ważne. Życie stało się dla niego prostsze. Nie łatwiejsze — ale prostsze.
Koledzy w biurze patrzyli na niego z pewnym dystansem. Nie dlatego, że bali się jego blizn — ale dlatego, że Marcin miał teraz w oczach coś, czego oni nie rozumieli. Taki spokojny upór. Taką cichą, twardą pewność siebie, której nie można kupić ani udawać. Zawsze żartował, że teraz ma `certyfikat z przetrwania piekła` i dlatego żadne korpo nie może go już złamać.
W relacjach z ludźmi Marcin stał się bardziej cierpliwy, bardziej czuły na drobne rzeczy. Umiał słuchać, gdy ktoś się żalił — ale w jego spojrzeniu było coś, co mówiło: „Wiem, że dasz radę. Wszyscy dajemy radę. Tylko czasem trzeba przez to przejść na czworakach.`
Nie pocieszał tanimi słowami. Był obecny. I to wystarczało.
Wieczorami, kiedy wracał z pracy, czasami siadał na balkonie z kubkiem herbaty. Patrzył w nocne niebo nad Gliwicami.
Czasem wspominał Yellowstone. Czuł ból blizn, jak przypomnienie. Ale zamiast gniewu, czuł wdzięczność. Wdzięczność, że przeżył. Wdzięczność, że dostał drugą szansę. Wdzięczność, że nauczył się żyć bardziej świadomie. Bardziej prawdziwie.
Nie miał już złudzeń. Nie marzył o idealnym życiu. Marzył o życiu, które będzie prawdziwe, cokolwiek przyniesie. I to było jego nowe zwycięstwo.