| Autor | |
| Gatunek | fantasy / SF |
| Forma | proza |
| Data dodania | 2025-11-25 |
| Poprawność językowa | - brak ocen - |
| Poziom literacki | - brak ocen - |
| Wyświetleń | 33 |

Rozdział I
„Najlepszy Jeździec na świecie”
– Kurwa – zajęczał Colan, obracając się na bok. Stare, dębowe łoże zaskrzypiało przeciągle pod jego ciężarem.
– Kiedyś rozbiję mu ten dzwon na głowie, obiecuję – mruknął w stronę sufitu.
Dźwięk dzwonu niósł się po całej twierdzy, bezlitośnie rozdzierając resztki snu. Przez chwilę leżał bez ruchu, wsłuchując się w rytmiczne uderzenia. Miał wrażenie, że Rolf wali nim złośliwie szybciej niż miał w zwyczaju. Może za dużo pił wczoraj w zamkowej kuchni ze strażnikami, a teraz odreagowuje kaca.
Rozejrzał się po komnacie. Panowała w niej gęsta, głęboka ciemność, przerywana jedynie bladą poświatą, sączącą się spod zamkniętych okiennic. Znaczyło to, że słońce wciąż było gdzieś za horyzontem. Z westchnieniem podniósł się z łóżka i ruszył do okna. Otworzył je ostrożnie, a skrzypnięcie zawiasów odbiło się echem w ciszy poranka.
Na niebie pojawiła się już pierwsza łuna, chłodny, niebieskawy poblask zapowiadający świt. Wychylił się delikatnie i poczuł na twarzy powiew lekkiego wiatru.
,, Kolejny chłodny lipcowy brzask” – pomyślał.
– Lato w tej przeklętej krainie trwa dwa miesiące, a i tak czuć czasami ziąb jak w październiku. - odwórcił się od okna marudząc pod nosem.
Przeciągnął się powoli, i rozmasował kark, który bolał go po wczorajszym treningu. Zaczął rozciągać spięte mięśnie. Najpierw szyję, potem barki i ramiona, aż w końcu te w nogach. Codzienny rytuał, który pomagał mu utrzymać pełną sprawność. Co w jego profesji było niezwykle ważne.
Spojrzał na swoją izbę. Była przestronna, choć surowa. Łóżko z ciężkiego dębowego drewna, pokryte ciemną skórą i wełnianym pledem, który matka przysłała mu trzy zimy temu. Obok stała długa szafa, ręcznie rzeźbiona, ozdobiona celtyckimi motywami. Znajdowały się w niej codzienne ubrania takie jak płaszcze, tuniki, a także kilka komplet ćwiczebnej zbroi. Druga, bardziej masywna skrzynia z żelaznymi okuciami skrywała elementy jego wojskowego ekwipunku. Na jej dnie spoczywały naramienniki, kolczuga, zapasowe skórzane pasy oraz uprząż przeznaczona do codziennych lotów.
Na podłodze leżały dwa dywany. Jeden ciemnoczerwony z Bizancjum, zdobiony srebrnymi nićmi, i mniejszy, tkany w Persji, z motywem smoka wśród winorośli. Oba przybyły do zamku jako prezenty od zagranicznych dygnitarzy i handlowców i nosiły na sobie oznaki długiego użytkowania. Często rozmyślał ilu takich jak on zamieszkiwało wcześniej jego izbę.
W rogu pokoju tlił się niewielki kominek. Obok niego sterczała wiązka wyschniętego drewna, którą sam przyniósł z garnizonowej szopy poprzedniego wieczoru. Na kamiennej półce nad ogniem leżał jego nóż do ostrzenia ostróg i kilka monet które niedbale rozrzucił po powrocie z wiejskiej karczmy.
Podszedł do misy stojącej na niskim stoliku, pod lustrem z polerowanego metalu. Wziął glinianą amforę i nalał zimnej wody. Przepłukał twarz, gwałtownie mrugając, gdy lodowaty chłód wdarł się pod powieki. Spojrzał na swoje odbicie. Kasztanowe, mokre włosy, opadały mu niedbale na czoło. Twarz, chuda, o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych i prostym nosie wyglądała poważniej, niż wskazywałby jego wiek. Dwudziestka to jeszcze nie starość, ale życie jeźdźca i żołnierza nie pozwalało na młodzieńczą beztroskę.
Był wysoki i już kilka lat temu osiągnął blisko metr dziewięćdziesiąt lecz o smukłej, silnej sylwetce wytrenowanej starannie w gimnazjonie swojej akademii. Ramiona miał szerokie, postawę wyprostowaną, spojrzenie czujne, jakby zawsze był w gotowości do działania. Właśnie tego od niego wymagali. Nie nosił brody ani wąsów, które według jego nauczycieli były oznaką dzikości i gryzły się z rzymskimi tradycjami które od dziecka starali się wpajać młodym adeptom.
Westchnął i zaczął się ubierać. Upewnił się, że gardło jest zakryte wysokim kołnierzem, a na plecy zarzucił grubą kamizelkę z naszywanym kapturem. Wiedział, że na wysokościach, nawet w lipcu, potrafi być piekielnie zimno. A przeziębienie przed turniejem mogłoby go kosztować porażkę.
– Jeszcze kilka dni, zaledwie cztery noce – pomyślał. – Najwyższy już czas żeby wyrwać się na dobre z tej dziury.
Za dziesięć dni miał rozpocząć się królewski turniej. W ubiegłych latach udało mu się już dwukrotnie go zwyciężyć , a tym razem miał wrócić po trzeci tytuł. Ten rok był inny. Po zakończeniu zmagań Colan miał zostać w Cardiff i już nie wracać do Carregu. Już w zeszłym roku był bliski pozostania w stolicy ale na prośbę jego nauczyciela, starego generała Antoniusa wrócił z nim do zamku pośrodku walijskich wzgórz.
,, W tym roku ten sam wojskowy mianuje mnie w końcu pełnoprawnym rycerzem” - pomyślał.
Wyszedł ze swojej komnaty, zamykając za sobą ciężkie drzwi. Ruszył długim, pogrążonym jeszcze w półmroku korytarzem. Kamienne ściany odbijały delikatne światło kilku pochodni, a echo jego kroków ginęło w porannej ciszy zamku. Z każdym krokiem dźwięk dzwonu stawał się coraz wyraźniejszy.
,,Rolf jest dzisiaj nadzwyczajnie pobudzony” – pomyślał z przekąsem.
,,Wali w ten dzwon jakby miał dostać za to nagrodę”.
Dotarł do końca korytarza i pchnął, stare dębowe drzwi. Na ręce zostały mu smugi brudu i kawałki pleśni, które oderwały się z zawilgoconego drewna. Wyszedł na brukowany zamkowy dziedziniec. Tutaj także panowała głęboka cisza, świadcząca o tym, że jeszcze nikt z jego towarzyszy nie opuścił swojej izby. Uderzenia dzwonu nasiliły się, aż echo poniosło je po okolicznych murach.
,, To cud, że wszyscy mieszkańcy się jeszcze nie zebrali. Ten półdebil obudziłby i trupa swoim waleniem “ przeszło mu przez głowę.
Niezbyt często zdarzało mu się być pierwszym, który zbierał się na poranne loty. Od pewnego czasu przestał się przejmować tym, co myślą o nim nauczyciele. I tak cieszył się renomą oraz podziwem wśród innych adeptów.
Nie warto było się przejmować porannym wstawaniem. Ale dziś było inaczej. Czuł, że jego czas w zamku powoli dobiega końca. Nie chciał zmarnować żadnej chwili, skoro i tak Rolf postawił go na równe nogi.
Przed sobą ujrzał znajomy widok. Masywna brama zamku wznosiła się przed nim niczym milczący strażnik. Dźwięk dzwonu w końcu ucichł. Kiedy podszedł pod mury, zobaczył Rolfa schodzącego z drabiny. Starej, drewnianej, miejscami wzmocnionej sznurkiem.
- No dzień dobry, jak się spało? Niech mnie, Colan. Od miesięcy nie widizałem Ciebie tak rano na dziedzińcu. Reszta jeszcze się nie zebrała? - spytał Rolf, równocześnie wyjmując jabłko z kieszeni swojego znoszonego płaszcza. Ugryzł owoc aż sok zaczął ściekać mu po brodzie.
Był zaniedbanym mężczyzną w średnim wieku z długą, czarną brodą i głupkowatym spojrzeniem. Zwyczajnie miał zeza. Colan słyszał kiedyś, że matka Rolfa zostawiła go dla Armii Walijskiej. Podobno nie chciała dziecka i nie było jej stać wyżywienie kolejnego bachora. Gorsza wersja tej opowieści mówiła, że była kurwą.
Rolf został przyjęty do zamkowego garnizonu, jednak nie miał wystarczającej odwagi ani zdolności, by przejść szkolenie. Był za to wierny, posłuszny i sumienny. Otrzymał więc zaszczytną jak na niego rolę dozorcy. Do jego obowiązków należało nadzorowanie zapasów, składanie zamówień, rozporządzanie dostawami i pilnowanie porządku dnia. Najwięcej zapału wkładał w to ostatnie. Ochoczo walił w dzwon, tropił ukrywających się adeptów i z satysfakcją wywlekał z łóżek tych którzy zaspali na nauki.
- Dobry, to byłby na grzybach — rzucił Colan, starając się udawać pełną powagę. Żart był marny i nie zrobił wrażenia na rozmówcy. - Jako tako. Byłoby lepiej, gdybyś nie napierdalał tak dzwonem od rana — dodał po chwili.
- Nie udawaj żeś się przez te lata nie przyzwyczaił, co rycerzyku? Zapowiada się piękny, bezchmurny dzień. Poranne mgiełki tańczą w dolinach, a słońce właśnie się wynurza zza wzgórz. Powinieneś mi dziękować. Gdyby nie ja, dalej byś zalegał w łożu do południa - odparł Rolf, szczerząc się z resztkami jabłka między zębami.
,, No dobra, jełop może mieć rację” ‘’ pomyślał Colan.
Ile to już lat? Miał ledwie pięć wiosen, kiedy matka oddała go Antoniusowi na szkolenie. Zamek Carreg stał się jego domem. To tutaj, od ponad trzech stuleci, kształcono elitę brytyjskiej armii. Nie przybył sam. Towarzyszył mu smok, Crafanc.
Pochodził z niezbyt starego, ale dumnego rodu Smoczych Rycerzy, wiernie służących kolejnym władcom Brytanii. Jego ojciec był najlepszym latającym rycerzem, jaki opuścił tę akademię od dekad. Przynajmniej tak mówiono. Zginął, gdy Colan miał cztery lata. Podczas ostatniej wojny z Normanami.
Zginął ratując swojego księcia, obecnego władcę królestwa.
,, Śmierć bohatera”. - Ta myśl zawsze dawała Colanowi otuchę i poczucie dumy. A co innego mu pozostało? Wychował się bez ojca, a jego matka nie mogła zajmować się i nim oraz jego smokiem.
Rok przed śmiercią ojciec podarował mu smocze jajo w kolorze ciemnego rubinu. Identyczne jak jego własny smok, Sawraidd. Niedługo potem z jajka wykluło się pisklę. Colan nadał mu imię Crafanc.
Dorastał wśród przybranych braci i sióstr. W tym samym czasie szkolenie rozpoczęło około trzech tuzinów dzieci. Dziś pozostało ich tylko jedenastu. Niektórzy zrezygnowali, inni nie wytrzymali fizycznie albo psychicznie. Były też śmiertelne wypadki.
Pamiętał poszukiwania chłopca, który spadł ze smoka w czasie rutynowego lotu. Ciało znaleziono w kilku miejscach pośród skał. Niektórzy mówili, że zemdlał z braku tlenu na wysokości, a inni że smok sam go zrzucił. Zwierzęcia nigdy nie odnaleziono. Brunatna bestia rozpłynęła się w powietrzu.
Crafanc rósł szybko. Po roku został przeniesiony do „Zagrody”. Tak w akademii nazywano jaskinie wykute setki lat wcześniej przez Rzymian, u podnóża wzgórza, na którym wzniesiono Zamek. To tam trzymano smoki.
Colan spojrzał znów na Rolfa, wracając myślami z odległej podróży.
- Nie do wszystkiego można się przyzwyczaić, Rolfie, szczególnie do hałasów od bladego świtu - rzucił siląc się na odrobinę uśmiechu. I Faktycznie masz rację. Piękny dzień się zapowiada na tej naszej wsi - mruknął, po czym klepnął Rolfa po ramieniu i przeszedł przez bramę.
Szedł długą ścieżką między kamiennymi murami. Doszedł do kolejnej, frontowej bramy prowadzącej poza teren zamku. Wartownicy, ospali i ziewający, podnieśli kraty. Skinął im głową i wyszedł pewnym krokiem za mury.
Słońce opuściło horyzont i leniwie wzbijało się ponad zielone wzgórza. Colan schodził w dół ścieżką prowadzącą ku jaskiniom, rozglądając się z ciekawością, która ani na moment w nim nie wygasła mimo lat spędzonych w tych stronach. Gdziekolwiek sięgał wzrok, widział soczyste łąki i pastwiska, których zieleń mieszała się z łagodnym złotem zbóż na rozległych polach. Tworzyły razem malowniczy krajobraz. Niemal zbyt idealny jak na miejsce sąsiadujące z tym, w którym szkolono wojowników i hodowano bestie wojny.
- Pełnia lata — westchnął cicho, przystając na chwilę i pozwalając sobie na ten moment wytchnienia.
W dolinie, nieopodal zamku, leżało miasteczko Trapp. Skromna osada, zbudowana z kamienia i drewna, w której żyli głównie rolnicy, hodowcy bydła i kilku zaprawionych w targowaniu się handlarzy. Jednym z ich codziennych zadań było dostarczanie żywności do zamku. Zadanie to było niełatwe, zważywszy na to, jak głodne potrafiły być smoki. Z roku na rok przybywało smoków, a miasteczko pęczniało wraz z napływem kolejnych hodowców bydła, którzy szukali tu stabilnego zarobku. Korona jednak dbała o swoich ludzi. Praca dla wojska była sowicie wynagradzana, a każdy wiedział, że elita Brytyjskiej armii musi być dobrze wykarmiona. Zarówno ludzie, jak i ich skrzydlaci towarzysze.
Z góry dostrzegł grupę mężczyzn zbierających się pod domem miejscowego sołtysa. Niektórzy uzbrojeni w sierpy, inni prowadzący psy lub z kijami pasterskimi. Wyglądało na to, że część ruszy na pola, a inni sprawdzą stada. Życie w dolinie toczyło się dalej, jakby nie istniał świat poza nią.
Colan kroczył dalej, tonąc we wspomnieniach. To miejsce było jego domem przez niemal całe życie. Oprócz paru turniejów w stolicy, paru misji w europejskich królestwach oraz wojny o Malagę, wszystko sprowadzało się do lotów, ćwiczeń i stałych patroli ponad ziemiami na północ od Carregu. Środkowa Walia, smagana wichrem, stała się jego domem. Siodło było jego krzesłem, a skrzydła Crafanca wyobrażeniem domu.
Wkrótce miało się to zmienić.
,,Nareszcie” - uśmiech pojawił się na jego twarzy- ,, Jak tylko mnie pasują, to możliwe, że do końca życia nie wrócę już w to miejsce - serce zabiło mu szybciej na tę myśl.
Oczami wyobraźni widział rozgrzane, południowe miasta. Śnił o bitewnym huku, kurzu i ogniu. O sławie, o zwycięstwach i opowieściach, które będą krążyć o nim po całym kontynencie. Czekał aż jego sława opuści granice Walii i rozleje się dalej. Ale zanim jego los się spełni, musiał się pożegnać. Nie tylko z miejscem, lecz szczególnie z wersją siebie, która tutaj dorastała.
Wspomnienia przychodziły falami. Loty o świcie, nielegalne wyprawy z przyjaciółmi, skradzione konie, które potem z trudem odnajdywano. Śmiech, wyścigi, bijatyki w lesie, głupie zakłady rozochoconych nastolatków. Raz, przy wyjątkowo ryzykownej wyprawie, dotarli aż pod Port Burry, kuszeni opowieściami o tawernach pełnych śpiewu i kobiet. Lowri. Uśmiechnięta córka karczmarza z czarnymi włosami i cietym językiem. Ich spotkania w sadzie za miasteczkiem, śmiechy pod księżycem, pocałunki ukryte przed światem i nauczycielami w Akademii. Wszystko skończyło się, gdy jej ojciec przyłapał ich nocą wśród drzew, a Colan musiał uciekać z gaciami w ręce.
- Cóż, było warto — mruknął pod nosem z głupkowatym uśmiechem. Nagle skrzywił się, karcąc samego siebie.
,, Od kiedy stałeś się taką sentymentalną pizdą, Colan? “ - zganił się bezlitośnie.
Żal, który na chwilę zakuł go w piersi, odrzucił wraz ze zdecydowanym krokiem.
Ścieżka skręcała lekko w prawo i już po chwili oczom Colana ukazał się znajomy widok południowego stoku wzgórza. W jego zboczu wydrążono dziesiątki jaskiń, różniących się wielkością i głębokością. Były rozmieszczone na trzech poziomach, a każdy nich był dostępny przez schody wykute w kamieniu które czasem popękały i pokryły się mchem.
Niektóre jaskinie były wielkie jak domy. Domy dla potworów.
Każda z nich miała swego mieszkańca. W kilku panowała niemal całkowita pustka, bo przebywały tam jedynie młode smoczątka. Takie, które dopiero co przetrwały swoją drugą zimę. Inne, mroczne i głęboko wcięte w skałę, należały do najstarszych spośród smoków. Do istot starszych niż przodkowie Colana. Takich, które pamiętały kampanie z czasów dziadka obecnego króla. Najpotężniejsze spośród nich mogłyby połknąć konia bez zahaczenia o jakikolwiek ząb.
Znał prawie wszystkie z tych smoków z imienia. Większość darzył szacunkiem, inne strachem. A jedno spośród nich kochał.
Jaskinia Crafanca znajdowała się na najniższym poziomie. W drodze do niej Colan minął chatę wartowników. Nosili grube, czerwone pancerze płytowe i dzierżyli długie, oburęczne miecze. Ich zadaniem było nie tylko pilnowanie smoków, lecz także odstraszanie ciekawskich prostaczków z okolicznych wiosek i miasteczek. Mimo powszechnej obecności w świecie, smoki wciąż wzbudzały fascynację.
Zdarzało się, że strażnikami zostali nieudolni adepci akademii, tacy którzy nie poradzili sobie podczas szkolenia. Colan skinął im głową na powitanie. Większość znała go jeszcze z czasów, gdy jako śmiały dzieciak biegał po pobliskich polach i lasach. Przy dogasającym ognisku siedziało czterech strażników. Dowódca, stary Aulus, uśmiechnął się szeroko na jego widok.
- Colan! Ten twój krwisty bydlak dał nam dziś w nocy popalić. Około trzy kwadranse po północy ruszyliśmy z Gwyndelem na obchód. Okropnie pizgało. Gwyndel wypił o dzbanek za dużo i, pech chciał, że zachciało mu się sikać pod samą jamą Crafanca. Odradzałem mu to ale debil nie posłuchał. Smok ryknął tak przeraźliwie, że głupi Gwyndel wywrócił się i wpadł we własne szczyny. Powtarzam zawsze, rubinowy to złośliwe i wredne stworzenie.
- Mówisz, jakbyś sądził, że zrobił to specjalnie — uśmiechnął się Colan podając wymieniając uścisk z Aulusem. - - Pffff. Ja nie mówię, ja to wiem. Nie pierwszy raz straszy moich ludzi. Dlatego uwielbiam ich ciągać na spacery koło jego legowiska. Przynajmniej mam trochę uciechy na stare lata.
- Mam nadzieję, że nie będziesz za nami tęsknił, jak w końcu się wyrwiemy z tego zamku, staruszku.
— Ja będę, jak cholera. Ale chłopaki? Za Tobą pewnie tak bo lubią popatreć jak łoisz tyłki młodzikom na treningach. Za Crafancem to raczej nikt tęsknić nie będzie. Charakterne bydle - dwóch inny strażników pokiwało głowami śmiejąc się i wymieniając uwagi na temat smoka.
- Dobra, nie zatrzymuję. Słońce coraz wyżej, pewnie masz pełne ręce roboty. Gdy będziesz w stolicy, wspomnij komu trzeba że przydałoby się zwiększenie nam żołdu co?
- Obiecuję! - powiedział po czym pożegnał się z Aulusem i jego ludźmi. Ruszył dalej w stronę jaskini Crafanca. Sięgnął pod szalik i wyciągnął łańcuszek z zawieszonym kluczem. Do każdej jamy istniały dwa klucze. Jeden należał do jeźdźca, drugi przechowywano w chacie wartowników. Nikt nie miał dostępu do smoka innej osoby.
Ludzka natura mogła doprowadzić do nieprzyjemnych sytuacji. Nie raz jeden z adeptów akademii pragnął smoka drugiej osoby. Bestie tak jak i ludzie różniły się od siebie wielkością. szybkością czy charakterem. Dlatego właśnie klucze były świętością. Zabezpieczeniem przed zazdrością, która potrafiła rozpalić w młodych jeźdźcach chorą ambicję. Wielu marzyło o potężniejszym stworzeniu, wierząc, że silniejszy smok da im wyższe miejsce w hierarchii albo choćby i większą szansę na przeżycie prawdziwej bitwy. Z tego powodu niejedna przyjaźń w Carregu pękła jak cienka nić, gdy w grę wchodziła potęga smoczych skrzydeł i piekielnego ognia z trzewi bestii.
Colan stanął przed kratami legowiska Crafanca.
Wejście do jaskini miało sześć metrów wysokości i tyle samo szerokości. Całe zamknięte było ciężką, żeliwną kratą, miejscami nadgryzioną zębem czasu i korozji. Colan często myślał, że równie dobrze mogliby użyć drewnianych pali którei tak nie stanowiłyby żadnej przeszkody dla jego smoka. Otwierając zamek, zauważył zwęglone kości kilku owiec, które gad dostał poprzedniego popołudnia.
,, Dobra, nażarłeś się, to będziesz miał siłę na loty “ - powiedział do siebie jak miał w zwyczaju.
Powoli otworzył oba skrzydła kraty. Lewe opadło ciężko i z hukiem uderzyło o skałę. Z wnętrza jaskini dobiegło leniwe mruczenie. Colan wydał charakterystyczne gwizdnięcie, którego używał od lat, i cofnął się o kilka kroków. Z mroku wyłoniła się potężna głowa na długiej, muskularnej szyi. Smok poruszał się na czterech łapach zakończonych śnieżnobiałymi, ostrymi pazurami.
Crafanc był żywym wyobrażeniem wszystkiego, co wyróżniało walijskie czerwone smoki od pozostałych. Patrząc na niego z boku, Colan miał wrażenie, jakby oglądał istniejący odpowiednik heraldycznych wyobrażeń. Czasem nawet myślał, że to któryś z dawnych pradziadów jego bestii posłużył malarzom i rzeźbiarzom jako pierwowzór królewskiego godła. Jego łuski miały głęboki, krwisty odcień, a skrzydła jaśniejsze, o barwie agrestu. Długi ogon kończył się kolcem przypominającym grot strzały. Gad spojrzał na Colana, a w jego cienkim, żółtym oku błysnęła iskra. Przechodząc po ubitej ziemi, wysunął głowę i dotknął nosem wyciągniętej dłoni chłopaka. Z oddali wyglądało to, jakby jeździec kładł rękę na dziesięciometrowej czerwonej skale.
Colan, mimo groźnego wyglądu zwierzęcia nie czuł zagrożenia. Nigdy nie mówił tego głośno aby nie wyjść na naiwnego głupka, ale w duchu porównywał smoka do psa. Wiedział, że nie zrobi mu krzywdy. Smok cicho pomrukiwał, kiedy chłopak przesuwał dłonią po jego łuskach, idąc wzdłuż masywnego cielska.
- No dzień dobry przyjacielu. Widzę, że się wyspałeś. Owca zjedzona? Mam nadzieję, że jesteś gotów wzbić się w powietrze.. Poczekaj tu chwilę, muszę wejść do twojej cuchnącej nory.
Zostawił smoka i ruszył w głąb jaskini. Sięgnął po stare, treningowe siodło z cielęcej skóry. Zapewniało nie tylko wygodę, ale i doskonałą przyczepność w locie. Rzadko je zabierał do zamku. Było ciężkie, a po całym dniu treningów w przestworzach oraz fechtunku nie miał siły targać go na wzgórze. Rozejrzał się sięgając wzrokiem tam gdzie dochodziło światło poranka. Grota miała około trzydziestu metrów długości, a w niej leżały obgryzione kości i inne resztki zwierząt. Każdy jeździec miał obowiązek dbania o legowisko swojego smoka. Colan nie sprzątał tu od miesiąca. Zaciągnął się nosem i skrzywił. Odór odchodów i zgnilizny był nieznośny.
,,Zajmę się tym jutro” rzucił bezsłownie do siebie.
Powtarzał to już od kilku dni. Zapiął mocno skórzane rękawice i wyszedł z groty. Crafanc przechadzał się wzdłuż ścieżki w okolicy wzgórza ocierając się ciężkim bokiem o drzewa. Na ziemi leżała zerwana kora.
- Ej, ty! Przestań się drapać i wracaj tutaj!
Smok spojrzał na niego i wyszczerzył z lewej strony ostre jak sztylety zęby. Colan mógłby przysiąc, że wyglądał jakby się obraził. Nie ruszał się z miejsca więc Colan zdecydował sam podejść do marudnej bestii.
Crafanc położył się na brzuchu, sunąc nosem po trawie.
Colan zarzucił siodło na plecy i wspiął się po linach na grzbiet zwierzęcia. Rozłożył siodło, przymocował do niego trzy długie pasy. Dwa zrzucił po bokach, trzeci przerzucił wokół szyi. Upewnił się, że wszystko leży jak należy, po czym zeskoczył na ziemię.
- Dobra, wstań na chwilę - klepnął smoka w łapę.
Crafanc podniósł się leniwie. Colan zapiął pas pod brzuchem, przeszedł wokół gada i spiął klamrę, a następnie mocno zaciągnął. Owinął ostatni pas wokół szyi i także go zabezpieczył. Przyklęknął, by sprawdzić wszystkie wiązania. Zbyt luźne mogły zakończyć się tragedią. Wszystko było gotowe. Smok był teraz gotowy aby wzbić się w przestworza..
Usłyszał kilka szybkich kroków. Crafanc warknął jakby od niechcenia i nawet nie uniósł głowy. Colan poczuł dwie ręce na sobie. Jedna założyła mu dźwignię wokół szyi, druga chwyciła jego prawą rękę, blokując ją. Chłopak dostrzegł stopę napastnika i z całej siły nadepnął na nią. Poczucie lekkiego rozluźnienia chwytu dało mu dokładnie to, czego potrzebował. Wykonał pół kroku do przodu, szarpnął i wykręcił rękę przeciwnika, jednocześnie obracając się twarzą w jego stronę. Wykorzystując moment zaskoczenia, podciął go i powalił na ziemię z głuchym łoskotem. Nie czekając, usiadł na jego piersi, wciskając kolano w szyję.
- Ja pierdole, Pedr. Wystraszyłeś mnie - warknął, patrząc prosto w twarz swojego przyjaciela.
- Ile razy ci mówiłem, żebyś mnie nie zachodził tak od tyłu? Crafanc mógł ci głowę upierdolić przy dupie.
Spojrzał na niego z pół oburzeniem, ale gdy zobaczył szeroki uśmiech Pedra, sam parsknął śmiechem.
Wstał i wyciągnął rękę, żeby mu pomóc.
- Wiem, wiem, ale za każdym razem liczę, że mi się w końcu uda — odparł Pedr, chwytając dłoń Colana i podnosząc się z ziemi. Otrzepał się z piasku.
- Tym razem było bardzo blisko. Podszedłem dosłownie na kilka kroków, a Tyś nawet nie drgnął. Coś ci się stało? Wciąż zaspany, czy myślami już siedzisz w Cardiff co?
- Chyba wszystko po trochu — mruknął Colan, spoglądając na las za sobą.
- Nie sypiam dobrze ostatnio. Często miewam sny, że jestem daleko stąd. Widzę w nich głębokie morze. I siebie pośrodku. To pewnie minie, jak zamieszkamy w stolicy.
- My zamieszkamy? — Pedr uniósł brew z udawanym zdziwieniem.
- Musi być z tobą naprawdę źle dzisiaj. Ostatnio jak gadaliśmy o tym, to mówiłeś, że jestem za słabą pizdą, żeby przejść testy i próby na gwardzistę.
- No i widzisz. Miałem rację. Skoro to wypominasz, to znaczy, że zapamiętałeś -powiedział Colan, przyglądając mu się z udawaną powagą.
Wymienili się ostrymi spojrzeniami, pełnymi gniewu i wyzwań, ale po chwili obydwaj ponowniej wybuchnęli śmiechem.
Pedr był jego przyjacielem od samego początku pobytu w Carregu. Miał bujną, czarną czuprynę, szerokie barki i twarde dłonie, które znały każdy miecz i każde ćwiczenie w Palestrze. Wzrostem lekko przewyższał Colana, który sam do niskich nie należał. Pochodził z małej wsi nad jeziorem Ogwen w północnej Walii. Tam też wszystko się zaczęło jak opowiadał.
Pedr wyróżniał się od innych adeptów akademii. Smok nigdy się dla niego nie wykluł. Gdy miał osiem lat, bawiąc się z innymi dzieciakami nieopodal wsi, trafił na zielone pisklę, porzucone przez smoczycę. Nie uciekł. Nie zawiadomił dorosłych. Został. Zaopiekował się nim. Nakarmił, ogrzał i zdobył jego zaufanie.
Takich jak Pedr nazywano w Brytanii poskramiaczami. Nie należeli do rodzin z rodowodem smoczych jeźdźców, ani nie dostali smoczych jaj w czasie wstępowania do Akademii. Byli tymi, którzy siłą woli i odwagą ujarzmili dzikie smoki, ryzykując życie, by oswoić śmiercionośne bestie.
W ostatnich stuleciach populacja smoków znacząco wzrosła. Można je było spotkać praktycznie w każdym zakątku Europy i dalej. Większość była łagodna, trzymała się z dala od ludzi. Ale nie wszystkie. Zdarzały się wyjątki. Ogromne, ziejące ogniem bestie, które atakowały trzodę, bydło, a nierzadko i ludzi.
Colan często myślał, że Pedr miał tamtego dnia ogromne szczęście. Trafił na małe, samotne smoczątko. Nie na jego matkę. I nie na rozszalałego samca. Wieść o tym, że młody chłopiec udomowił smoka, rozeszła się po okolicy jak ogień po suchym lesie. Niewiele ponad kilka tygodni później nad wioską zawisł cień szerokich skrzydeł, należących do bestii królewskich Poszukiwaczy. Było to stowarzyszenie wyspecjalizowane w odnajdywaniu takich ludzi jak Pedr. Poskramiaczy, którzy ujarzmili dzikie smoki. . Korona dbała o to, by każdy smoczy jeździec znajdował się pod jej wpływem. W dobrze działającym państwie nie było miejsca na szaleńców przelatujących nad wioskami i polami, siejących ogień i panikę oraz renegatów.
Pedr, jak każdy poskramiacz, stanął przed wyborem. Mógł udać się wraz ze swoim smokiem na szkolenie do jednej z akademii na terenie wysp albo zrezygnować z tego przywileju i pozwolić Poszukiwaczom zabrać stworzenie ze sobą lub jeśli byłoby agresywne, zabić je. Korona nie znała półśrodków. Ośmioletni chłopiec nie miał jednak wątpliwości. Nie pozwolił nikomu chociażby zarysować szmaragdowej łuski swego towarzysza.
Tak oto Pedr i jego smok, Rhedyn, trafili do Carregu. Stało się to zaledwie kilka miesięcy po tym, jak Colan i Crafanc zamieszkali w zamku. Colan spojrzał na przyjaciela z ukosa, gdy ten otrzepywał się z pyłu i nadal z szerokim uśmiechem masował kark. Myślami cofnął się do wyprawy na północ, kiedy to Pedr, siedząc przy trzaskającym ognisku, wspominał swoje dziecięce lata. Te opowiadające o ciężkiej pracy na roli, o ojcu, który przez całe życie nie opuścił wsi oraz o matce z wiecznie popękanym od ciężkiej pracyi dłońmi.
Mimo wszystko Pedr Miał szczęście. Uniknął losu pospolitego wieśniaka, który całe życie spędza między chatą, a pastwiskiem. Uratował go smok. Paradoksalnie to właśnie dzikie, budzące postrach stworzenie dało mu wolność. Dzięki niemu wzbił się setki razy ponad chmury, widział świat z innej perspektywy. Z takiej o której większość ludzi mogła tylko pomarzyć. Leciał nad Pirenejami, widział czubki minaretów w Efezie, przelatywał nad skalistymi wybrzeżami Szkocji, a raz nawet, o czym rzadko wspominali śmignęli razem nad szczytami alpejskich szczytów sprawdzając wytrzymałość swoich smoków.
To było życie, które nie miało prawa mu się przydarzyć. A jednak. Colan znał wielu synów szlachty, którzy nie dostąpili nawet połowy tego, co Pedr widział i przeżył. Może dlatego tak dobrze się rozumieli. W głębi duszy obaj wiedzieli, że świat dał im coś więcej niż innym i potrafili to docenić. Wiedzieli też że nie mogą zmarnować takiego daru. Na tej podstawie zrodziła się ta przyjaźń. Wynikła z chęci samodoskonalenia i sprawiania że drugi staje się każdego dnia lepszy. Kiedy niektórzy smoczy jeźdźcy zaniedbywali swoje obowiązki lub zapijali się w czasie przepustek w trupa znikając na dni w cieszących się złą sławą burdelach, oni dzień w dzień ćwiczyli swoje zdolności bitewne i lotnicze.
Pedr przeszedł obok Colana i ruszył do Crafanca z taką swobodą, jakby miał przed sobą nie smoka, lecz starego zaprzyjaźnionego psiaka, który już nie raz witał go machnięciem ogona. W jego zachowaniu nie było ani trochę niepokoju
- Witaj, Crafanc, Ty ślicznoto! - zawołał, machając do zwierzęcia.
- Mam nadzieję, że nie przestraszyłem cię zbytnio. Obyś nie miał ochoty, jak to było… - spojrzał na Colana z udawanym namysłem - ujebać mi głowę koło dupy?
- To nowe powiedzenie Nicolausa - odpowiedział Colan z półuśmiechem.
- Wiesz tego gnojka, który lata na fioletowym normandzkim. Przybył do nas zeszłej jesieni z akademii pod Londynem. W zeszłym tygodniu patrolowaliśmy wspólnie wybrzeże. Zbliżała się burza i zaczęło porządnie wiać. Po lądowaniu rzucił takim tekstem. Głupie to ale weszło mi do głowy.
- Ahhh, Anglicy… - westchnął Pedr drapiąc Crafanca pod po gardle.
- Niby należymy do jednej korony, a czasami mam wrażenie że ledwo opuścili szałasy. Czasami bywają tacy… niecywilizowani.
- Co kraj to obyczaj. Co zagroda to inna świnia — rzucił Colan, starając się przybrać poważny ton, choć w kąciku ust czaił się już uśmiech.
- Dobra, kurwa, a to kto powiedział? — Pedr zaśmiał się, robiąc teatralnie zażenowaną minę.
- Wymyśliłem teraz na poczekaniu, wiesz… — zaczął Colan, ale jego wywód przerwał przeciągły, ogłuszający ryk.
Obaj odwrócili się błyskawicznie w kierunku wzgórza. Potężny, ciemnoczerwony smok o barwie przypominającej krwawy księżyc właśnie wystawiał monstrualną głowę z największej z jaskiń położonej na równi z glebą. Wyciągnął ku niebu długą, pokrytą grubymi łuskami szyję. Jego łapy, zakończone zakrzywionymi pazurami, pokrywały wyblaknięte, matowe łuski, jakby wypolerowane czasem i wieloma latami walk. Wokół rozwartej w ryku paszczy błyszczały ostre, mlecznobiałe zębiska. Była to Marwolaeth, stara smoczyca należąca do generała Antoniusa. Generał był najstarszym, a na pewno najbardziej doświadczonych nauczycielem w Akademii. Wszyscy mieszkańcy czuli respekt przed potężną bestią oraz jej jeźdźcem. Colan dostrzegł wojskowego siedzącego na grzbiecie gada.
„Jak posiwiały wróbel dosiadający rosłego konia” - pomyślał.
Noranne promienie słońca. W wielu miejscach widoczne były stare rany. Ślady po strzałach, włóczniach i czy pazurach innych smokrów. Niektóre przebicia były na wylot. Była jak żywa mapa walk, które stoczyła przez dziesięciolecia. Machnęła potężnie skrzydłami i wzbiła się do lotu, a ziemia zadrżała pod stopami chłopaków.
Od lat ten widok zachwycał uczniów oraz mieszkańców Akademii w Carregu. Nawet teraz po długim czasie spędzonym w zamku, Colan patrzył w niebo z mieszanką szacunku i fascynacji.
W ciągu następnych kilkunastu minut zebrali wraz z Pedrem grupę dzieciaków gotowych udać się z nim na ćwiczenia latania. Kazał im osiodłać smoki i, gdy będą wszyscy gotowi, polecieć na północ. Udając się za Generałem Antoniusem. Grupa liczyła osiem osób. On sam, Pedr oraz piątka nastolatków: trzech chłopaków i dwie dziewczyny. Ostatnim z nich był zaledwie jedenastoletni Owain.
Chłopak był nad wyraz odważny jak na swój wiek i zaskakująco szybko przyswajał wiedzę. Dosiadał srebrzystego smoka imieniem Mygliw. Nie był jednak jego pierwszym jeźdźcem. Colan pamiętał jak kilka lat wcześniej starszy brat Owaina był uczniem Akademii i latał na grzbiecie tej samej bestii. Niestety, w wyniku niefortunnych zdarzeń, a za takie można by uznać liczne wizyty w okolicznych tawernach i jeszcze mniej dostojnych miejscach, znaleziono go martwego nad brzegiem pobliskiej rzeki. Jedni szeptali, że utopił się błądząc po pijaku wśród bagien, inni, że zadarł z alfonsem jednej z dziewek, z którymi się spotykał. Nigdy nie odszukano sprawcy. A smok… stracił swojego jeźdźca.
Owain, wychowany w rodzinie o wielopokoleniowych tradycjach smoczych rycerzy, znał Mygliwa niemal od kołyski. Potrafił go uspokoić, oswoić, a nawet często towarzyszył bratu w lotach. Kiedy tylko Colan zobaczył, jak chłopak z odwagą i uporem znosi trudy szkolenia oraz jak szybko i sprawnie posługuje się orężem, nie miał wątpliwości. Miejsce Owaina było właśnie tutaj. Dlatego dziś zaprosił go na swoją lekcję. W jakimś stopniu przypominał mu samego siebie sprzed lat gdy zmagał się z trudami ciężkiego dzieciństwa w Akademii.
- Dobrze – zawołał donośnym głosem.
– Macie pięć minut. Za chwilę odlatujemy. Przypominam, żebyście się pilnowali i zachowywali odpowiedzialnie. To nie są ćwiczenia teoretyczne, a praktyka, która może was kosztować życie, jeśli nie będziecie wykonywać moich poleceń. Nikt z was nie chce spadać z kilkuset stóp.
Zerknął na swoją drużynę. Dwie dziewczyny, Isolde i Finola, były siostrami, które dzieliła zaledwie jedna wiosna. Miały typową irlandzką urodę: burze rudych włosów, blade twarze usiane piegami i przenikliwe spojrzenia, którymi obdarzały świat z cichą, zadziorną dumą. Już dawno osiodłały swoje smoczyce, nim reszta grupy zdążyła wypucować łuski swoich bestii.
Poza Owainem, Colan zebrał jeszcze trzech chłopaków: Henriego, Declana i Nialla. Usłyszał kilka tygodni wcześniej od Antoniusa, że są całkiem pojętnymi uczniami, choć brakuje im pokory. Ostatnio coraz częściej zerkali w stronę dziewczyn z Akademii. Dwóch z nich widziano również w towarzystwie młodych chłopek z okolicznych wsi.
,,Taki czas”, pomyślał Colan. ,,Oby w powietrzu myśleli o czymś więcej niż o wdziękach panien”
Kiedy wszyscy zgłosili gotowość do wylotu, ustawił ich wraz ze smokami w równym szeregu. Niebo nad Carregiem było czyste jak łza, a słońce wzniosło się wysoko ogrzewając mu jeden z policzków. Promienie poranka wciskały się przez pasma mgły, rozlewając złoto po dolinach i grzbietach wzgórz.
– Pedr, ty dzisiaj zamykasz kolumnę. Ja polecę pierwszy. Chłopaki, puśćcie Owaina za mną. Co do reszty to dogadajcie się sami. Pamiętajcie, że w powietrzu trzymamy się razem. Nikt nie zostaje z tyłu.
Klepnął Crafanca po długiej szyi. Smok, jakby rozumiał każde słowo i natychmiast obniżył łeb, kładąc go delikatnie na ziemi. Colan szybkim krokiem wspiął się po łuskach, stąpając pewnie po karku i grzbiecie bestii.
Pociągnął wodzami w prawo, sugerując kierunek. Gdy Crafanc odwrócił się prawidłowo, zapiął pas siodła pod jego tułowiem, ten sam, który zaciągał tysiące razy. Ręce działały automatycznie. Wszystko było gotowe.
- No to jazda – powiedział cicho.
W ciągu sekundy smok ruszył. Najpierw powoli, jakby rozgrzewając mięśnie, potem coraz szybciej. W pewnym momencie już biegł pełnym cwałem. Skrzydła po obu stronach Colana rozpostarły się z potężnym trzepotem. Powietrze zawirowało, kurz uniósł się z traw, a ziemia została za ich plecami.
Wzbili się w przestworza.
Niebo powitało ich chłodnym podmuchem. Pporanna mgła układała się w długie, rozciągnięte wstęgi. Poniżej ciągnęły się rozległe doliny, usiane kępami wrzosu, poprzecinane wąskimi strumieniami i wiosennymi łąkami, na których pasły się stada owiec i krów. Z oddali, w świetle słońca poranka, błyszczały mokradła i tafle jezior.
To był ich świat.
Crafanc uderzał skrzydłami, wznosząc się coraz wyżej. Zamek i wzgórze znikały w oddali, stając się jedynie kropkami na mapie świata. Smok zawył dziko, wyraźnie podekscytowany. Po chwili wyrównał lot. Colan obejrzał się za siebie dostrzegając siedem barwnych punktów podążało jego śladem. Powietrze było rześkie i chłodne. Zakrył usta szalikiem, by nie popękały od mroźnych podmuchów. Zapowiadał się piękny dzień. Łuski na ciele Crafanca lśniły w słońcu sprawiając że wyglądał on jak ogromny, żywy rubin.
Colan pociągnął lekko za wodze, spowalniając smoka. Pod nimi rozciągały się bezkresne połacie bujnej, zielonej Walii. Tu i ówdzie przecinały je srebrzyste wstążki rzek i strumieni. Sielankowy krajobraz przerywały jedynie złociste łąki. Kochał tę krainę całym sercem. Zdawał sobie sprawę z tego każdego dnia. Mimo uczucia że już czas ją opuścić.
Po kilku chwilach reszta kolumny zdołała ich dogonić. Wiedział jednak, że gdyby tylko chciał, Crafanc bez trudu zostawiłby ich w tyle. Był obecnie najszybszym smokiem Carregu, a może i całego królestwa. Przez ostatnie trzy lata nieprzerwanie zdobywali pierwsze miejsca na turniejach w stolicy, wygrywając wszystkie smocze wyścigi organizowane przez króla Larciusa.
Colan był równie biegły w sztuce latania, co w szermierce. Udowodnił to w czasie ostatnich dwóch królewskich turniejów wygrywając rok w rok obydwa. Kolejny turniej miał się odbyć już za kilkanaście dni. Król organizował go każdego roku, odkąd zakończyła się ostatnia wojna. Zawsze w połowie lata. Była to forma nagrody dla najlepszych oddziałów i zarazem rozrywka dla mieszkańców stolicy. Ale i pewny zysk dla korony. Do Cardiff zjeżdżali wtedy wszyscy: dostojnicy z europejskich królestw, kupcy, błazny, wędrowni poeci, kurwy i zwykli widzowie. Miasto pękało w szwach.
W tym czasie niemal każdy się wzbogacał. Królewski skarbiec napełniał się złotem z podatków, a karczmarze i właściciele zajazdów liczyli zarobione złote monety.
Turniej trwał kilkanaście dni i podzielony był na rozmaite konkurencje: walki piesze, szermierkę, zawody konne, łucznictwo oraz walki zbiorowe. Jednak największą popularnością niezmiennie cieszyły się smocze wyścigi. Widzowie tłumnie gromadzili się na gigantycznym stadionie, wzorowanym na rzymskich hipodromach i wybudowanym ponad sto lat temu. Do zawodów mógł przystąpić każdy obywatel królestwa, który ukończył 15 lat. W wielu dyscyplinach startowały też kobiety które często wygrywały właśnie w wyścigach.
Gdy Colan miał 10 lat, turniej wzbogacono o nową konkurencję jaką były walki smoków. Pomysł ten zakończył się tragicznie. Ranne bestie wpadały w szał, a nawet najłagodniejsze z nich zamieniały się w dzikie potwory. Już w pierwszych rundach doszło do ciężkich obrażeń, a dwa smoki padły z wycieńczenia. Mimo to królewscy doradcy nalegali, by zakończyć turniej wielkim finałem. Z czterech pozostałych smoków jeden został wycofany przez swojego jeźdźca, który nie chciał ryzykować jego życia. Trzy pozostałe przystąpiły do finału.
Dwa mniejsze połączyły siły przeciw staremu, ciężkiemu szkockiemu smokowi. Gdy jeden z nich rozorał pazurami jego brzuch, bestia wpadła w niekontrolowaną furię. Zaczęła ziać ogniem na wszystkie strony, paląc żywcem ludzi na trybunach. Jeździec próbował ją opanować, wbiegając na arenę, lecz oszalały smok nie poznał towarzysza. Pochwycił go paszczą i rozerwał na strzępy. Następnie zabił dwa pozostałe smoki. Jednemu zmiażdżył czaszkę ogonem, drugiemu przegryzł szyję.
Wzbił się w powietrze i poleciał w stronę Cardiff. Powstrzymało go dopiero wspólne poświęcenie sześciu jeźdźców i dwóch smoków, które zginęły w walce. Od tamtej pory walki smoków zostały bezwzględnie zakazane.
Relacje ze Szkotami gwałtownie się pogorszyły. Obie strony oskarżały się nawzajem o odpowiedzialność za masakrę tamtego lata.
Jednak Colan nie zwracał uwagi na te uprzedzenia. Jego towarzysze w Akademii pochodzili ze wszystkich stron Brytanii i nie oceniał ludzi ze względu na to, gdzie dano im przyjść na świat.
Wiedział, że samo pochodzenie nie mówi nic o odwadze, a język i akcent jakim mówią nie świadczą o lojalności i przydatności w boju. Nigdy sam nie chciał być w ten sam sposób przez nikogo oceniany. dlatego sam tak nie traktował ludzi.
Myśli o zbliżającej podróży do stolicy przerwał mu gwałtowny podmuch wiatru. Dojrzał cień, który nakrył szyję i głowę Crafanca. Smok poruszył niespokojnie skrzydłami gy poczuł zmianę rytmu w powietrzu.
Gdy spojrzał w górę, zobaczył Marwolaeth leniwie sunącą w chmurach kilkadziesiąt metrów ponad nimi. Smoczyca obniżyła lot i zrównała się z Crafancem. W siodle siedział Antonius, machając mu i pokazując ręką w kierunku ziemi.
Dłoń generała była pewna, gest zdecydowany i chociaż nie musiał nic mówić, jego intencje były jasne.
Następnie stara smoczyca skierowała pysk w dół i rozpoczęła pikowanie.
Colan upewnił się, że reszta podąża za nimi, i ściągnął wodzę. Crafanc gwałtownie przyspieszył, ścigając Antoniusa i Marwolaeth.
Powietrze świszczało mu w uszach, a adrenalina zaczęła delikatnie pulsować w skroniach.
Wyłonili się z zasłony chmur i wyprzedzili generała i jego ogromną bestię.
Colan zobaczył wzgórze z płaskim, podłużnym wierzchołkiem. Skierował Crafanca w tamtą stronę i po chwili wylądował. Reszta oddziału podążyła jego przykładem.
Krwistoczerwona smoczyca wylądowała ciężko, wbijając szpony głęboko w grunt.
Ziemia aż zadrżała pod jej masą, a wiatr z jej skrzydeł rozbujał wysokie trawy wokół.
Pedr puścił przodem młodzików i, gdy wszyscy znajdowali się bezpiecznie na ziemi, sam posadził Rhedyna, lądując gładko i z gracją, jakiej nikt by się nie spodziewał po muskularnym smoku.
Ze wzgórza rozciągał się piękny widok na bezkresne, zielone tereny ich królestwa.
W oddali majaczyły ciemne linie niskich gór, a pojedyncze smugi dymu świadczyły o ludzkiej obecności w tym oceanie zieleni.
Poranek dawno zamienił się w słoneczny dzień. Wyjątkowo ciepły, jak na tutejsze standardy.
– Nie schodźcie ze swoich smoków. Finola, wracaj na siodło – rzucił Colan, widząc, jak dziewczyna zaczyna ześlizgiwać się z grzbietu swojej czarnej smoczycy.
– Posłuchajcie. Tak jak wspomniałem wcześniej, dzisiejsze zajęcia poprowadzę ja. Generał Antonius jest tutaj tylko w roli widza. Nie będziemy was oceniali, gdyż to wasze pierwsze tego typu lekcje – mówił dalej, zerkając ukradkiem, czy dziewczyna wróciła na swoje miejsce. Finola tymczasem już poprawiała pasy, zawstydzona.
– Sprawdźcie proszę, czy każdy jest odpowiednio zabezpieczony. Pasy waszych siodeł mają być zapięte mocno.
Nie „na oko”, nie „na szybko”. Pomyłka tutaj nie skończy się upomnieniem, tylko twardym lądowaniem oznaczającym śmierć. Wiecie, zero presji.
Po tych słowach każdy z młodszych adeptów gorączkowo zaczął majstrować przy zapięciach pasów w siodłach.
Pedr zachichotał rzucając jakąś uwagę do Generała który odpowiedział uśmiechem starej twarzy.
- Najpierw polecę ja, w tym czasie, kiedy będę wykonywał manewr, Pedr będzie wam tłumaczył po kolei, co robię. - kontynuował Colan.
- Razem z Crafancem zrobimy beczkę trzy lub cztery razy. Następnie na podstawie obserwacji oraz tłumaczeń Pedra każdy z was spróbuje. Pedr i ja polecimy z wami, aby was ubezpieczać.
– Jakieś pytania?
Odpowiedziała mu cisza przerywana odgłosami letnich owadów pośrodku traw.
– Żadnych? Bardzo dobrze.
Colan odwrócił smoka przodem do krawędzi urwiska. Crafanc zsunął się leniwie, pędząc łbem w dół, po czym natychmiast przeniósł ciężar ciała i już leciał wzdłuż doliny. Kilkoma mocnymi uderzeniami skrzydeł smok wzniósł się wyżej. Colan przez cały czas sprawdzał odległość między nimi a ludźmi i smokami na wzgórzu. Gdy uznał, że są już wystarczająco wysoko, ale na tyle blisko, by ich ruchy dało się dostrzec, a następnie zatrzymał Crafanca zdecydowanym szarpnięciem wodzy.
Crafanc unosił się w powietrzu, powoli i miarowo uderzając mocnymi, czerwonymi skrzydłami. Sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego i opanowanego. W niczym nie przypominał w tym momencie straszliwej bestii którą potrafił się stać w czasie bitwy i której obraz Colan wciąż miewał przed oczami.
- Lecimy, przyjacielu — rzucił cicho do smoka klepiąc go po łuskach poza siodłem jak to miał w zwyczaju. Dotyk naturalnej zbroi zwierzęcia był nienaturalnie ciepły.
Crafanc ruszył, prostując długą szyję i zaczął się wznosić. W tym momencie Colan położył ponownie prawą dłoń obok siodła, dotykając ciepłych łusek zwierzęcia. Lewą ręką zawiązał wodze wokół uchwytu w siodlei pociągnął mocno. Crafanc obrócił głowę, a za nią szyję i zaczął wykonywać beczkę.
Colan poczuł, jak jego ciało przechyla się głową ku ziemi. Pasy trzymały go mocno w siodle. Gdy zobaczył ogon Crafanca nad sobą, poluźnił chwyt, a smok wyrównał pozycję, wracając do lotu brzuchem do dołu.
Nagle, bez zapowiedzi, Crafanc wypuścił z trzewi ognisty podmuch. Powietrze wokół stało się gorące, niemalże gęste. Podmuch ciepła uderzył go w Colana w twarz sprawiając że jego policzki rozgrzały się niemal do czerwoności. Przynajmniej takie sprawiały wrażenie. Manewr powtórzyli jeszcze trzykrotnie. Z każdym razem idealnie, bez błędów. Ćwiczyli to w końcu setki razy.
,,Mam nadzieję, że widzieli już wystarczająco dużo. Oby Pedr tłumaczył tak biegle, jak sam lata “ - pomyślał. Uniósł rękę i zaczął machać w stronę reszty, przywołując ich do siebie.
Na wzgórzu pozostał jedynie Antonius. Starszy mężczyzna zszedł ze smoka i położył się w gęstej trawie, przyglądając się lekcji z dołu. Marwolaeth ułożyła się w kłębek obok niego, jej długi, gruby ogon zwisał ze wzgórza niczym prastary, krwawy korzeń.
Kiedy wszyscy znaleźli się w powietrzu, Colan zarządził, by wzlecieli jeszcze kilkaset metrów wyżej. Z tej wysokości nawet wielka smoczyca Martoleth wyglądała jak leśna mrówka. Colan wytłumaczył jeszcze raz krok po kroku, co zrobił i jak zmusić smoka do przeniesienia ciężaru ciała, aby wykonać pełny obrót.
- Każdy z was będzie podejmie trzy próby. Nie martwcie się, jeśli coś pójdzie nie tak. Jesteśmy tu z Pedrem, żeby wam pomóc, a nie oceniać. Na to przyjdzie czas później - uśmiechnął się do grupy.
Na pierwszy ogień poszły dziewczyny. Tak jak się spodziewał, obydwie wykonały trzy pełne obroty, popełniając tylko drobne błędy w ułożeniu skrzydeł.
- No, no... jakbyście to robiły od dziecka. Piękna sprawa - pogratulował im Pedr.
Z chłopakami nie było już tak kolorowo. Henri dopiero przy trzecim podejściu zdołał zmusić smoka do przeniesienia ciężaru i wykonania obrotu. Declan zbyt mocno pociągnął za wodze, przez co runęli dobre pięćdziesiąt metrów w dół. Na szczęście smok instynktownie zamachał skrzydłami i wyrównał lot. Chłopak jednak nie podjął się kolejnej próby. Pedr próbował go przekonać, sugerując, że wieść rozejdzie się po akademii i żadna z dziewczyn nie spojrzy na niego łaskawym wzrokiem. Po piorunującym spojrzeniu Colana wycofał się jednak z dalszych prób tak głupiej perswazji. .
Niall wykonał co prawda dwa z trzech obrotów, ale żaden nie miał nawet połowy gracji tych, które pokazały wcześniej siostry.
Przyszła kolej na ostatniego. Młodego Owania. Colan zauważył, że chłopak przez cały czas uważnie obserwował innych, rejestrując każdy ruch i starając się wychwycić błędy.
- Dawaj, młody. Szybkie trzy próby, piękne beczki i wracamy do domu na zasłużony posiłek - powiedział Pedr, zachęcając chłopaka ciepłym tonem. Owain spojrzał się na Colana. Na twarzy chłopca nie widać było żadnych emocji. Jedynie po napiętej postawie Colan wyczuł, że chłopak jest mocno wystraszony.
Skinął do niego głową, dodając mu otuchy. To wystarczyło by zachęcony gestem, chłopiec zebrał się w sobie. Spiął wodze, sprawiając, że Mygliw ruszył do manewru. Reszta obserwowała bez słowa, jak Owain wykonał perfekcyjny obrót wraz ze swoim srebrzystym smokiem. Zwrot był czysty, płynny, niemal podręcznikowy. Jakby wykonywał go już od lat. Colan zaczął bić brawo dziecku, zaraz po nim do owacji dołączyły Isolde i Finola. Trójka nastolatków także gratulowała Owainowi, drąc się dziko, aż echa ich głosów rozniosły się po niebie.
Declan wykrzyknął kilka niecenzuralnych słów, lecz Pedr od razu przywołał go do porządku krótkim, stanowczym burknięciem.
Colan zobaczył, jak Owain oblewa się rumieńcem w szerokim uśmiechu. Wykonał lekki obrót ręką, sugerując, aby wrócił do ćwiczeń. Chłopak, wyraźnie dumny z siebie, pociągnął za wodze smoka, podchodząc do kolejnego podejścia. Mygliw ponownie poszybował w górę, wyciągając szyję, gdy Owain, naśladując Colana, położył mu prawą rękę na boku.
Nagle, w połowie manewru, gdy chłopiec znajdował się głową w kierunku ziemi, pasy utrzymujące go w siodle puściły. Owain starał się jeszcze złapać za uchwyt siodła, ale omsknęła mu się ręka. Wypadł z siodła w locie, odbijając się od lewego skrzydła swojego smoka. Bestia ryknęła z wyraźnego bólu i zaczęła gwałtownie trzepotać skrzydłami, tracąc na chwilę orientację w powietrzu.
Colan usłyszał przenikliwy krzyk dziewczyn i przekleństwa z ust chłopaków. W tym również Pedra. Owain spadał bezwładnie, prosto w kierunku niechybnej śmierci.
– Pedr! Zajmij się smokiem! – krzyknął ile miał sił w płucach do przyjaciela i spiął wodze Crafanca, startując w pościg za spadającym dzieckiem.
Smok ruszył. Pęd gwałtownie odrzucił Colana do tyłu. Trzymał się mocno za uchwyt siodła, gdy oczy zaszły mu łzami z powodu zimnego powietrza. Chłód szczypał go w twarz sprawiając ból.
,,Musiał uderzyć mocno o to skrzydło i stracić przytomność” – pomyślał, nie spuszczając wzroku z Owaina spadającego plecami do ziemi.
,,Cholera jasna, będę miał tylko jedną próbę, za szybko traci wysokość”.
W tym momencie pod chłopakiem pojawiła się wielka postać Marwoleth. Smoczyca leciała powoli, majestatycznie, a na jej grzbiecie Antonius oczekiwał przechwycenia spadającego chłopca. Instynkt podpowiedział Colanowi, żeby mimo wszystko lecieć dalej. Od zawsze wiedział że jedyną osobą której może w pełni zaufać jest on sam.
W chwili, gdy Owain zbliżył się do generała i jego starej smoczycy, przez ułamek sekundy wydawało się, że dziecko jest ocalone. Jednak ręka Antoniusa o kilka centymetrów minęła się z kostką chłopca. Generał zdołał tylko musnąć skrawek spodni Owaina i przeleciał dalej, przeklinając pod nosem. Chłopiec przemknął tuż obok prawego boku smoczycy. Nim Marwoleth wykonała zwrot, Colan już pędził w dół, ścinając powietrze niczym wystrzelona z łuku strzała.
Z każdą sekundą był coraz bliżej ziemi.
,, Nie na moim treningu. Ostatnia szansa. Wieczorem będą kopać albo dwa groby, albo żadnego” – rzucił gniewnie w myślach.
Odpiął pasy trzymające go w siodle, upewnił się, że lina zabezpieczająca jest dobrze przymocowana. Sekundy zamieniały się w godziny w oczekiwaniu na zrównanie się ze spadającym chłopcem. Gdy byli na tej samej wysokości, Colan odetchnął głęboko. Skoczył.
Nie czuł nic. Tylko pęd powietrza i brak czegokolwiek pod sobą. Wyciągnął rękę, chwytając chłopaka i przytrzymał mocno. W tym momencie Crafanc wyrównał lot. Od ziemi dzieliło ich kilkadziesiąt metrów. Zwisał tak, obwiązany liną wokół pasa, trzymając Owaina za rękę. Podciągnął go i chwycił za obie ręce, ostrożnie, żeby nie wybić mu barku. Smok powoli zwolnił i obniżył lot.
Gdy znajdowali się tuż nad ziemią, Colan wypuścił Owaina i pozwolił, by ten upadł na polanę. Następnie zgiął się wpół i tnąc mocno, przeciął linę. Uderzył o ziemię nieopodal i przeturlał się w gęstej trawie. Leżał na plecach, patrząc w błękitne niebo. Wokół słyszał tylko ciche podmuchy wiatru. Słońce wisiało w zenicie i paliło go w twarz. W piersi czuł łomot serca, tak silny, że wydawało się, jakby miało przebić żebra i skórę, a następnie wylecieć na zewnątrz.
Podniósł się raptownie i wyszukał wzrokiem chłopaka. Owain leżał bez ruchu, twarzą zwróconą do ziemi, kilkadziesiąt metrów dalej. Podbiegł do niego, kuśtykając na jedną nogę. Gdy dotarł, upadł na kolana i odwrócił go twarzą do siebie. Sprawdził puls i nadstawił ucha, błagając któregokolwiek z setek bogów, aby usłyszeć oddech. Nigdy nie był wierzący ale w tym momencie to nie miało znaczenia.
Chłopak oddychał lekko. Klatka piersiowa poruszał się miarowo góra, dół.
Gdy Colan zdał sobie sprawę, co się stało, wybuchnął niekontrolowanym głośnym śmiechem.
Ulga wylała się z niego niczym wezbrana wiosenna rzeka po roztopach.
Crafanc zbliżał się od zachodu, ciągnąc za sobą przeciętą linę.
W międzyczasie zobaczył, że reszta smoków podchodzi do lądowania. Nie było wśród nich Marwolaeth.
.Pedr pierwszy postawił smoka na ziemi i nie czekając, aż ten obniży głowę, zeskoczył z grzbietu lądując pewnie, twardo na nogach. Biegł ile miał sił ku Colanowi, a jego ciężkie buty wzbijały kurz z wysuszonej ziemi. Dobiegł do przyjaciela i dzieciaka, pytając w biegu, przerażony o zdrowie chłopaka.
– Żyje! Nadal jest nieprzytomny, ale żyje. Skubaniutki… Pedr, gdzie do cholery jest ten jego gad?! Miałeś się nim zająć i złapać.
– Tam! – Pedr wskazał na północ, gdzie na tle błękitnego prawie bezchmurnego nieba majaczyła smocza sylwetka.
– Antonius się nim zajął. Stwierdził że sam go uspokoi i zabezpieczy. Dawno nie widziałem tak przerażonego smoka. Gdy tylko zobaczył, co się wydarzyło, zamarł w bezruchu. Nie wiedzieliśmy, co zrobi. Czy poleci za Owainem i narobi więcej szkód, czy ucieknie przed siebie. To wszystko działo się tak szybko Colan.
Zanim zdołali powiedzieć coś więcej, rozmowę przerwało im pojawienie się piątki uczniów. Zeskakiwali z grzbietów, biegli przez równy teren, krzycząc i wołając Owaina po imieniu. Colan, słysząc ich wrzaski i przerażone pytania, uniósł dłoń i łagodnie oznajmił, że chłopak żyje, choć pozostaje nieprzytomny.
– Musiał mocno walnąć o to skrzydło. Pewnie strach zrobił swoje – powiedział Pedr, klękając przy Owainie i uważnie sprawdzając, czy nie doszło do złamań. Upewnił się że chłopak leży w bezpiecznej pozycji, sprawdził mu jeszcze raz puls oraz na szybko łokcie i barki. Spojrzał na bladą, pokrywą źdźbłami trawy twarz.
,,To wciąż tylko jedenastoletnie dziecko.” - pomyślał ze zgrozą przypominając znowu kiedy sam był w jego wieku.
,, Mam wrażenie jakby miało to miejsce zaledwie przed tygodniem”.
Nagle, jakby przebity włócznią, chłopiec otworzył oczy. Z przerażeniem spojrzał na stojącą nad nim zgraję sylwetek, twarze zatroskane, ściągnięte od napięcia. Jęknął cicho i usiadł, opierając się dłońmi o ziemię.
– Co się wydarzyło? – wyszeptał, ledwo składając zdanie.
– Ja, ja, pamiętam, tylko to jak wpadłem na skrzydło Mygliwa… Dalej tylko ciemność… Czy ja… Czy ja umarłem?
Łzy napłynęły mu do oczu. Zakrył twarz rękami i szlochał głośno, całą piersią, jakby teraz docierała do niego sytuacja jaka miała miejsce..
– Spokojnie. Nie, kurwa, nie umarłeś. Żyjesz – warknęła Isolde, wyraźnie zirytowana, ale w jej głosie słychać było ulgę. – Colan cię uratował. Gdyby nie on, pewnie teraz byśmy zeskrobywali twoje szczątki z ziemi.
– Dziękuję – wyjąkał chłopiec. – Nie wiem, jak do tego doszło. Wszystko miałem pod kontrolą, kiedy nagle zacząłem spadać głową w dół…
– Tak to już jest w życiu – mruknął Pedr, spoglądając w niebo. – Często myślimy, że kontrolujemy je w pełni. Później ono płata nam figla i wylatuje nam z rąk.
– To „wylatuje” to tak nie do końca dobry dobór słów w tym przypadku – zauważył cicho chłopiec.
Pedr zaśmiał się krótko, sucho, ale szczerze, próbując rozładować gęstą atmosferę.
Podnieśli Owaina i pomogli mu stanąć na nogi. Chłopiec poskarżył się na ból w barku, a jego twarz skrzywiła się z bólu.
– Sprawdzą to nasi medycy już w zamku – powiedział Colan. – Teraz ci nie pomożemy. Odszukajmy starego i wracajmy do domu.
Jego głos był zmęczony, twardy, pozbawiony emocji. Co prawda pozwolił sobię na rozładowanie drzemiącego w nim napięcia poprzez śmiech ale teraz już musiał odciąć się od emocji. Rozpamiętywanie tego co właśnie przeżył nie przystwało smoczym jeźdźcom o jego pozycji. D młodego mężczyzny zaczęło docierać, że sam mógł przypłacić dzisiejsze ćwiczenia życiem. Na moment przymknął oczy. Miał ochotę usiąść w trawie i nic już nie robić. Ale odegnał te myśli.
,,Nie mogę pokazywać słabości przy tych dzieciakach. Jestem chlubą tej akademii i oczekuje się ode mnie niezłomności” – powtarzał w myślach tak długo aż sam w to uwierzył i stało się prawdą.
Otworzył oczy zakładając swoją maskę bez emocji.
Crafanc czekał na niego wraz z innymi smokami. Żółte, wąskie źrenice gada wpatrzone były w niego jak w obrazek. Gdy Colan podszedł do smoka, ten nadstawił głowę, uderzając go lekko.
– No już – powiedział Colan, głaszcząc jego łuskowaty łeb. – Świetnie się dzisiaj spisałeś. Nie mógłbym być dumniejszy z żadnego smoka.
Szykowali się do wylotu, kiedy słońce zostało nagle przykryte przez ogromny cień. Wysoko ponad ich głowami przeleciała majestatyczna Marwoleth. Jej rozpostarte skrzydła przesłoniły niebo niczym ciemna zasłona. Za nią podążał Mygliw, niosąc na grzbiecie postawną sylwetkę generała Antoniusa.
Srebrny smok opadł na ziemię, a jego zakończone szponami masywne łapy wzbiły kurz. Owain natychmiast pokuśtykał do niego, kulejąc ale chcąc jak najszybciej znaleźć się blisko swojego gada.
– Cieszę się, że żyjesz, chłopcze – rzucił Antonius, wyłaniając się zza boku smoka. Jego płaszcz powiewał na wietrze, a spojrzenie było chłodne pomimo nie schodzącego z twarzy uśmiechu.
– Przyznam szczerze że nie dawałem za wielkich szans kiedy nie udało mi się złapać Cię w locie . Widocznie nie doceniłem co niektórych…
Spojrzał na zebranych i skinął delikatnie głową. Colan wiedział, że te słowa skierowane były bezpośrednio do niego. Skinienie potraktował jako słowa uznania. od generała, to znaczyło więcej niż komplement.
– Na szczęście posiadasz bardzo ułożone smoczysko – kontynuował Antonius. – Nie miałem żadnych problemów z przechwyceniem go. Gdy spadałeś, wrócił na wzgórze, z którego startowaliśmy. Może to zasługa wychowania… albo strachu przed tą moją ogromną suką – uśmiechnął się pod nosem, zerkając na Marwoleth – ale nie usiłował walczyć.
Po tych słowach generał cofnął się do smoka i zaczął ściągać z jego grzbietu pakunek, owinięty w grube skórzane płótno.
– Znalazłem przyczynę całego zamieszania – powiedział już do wszystkich. – Owain, twoje pasy nie wytrzymały i rozerwały się. Na przyszłość pilnuj, czy nie mają pęknięć lub przetarć. Gdyby nie Colan, zginąłbyś niechybnie.
Antoniusz rozwinął pakunek i pokazał zebranym szczątki pasów zabezpieczających. Owain pobladł, jego twarz przybrała odcień kredy. Rozejrzał się dookoła, szukając ratunku spojrzeniem, po czym zatrzymał wzrok na Colanie.
– Ja, ja… bardzo przepraszam. Będę się starał być bardziej uważny, to się już…
– Po prostu to zrób. Nie próbuj – przerwał mu Colan chłodno. – Miałeś szczęście, że zdarzyło się to na treningu i akurat brałem w nim udział. W czasie bitwy nikt by cię tak nie pilnował. Kiedy dochodzi do walki w powietrzu, każdy z członków twojego oddziału walczy o życie. Nikt nie będzie zwracał uwagi na to, czy wypadniesz z siodła z własnej głupoty, czy nie.
Ton jego wypowiedzi był równie zimny jak listopadowy poranek. Zapadła cisza, którą przerywały jedynie podmuchy wiatru i ciężkie oddechy oczekujących smoków.
Milczenie przerwał Aurelius, sugerując, że lepiej już wracać do domu.
– Owain, polecisz z Pedrem. Zmieścicie się obaj w siodle. Na dzisiaj już się nalatałeś, synu – starszy mężczyzna podszedł do chłopaka i poczochrał go po czuprynie. Na jego twarzy malowało się współczucie.
– Przyprowadzę twojego smoka do zamku. Od jutra wracamy do normy. Od tej pory będziesz latał ze mną. Lećcie pierwsi, ja z Colanem zostanę jeszcze na chwilę. Pedr, zajmiesz się grupą?
– Oczywiście, sir – odpowiedział Pedr, wyprostowując się z widoczną dumą.
Zebrali się szybko. Owain pożegnał się ze swoim smokiem, przytulając się do lśniącej szyi, a następnie z pomocą Pedra wspiął się na grzbiet Rhedyna. Pierwsza wzbiła się w powietrze Finola którą Pedr poprosił aby nadzorowała przód kolumny. Za nią poleciała jej siostra, potem trójka chłopaków, a na końcu Pedr z Owainem dosiadający zielonego Rhedyna. Gdy smok uniósł się w powietrze, Antoniusz uniósł rękę i machnął w jego kierunku. Marwoleth zrozumiała gest. Powoli podniosła swoje ciężkie cielsko z trawy i ruszyła za resztą.
– Trafiłaby do zamku nawet na ślepo. Może wydawać się już zmęczona życiem, ale w głębi duszy to nadal piekielnie sprytna bestia – powiedział Antoniusz, wpatrując się w zanikający na niebie czerwony punkt.
– Nigdy w to nie wątpiłem, generale. Twoja smoczyca jest chlubą naszej Akademii i całego lotnictwa Korony. Każdy to wie – odpowiedział Colan, spoglądając na starszego mężczyznę. Zmarszczki na jego czole i policzkach wydawały się głębsze niż zwykle. Mógłby przysiąc, że jeszcze kilka tygodni temu Antoniusz był o co najmniej kilkanaście centymetrów wyższy. Teraz, stojąc obok Colana, wydawał się raczej poczciwym dziadkiem niż szanowanym dowódcą.
– Dobrze się spisałeś, chłopcze. Królestwo zawdzięcza ci życie tego dziecka. Uważam jednak, że byłeś zbyt surowy. To mogło zdarzyć się każdemu. Owszem, chłopak miał tonę szczęścia, ale mogłeś użyć łagodniejszych słów.
– Kiedy ja byłem w jego wieku, słyszałem ostrzejsze. Nikt nie obchodził się ze mną jak z jajkiem – i ja z młodzikami też nie zamierzam. Kiedy zasłużą, będą dostawać pochwały. A jak odjebią taką głupotę jak Owain, to nie zamierzam gryźć się w język. Przeżyłem wojnę na Półwyspie Iberyjskim tylko dlatego, że ty byłeś taki sam wobec mnie, generale. Może to nie ja byłem za ostry, tylko ty zrobiłeś się miękki na starość – rzucił Colan szorstko.
Na twarzy Antoniusza pojawił się nieoczekiwany uśmiech który zaskoczył młodego jeźdźca.
– Prawdopodobnie masz rację. Widzisz, chłopcze, w pewnym wieku zaczyna się doceniać życie i takie kwestie jak złość i gniew odchodzą na drugi plan. Westchnął i mówił dalej:
– Owain popełnił błąd, to fakt. Ja nie zdołałem go złapać, też prawda. Na szczęście byłeś na straży i wszystko skończyło się dobrze. Doceń to. Niedługo, po turnieju już nie wrócisz w to miejsce. Wykorzystaj dobrze te ostatnie dni. Nie w gniewie. Ciesz się nimi.
Złapał głębszy oddech, jakby chciał coś z siebie zrzucić.
– W czasie twojego szkolenia używałem różnych słów, byś wyrósł na takiego jeźdźca, jakim się stałeś. Jeżeli masz do mnie żal, to przepraszam. Ale pamiętaj że masz jeszcze trochę rzeczy do nauki i zawsze jest miejsce na poprawę. Czasem mam wrażenie, że uważasz się za najlepszego jeźdźca nie tylko w naszej Akademii, ale i na całym świecie.
Antoniusz splótł ręce na piersi i wymownie spojrzał na rozmówcę.
– Prawdopodobnie nie jestem najlepszym jeźdźcem na świecie – odparł Colan z lekkim, drwiącym uśmieszkiem – ale nie ma też żadnego lepszego ode mnie.
Generał patrzył na niego jeszcze chwilę, po czym lekko uniósł kącik ust w uśmiechu i odwrócił się w stronę Mygliwa. Colan doskonale znał tę minę. Zawsze robił ją, kiedy musiał komuś przyznać rację.







