Przejdź do komentarzyGarúa
Tekst 3 z 8 ze zbioru: PERUKA
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2012-08-25
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń6819

GARÚA



To więcej niż mgła i mniej niż mżawka. To lepki opad kolonialny, z nieb piekielnych zstępujący na Limę począwszy od maja, czerwca. Jest zimno. Ulice nakrywa szary pled. Niektóre, jak imperialna Paseo de Colón, całymi kwartałami garną się do siebie potulne jak trusia, ale wciąż są w Mieście Królów wielkie zuchwałe aleje – i te najchętniej z własnych pięter by wyrosły, by móc na chwilę poigrać z garúa, dotknąć jej, posmakować. Do tych alei należy przebrzmiała La Colmena. Tutaj wysoka numeracja domów znajduje jeszcze godnych reprezentantów: 750, 689, 660 – szczycą się trzycyframi okazałe modernistyczne budynki. Nie można niestety powiedzieć, by ich przeznaczenie wysokim numerom czyniło zadość – w okolicach La Colmena roi się od tanich księgarni, szemranych kantorów i antykwariatów, a także innego rodzaju atrakcji. Domofon budynku 620 nie zdradza na razie nic ponad parę przypadkowych liczb; jest zaledwie czynny – to wystarczy, by wejść.

Dość szerokie, żeby wygodnie wnieść fortepian i znieść trumnę – tak projektowano modernistyczne klatki schodowe. Schodami sześćset dwudziestki można by wnosić obok siebie dwa fortepiany albo też znosić trzy trumny – niestety, z każdym zdobywanym piętrem narasta przytłaczające wrażenie, że wszystkie trumny już tędy zniesiono i te uprzednio wtaszczone fortepiany także. Dusza klatki schodowej sama przyjęła kształt trumny: żadnych sprzętów więcej i żadnych ciał, dlaczego więc ktoś się uparł, by odmawiać tej udręczonej duszy spokoju? Z górnych pięter dochodzi mnie odgłos pospiesznych kroków i niezrozumiałe wołanie. G. Grau – tak ma się nazywać mężczyzna – mógłby być elegantem w panamie i garniturze, dystyngowanym właścicielem mieszkania na piątym piętrze. Gdzieś między trzecią a czwartą kondygnacją G. Grau – Gustavo, a może Griseldo? – prezentuje starannie zaprasowany kant na spodniach i ciemnobrązowe buty, lecz to, co wyrasta mu z szyi w żadnym wypadku nie jest panamą – to raczej Meksyk, choć też niezupełnie. G. Grau ma na głowie czerwoną maskę w kształcie smoczej paszczy. Zdobi ją pióropusz wężowych ogonów, poprzetykany złotymi płomieniami. Widząc mnie, upiorny Gustavo, albo i lepiej – Gágrola, przystaje, cofa się z twarzą kamienną, straszną, i tyłem po szerokich stopniach wspina się piętro – półtora, tyłem otwiera drzwi pozbawione numeru. Wchodzimy do środka.

„To maska karnawałowa z Puno” – chcę go zagadać przyjaźnie, bo pod zdjętą właśnie upiorną maską G. Grau (Gaitán? Gerardo?) wydaje się skorym do rozmowy staruszkiem. A jednak ten przedziwny człowiek ubiega mnie i recytuje:

- Gdy nałożnica diabła, piękna pani Lima, na kilka miesięcy zstępuje do Hadesu, miasto swe otula  płaszczem garúa.

- Dzień dobry – mówię mu głupio, nie znajdując nic lepszego. – Czy to legenda?

- To sprzedajna zdzira – szepce i prosi mnie do salonu. – Zaczęło się, amigo. Zabiłem wszystkie okna, żeby tu tylko nie wpełzła. Mam nadzieję, że obędziesz się bez tej kurwy.

Zamordowane okna salonu nie potrafią krzyczeć. Brud zalepia im oczy i usta, przez co mieszkanie nawet bez jednego kwantu garúa jest ciemne i wilgotne. Ten tu G. Grau – może i Gustavo, ale prędzej Garibaldo, zabójca okien – niechętnie mi prezentuje opustoszałe wnętrza. W milczeniu snuję się za upiornym kustoszem, zwiedzam zrujnowany eksponat mieszkania z lat sześćdziesiątych XX wieku.

- To mieszkanie jest w użyciu? – pytam.

- W trakcie dekompozycji – mówi z dumą Gustavo, okrutny pan Gruel.

Rzeczywiście, wnętrze posiada wszelkie elementy stałe, świadczące o jego dawnym przeznaczeniu: ściany, podłogi, meble, lecz zdają się jak za pomocą kwasu wytrawione z całej niezbędnej do życia reszty. Jest co prawda gdzie usiąść, ale z jakiegoś powodu ani ja nie usiądę, ani mój gospodarz, Gustavo, czy też podły Gastón. Niezaprzeczalnie widać, gdzie mieści się kuchnia, a gdzie sypialnia, lecz trudno sobie w nich wyobrazić spanie, jedzenie czy miłość.

- Zająłem je w roku siedemdziesiątym – opowiada ponury G.-jak-Gaspar, człowiek bez przeszłości. – Właściciele wynieśli się do San Isidro. Na pastwę losu zostawili studwudziestometrowe, kompletnie wyposażone mieszkanie. Jeszcze kurki z wodą odkręcili, żeby mury umierały powoli, w jesiennej wilgoci.

Rozkosz gnieździ się w jego głosie, gdy tak opiera się o pusty bufet art déco (wyraźnie skrojony pod adapter, o czym świadczą przegrody do płyt winylowych) i opowiada o tych niepewnych czasach, gdy zamożne rodziny z La Colmena pryskały do lepszych dzielnic jak po erupcji wulkanu. Gdyby przynajmniej zaplombowali drzwi wejściowe – ubolewa – być może za sto lat można by to zwiedzać z przewodnikiem.    Tymczasem on, Gustavo – Guillermo – Gregorio, musi się parać wynajmem.

Rozgląda się po wnętrzu, jak gdyby chciał coś z tej pustki wyczarować.

- Mieszkania dekomponuję w następujący sposób – wyjaśnia mi, choć wcale nie pytałem. – Najpierw trzeba spożytkować rzeczy nadające się do zużycia: jedzenie, papier, świeczki. Wszystko na miejscu, żadnego wynoszenia! Później ogołacam meble. Pozostaje tylko to, czego sam nie jestem w stanie wynieść przez drzwi. Robię dokładny spis i zastawiam te rzeczy w antykwariatach. Wyprzedaż mebli organizuję na samym końcu, dopiero gdy znajdzie kupca ostatni przedmiot. Ostatni, choćby to było pudełko zapałek.

- Ile to zajmuje?

- O, przyjacielu! Żadnego mieszkania jeszcze w całości nie wypatroszyłem. To żmudna i niewdzięczna praca, ale ktoś musi ją wykonywać.

Na koniec daje mi czas wolny, pozwala przez minutę pozwiedzać w milczeniu.

- A teraz – mówi dziwnie ożywiony – pozwól, że zajdę do kina. Lubię czasem sobie pofolgować – wyznaje zepsuty Hrabia Grey. – Zwłaszcza, gdy pogoda jest tak paskudna. Kina to jedyne, co tu zostało. Nie każdemu musi się podobać repertuar, ale ja myślę, że to są dobre filmy, dobre i niedrogie. Trzy filmy za cztery sole, amigo.

- To właściwie tanio.

- Tak jak powiedziałem. Jeśli chcesz, możesz tu zamieszkać. Zastanów się w spokoju. Ja przychodzę tylko po maskę. Maska jest moja – zaznacza.

Uchyla nieistniejącej panamy i dodaje już mniej stanowczo:

- Amigo, kaucję wnosi się teraz.

Daję mu pieniądze i odprowadzam do drzwi. Z gwoździa w korytarzu Gustavo, a raczej Gervasio, zdejmuje monstrualną maskę oraz wiszące pod nią klucze i wyrusza do kina. Trudną do wytłumaczenia trwogą napawa mnie myśl, że zamiast na filmy, mężczyzna poszedł krążyć po antykwariatach i że mnie – tkwiącego w tym mieszkaniu – może wraz z innymi przedmiotami zastawić, wyprzedać.

Pierwsze, co przykuwa moją uwagę to ściany. Widać na nich rozmaite pamiątki bytności ludzkiej. W niektórych miejscach tapety są odrapane i odsłaniają czerstwe fragmenty tynku. Na nich miłosne deklaracje; zauważam, że prawie wszystkie zwracają się do zagadkowej „Gadoue” w całej plejadzie ortograficznych form: Gadue, Gadu, Gadou, Gadoue... Kim jesteś, Gadoue? Bestialsko zabite okna nie przynoszą odpowiedzi. Niewiele można przez nie zobaczyć. Postaci błąkające się po La Colmena są szare i rozmyte.   Na monochromatycznym niebie rozpaczliwie pręży się masyw Hotelu Crillón. Przy odrobinie światła można by dojrzeć, jak połyskuje w jego koronie luksusowy Sky Room, Podniebny Salon. Z panoramicznych okien nieliczni szczęśliwcy mogli kiedyś najbliżej obcować z garúa, końcówką języka kosztować jej rozmaitych zestawień, jak choćby z delikatnym homarem czy cukrem pudrem na chrupkich crêpes suzettes .

Z tego wszystkiego jak wyczarowana rodzi się w drzwiach wysoka dziewczyna o jasnej cerze i wydatnych obojczykach. Jej oczy są szaroniebieskie. Nieprzemakalny płaszcz, lśniący od wilgoci, zdejmuje w pośpiechu. Zdejmuje też kalosze, by na boso podejść do mnie po startej podłodze i przedstawić się:   „Jestem La Gadoue”.

G. Grau, Gustavo aka Gnida, fałszywy właściciel, wyłudzający pieniądze i pierzchający we mgle. Pytam La Gadoue, czy ona tu mieszka, co wyraźnie ją rozbawia i tak oto pusty salon zaczyna się wypełniać pochmurnym urokiem dziewczyny.

- Mieszkałam – poprawia. – Jako dziecko. Wynieśliśmy się do San Isidro, bo rodzice bali się zamachów. Ojciec wiele lat pracował we francuskiej ambasadzie. Wtedy La Colmena to było coś; jedna z najelegantszych ulic Limy: restauracje, kina. Teraz to nie to samo. Owszem, kina są, ale tanie – rumieni się.

Wchodzę za nią do eksponatu sypialni. La Gadoue siada na niemalże ziejącej pustką ramie łóżka i bawi się papierosem.

- Często tu przychodzisz? – pytam.

- Zawsze gdy zaczyna się garúa. Niekiedy nawet kilka razy w sezonie. Taka jestem wtedy przygnębiona, że nie wiem, co ze sobą począć. Pan Grau nie pozwala mi tu zachodzić. Już kilka razy zmieniał klucze, ale ja niemożliwe się nudzę w San Isidro.

- Czy pan Grau nie ma przypadkiem na imię Gonzálo?

Dziewczyna odgarnia włosy i prycha: „Nie dbam o to”. Zapalam jej papierosa, by wypełniła sypialnię intymnym dymem, a ona wyciąga się na mahoniowej ramie łóżka i pali, zapatrzona w sufit.

- Ależ tu pusto – mówię. – Nie jest ci żal?

- Niby czego?

- Mieszkałaś tu jako dziecko.

- Nie martw się, wyniosłam wszystkie swoje zabawki – odpowiada gorzko.

Nagle podnosi się z dymnej pościeli i szuka czegoś pod łóżkiem.

- Właściwie jedna została – mówi, wydobywając ze skrytki w podłodze małą czterdziestopięcioobrotową płytę winylową.

- Co to za płyta?

- Zobaczysz. Jest twoja.

Oglądam czarny krążek z czerwono-białą etykietką bez opisu, ostrożnie obracam go w palcach. Nie mam go gdzie odtworzyć, bo adapter zastawił w którymś z antykwariatów skąpy Gustavo-co-do-centavo. Siedzimy w dusznym pokoju, kiedyś pełniącym rolę sypialni rodziców La Gadoue. Czy to tu poczęto ją z miłości i mgły? Jest zupełnie cicho: żadnych sprzętów, żadnych ciał. W innym miejscu na świecie moglibyśmy się wsłuchać w grające na szybach krople deszczu, ale tu, w Limie, deszcz i garúa nigdy nie zabrzmią w jednej orkiestrze.

- Dlaczego garúa tak cię trapi? – budzę ją z zamyślenia.

- Długo bym mogła opowiadać.

- Opowiedz.

- Nie lubię o niej mówić.

- Proszę – przysuwam się do La Gadoue, mokrej i płochliwej, a ona wzdycha.

- Jest jak siostra-bliźniaczka, której nie znosisz. Bez niej nie ma ciebie, ale z nią nie ma dla ciebie miejsca. Wie o tobie wszystko. To coś, czego nie widać, a jednak moczy. Coś o czym nie chcemy pamiętać, a rani. Wystarczy, że zacznie się garúa i nagle czegoś brakuje i nagle jak niedopieszczona suka błąkam się po Limie i wszędzie, na każdym rogu, napotykam tylko inne samotne psy. Och, ile bym dała za najzwyklejszy, rzęsisty deszcz, jak ten we Francji!

- Nie jesteś stąd?

- Stąd i nie stąd. Pożyłam co nieco w Paryżu, przez starego. Znam nieźle francuski: Paris, je t’aime – wzdycha naiwnie i uroczo. – Trochę oszukana ze mnie gringa. Nieważne. Ty jesteś prawdziwy.

Rozbiera się i chyba przez krótką chwilę oboje słyszymy te wyczekiwane ciężkie krople. Możemy na moment wrócić do Paryża, odegrać wstydliwych kochanków i błoto wcale nam nie przeszkadza, jest nasze, prawdziwe, więc brniemy. Dopiero gdy mamy na nowo chwycić pierwszy oddech, wraca podstępna garúa i oblepia nasze ciała czymś obrzydliwie letnim i miała rację La Gadoue – choć na tym niepełnym łóżku leżymy jak leżeliśmy, to jednak coś się zmieniło.

- Wiesz, co jest najdziwniejsze? – szepcze dziewczyna, zapalając ostatniego papierosa z paczki. – Poza staruszkiem Grau nigdy nie zastałam tu dwóch tych samych osób.

- Czy on nie nazywa się przypadkiem Guido? – pytam, nie mogąc się pozbyć natręctwa. – Guido Grau?

- Chciałam przez to powiedzieć coś zupełnie innego, ale jeśli się upierasz, odpowiem ci: on się nazywa Garry Grau.

Boję się, że gdy skończy palić, zostanie po niej tylko garúa.

- A tamtym chciałam zasugerować, – cedzi słowa jak wytrawna obserwatorka – że wszyscy jesteście jak karnawałowe potwory z diablady. W całym Puno nigdy nie znajdzie się dwóch takich samych masek.

- Zejdę kupić ci papierosy – proponuję.

- Nie kłopocz się. Lepiej idź do antykwariatu posłuchać płyty. Pani Carmen puści za pół sola.

- Nie będzie cię tutaj gdy wrócę? – pytam z nadzieją, choć wiem, że tak właśnie się to skończy, że w antykwariacie kupię farbę, by jak inni wypisać nią imię dziewczyny na którymś z martwych okien, a potem zabiorę swoje rzeczy, zniosę je pięć pięter w dół jak trumnę albo fortepian bez jednego klawisza „G” i więcej nie wrócę na La Colmena.

- Idź, gringo – mówi wesoło. – Wrzesień, sierpień, Paryż.

Na dole przeciągam się razem z senną aleją La Colmena. W pierwszym napotkanym antykwariacie, wystawiającym w witrynie serię Cortázara, pytam o adaptery, najlepiej francuskie z końcówki lat sześćdziesiątych. Sprzedawczyni znajduje jeden. Pytam, czy działa, na co ona odpowiada, że naturalnie. Podaję jej mały krążek i gdy czekam, aż podłączy aparat do prądu, aż ułoży płytę i ustawi igłę we właściwym miejscu, myślę sobie, że być może ten adapter okaże się ostatnim przedmiotem z mieszkania La Gadoue, że kupię go, a jutro przyjdzie tu Garry (to brzmi od razu weselej), Garry Grau, i dowie się, że dobiegł końca pewien etap w jego życiu, że może wyprzedawać meble: pusty bufet, puste łóżko. Tymczasem jest tam – gdy przez okno zerkam na seledynowy gmach Cine Paris oferujący trzy filmy erotyczne za cztery sole, widzę go, jak wynurza się ze szklanych drzwi kina w ogromnej czerwonej masce diabła, a równocześnie wypełniają antykwariat mokre dźwięki piosenki:

Du mois de septembre au mois d`aoűt

faudrait des bottes de caoutchouc

pour patauger dans la gadoue, la gadoue, la gadoue...

  Spis treści zbioru
Komentarze (4)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Przyjemnie się czyta. Bardzo fajna proza i dzięki nazwom własnym, imionom i atmosferze z nimi korespondującą, do czynienia mamy z efektem literackim, hmm... vintage? :P
avatar
dzięki. efekt zamierzony;)
avatar
Bardzo dobra proza,chociaż nazbyt przypomina mi pewnego pisarza C.R.Zafon,którego uwielbiam czytać.
avatar
Bardzo kinowa, klimatyczna, nie z tej ziemi - TEJ ZIEMII - wielka proza. Wątki parysko-limańskie, wątek miłosny, trzy główne postaci, opisy dotykalnego ulotnego świata - wszystko trafione w 10-tkę. Nic tylko to jak ten Jean-Luck Goddard kręcić, kręcić - i wreszcie nakręcić
© 2010-2016 by Creative Media
×