Przejdź do komentarzyA...wszyscy
Tekst 1 z 6 ze zbioru: Powieść
Autor
Gatuneksatyra / groteska
Formaproza
Data dodania2013-07-02
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1462

Fragmenty:

Osobliwie układa się życie człowieka. Każdego dnia zaskakuje nas los, który ma zmobilizować do podźwignięcia scenariusza egzystencji. Mam problem ze znalezieniem autora, który wyznaczył bieg historii mojego życia. Jednak im dłużej przebywam na tym świecie, nabieram przekonania, że ktoś wymyślił mi nawet niezłą fabułę życia, poczym zajął się innymi sprawami i zapomniał podomykać niektóre wątki, a potem naprędce nagryzmolił przypadkowe zakończenia. Cóż mi więc pozostaje? Realizuję ten zwichrowany scenariusz, żyjąc ułudą, że mogę mieć wpływ na reżyserię. Robię castingi na aktorów tego filmu, mając nadzieje, że ode mnie zależy choćby obsada ról.

I znowu po jakimś czasie doświadczam tego, że nic właśnie, gdyż mój asystent-los (albo Bóg) wytypował doborowe towarzystwo, aby jeszcze bardziej utrudnić mi wyreżyserowanie życiowej fabuły.

Nie martwcie się, to nie dotyczy wszystkich. Z tego co mi wiadomo, większa część ludzkości jest „kowalem swojego losu”. Zatem te rozważania Was nie dotyczą! Co więcej, z każdą przewróconą stroną książki, będziecie coraz bardziej zdziwieni i zdegustowani. W waszych mózgowych obszarach powstaną spore rozterki, czy autor nie wymyślił sobie tak niesamowitej fabuły, aby przyciągnąć czytelnika. Wierzcie mi jednak, że ten scenariusz napisało samo życie.

Przy okazji powiem wam jeszcze, że nie macie zapewne świadomości, jakimi jesteście szczęściarzami. Uzmysłowiwszy to sobie, po dotarciu do ostatniej strony książki, postarajcie się wymóc na sobie przyrzeczenie, że od tej pory inaczej będziecie  patrzeć na grupę tych nieszczęśników, którzy miotają się w „pajęczynie swojego przeznaczenia”.

Za chwilę wyjawię wszelkie okoliczności zdarzeń losowych, które będą argumentacją wyżej przedstawionych tez. Jednak poproszę was na koniec o odrobinę wyrozumiałości, gdyż inaczej nie uda się wam przebrnąć przez scenki z życia kilkudziesięcioletniego faceta.

*

Poszukiwałem dokumentu, który nieoczekiwanie był mi niezbędny do pracy. Wydawałoby się, że w domu, w którym zawiaduje moja pedanteryjna ślubna, nie będzie z tym żadnego problemu. Nic bardziej mylnego. Tam, gdzie zwyczajowo poupychane były moje papiery, znajdowały się teraz stare kasety i taśmy magnetofonowe. Podskoczył mi gul, co w normalnym przekazie oznacza wysoki stopień furii. „No niech to szlag” – wyartykułowałem w przestrzeń pokoju (za to w myślach przekląłem siarczyście).

W trakcie dalszych penetracji zakamarków szuflad, pudeł i opasłych teczek znajdowałem coraz to ciekawsze papierzyska. W jednym momencie w ręce wpadł mi zwitek, przewiązanych czerwoną wstążką. Mniemałem, że musi to być coś wyjątkowego. To, że nie należało do mnie jakoś nie zrobiło większego znaczenia na moim sumieniu. Uznałem, że tylko „rzucę okiem”, a potem odłożę na miejsce. Zacząłem czytać.

Moja krystaliczna Łanio !

Twoja ze wszech miar bezgraniczna toń oczodołów, w których zanurzone jest morze światełek, składających się na wygląd oka, przyciąga mnie za każdym razem, gdy spotykamy się na schodach. Pewnie już się domyśliłaś, że nie mam odwagi ani Cię zagadać, ani nawet zamrugnąć oczami. Oczywiście zapewne w ogóle nie wiesz o moim istnieniu. Mnie to nie zraża, bo mam nadzieje, że kiedyś się odważę, aby wyznać Ci moje uczucie. Teraz jest jeszcze za wcześnie i sam nie umiałbym się określić tak do końca, ale pozwól mi chociaż na wyznania, umieszczane na papierze. Bo jak to powiadają „ papier cierpliwy…”. Jeśli dostanę zgodę na komunikowanie się z Tobą za pośrednictwem listów, będę wniebowzięty. Nabiorę odwagi, aby napisać nieco więcej, ale teraz pozwól, że skończę. Nie chcę nadwyrężać twojej łaskawości. Cierpliwie poczekam na odpowiedź. Tylko proszę, proszę, proszę niech będzie pozytywna.

Twój  wiesz Kto.

Co za bałwan napisał taki list- pomyślałem. Szkoda, że nie ma daty, bo ona mogłaby mnie naprowadzić na trop. Zapewne jakiś absztyfikant dostawiał się do mojej żony. Chociaż nie mam żadnej pewności, że listy należą do niej. Na wszelki jednak wypadek postanowiłem nie ujawniać się ze swoim odkryciem, uznając, że więcej uciechy będę miał z wgryzania się w tą tajemnicę. Z następnego listu wynikało, że zapewne adresatka z przychylnością odniosła się do wyznań nadawcy, bo ten nieco śmielej wyrażał swoje odczucia na kolejnej kartce papieru.

Ucieszna sarenko!

Byłaś mi łanią, teraz Twoja funkcja się zmieniła. Jesteś maleńka, taka mi droga, bo uległa. Nie, nie w takim znaczeniu, jak inni by to odebrali. Zresztą sama wiesz. Twoja uległość oscyluje między przyzwoleniem na pisanie do Ciebie listów, a wyrażaniem mojego uczucia. Mam nadzieję, że nie uznasz tego języka za nadmiernie wysublimowanego. W stosunku do ciebie nie umiem inaczej. Po prostu, kiedy Cię widzę tak w rzeczywistości, albo oczyma wyobraźni, coś się ze mną dzieję. Drżę na całym ciele, a niektóre członki wprost dostają spazmów ekstazy. Moje serce zapełnia radość, że możesz być kiedyś moja. Chociaż, wróć, nie chciałem być taki bezpośredni. Nie skreślę jednak tych słów, abyś wiedziała, że wiąże sporo nadziei….

No nie tego nie można czytać. Ten facet musiał mieć coś nie po kolei. Najpierw łania, potem sarenka, a już o tym drżeniu to pojechał po całości. Nawet przed dwudziestu laty nikt tak nie pisał! Silił się na poetę, czy co? Tylko jak to mogło się podobać dziewczynie, czyli jak mniemam - mojej Nusi. Żeby choć zwracał się po imieniu, mógłbym się czegoś domyśleć. Ale wierzcie mi, dalsze kartki zawierały równie głupie określenia: „brzuchata malinko, ewentualna oblubienico, przesłodzona nalewko”.

Tym razem nie udało mi się rozwiązać tej tajemnicy, gdyż właśnie do naszego przybytku wpadła moja Nusia. Na ten czas musiałem odłożyć tę zacną lekturę, obiecując sobie, że niebawem  ponownie uraczę się lekturą listów miłosnych, tak pieczołowicie skrywanych w przepastnym pudle ze starymi dokumentami.

*

Na szczęście świat jest tak urządzony, że poza poważnymi sytuacjami w życiu człowieka zdarzają się i takie, kiedy można wyluzować. Dla mnie najfajniejszymi chwilami były spotkania z przyjaciółmi z lat liceum. Co dziwniejsze, spotykałem się z ludźmi, z którymi dawniej w ogóle się nie zadawałem. Po latach, ich poczucie humoru, ocena aktualnych wydarzeń oraz pomysł na spędzanie czasu wolnego, korelował z moimi odczuciami i  postawami wobec życia.

Organizowaliśmy sobie od czasu do czasu małe przyjątka. Teraz przyszła kolej na moją rodzinkę. W tym celu zabrałem się za pieczenie ciasta. Trzeba wam jednak wiedzieć, że w tym zakresie nie posiadłem żadnej zdolności, więc był to nie lada wyczyn. Oczywiście rzecz uprościłem do minimum, kupując w supersamie gotowy proszek, zwany biszkoptem. Na opakowaniu stało napisane, aby wymieszać sypką masę z czteroma  jajkami, trzema łyżkami wody. Wśród składników znalazł się także sok z cytryny.

- Ile tego soku?- zadałem sobie pytanie. Skoro tak dokładnie wszystko jest napisane, mogliby dodać i tę informację.

Drogą dedukcji doszedłem, że należy poświęcić całą cytrynę. A zatem wcisnąłem sok do wymieszanej masy i wylałem na tortownicę. Teraz założyłem okulary i doczytałem: po upieczeniu, biszkopt nasączyć sokiem z cytryny.

-Brawo, a nie mówiłem, że można zepsuć nawet prawie gotowy produkt- dokuczałem sobie półgłosem. Nie często zdarzało mi się dyskutować ze sobą, ale tym razem wydało mi się to ze wszech miar uzasadnione. Chyba innego zdania była jednak moja psina, która spojrzała na mnie zdziwiona i nieco zaniepokojona stłamszonym głosem, który wydobywał się z moich ust. Następnie podążyła na swoje posłanie, uznając zapewne( o ile „uznawanie” w świecie zwierząt jest możliwe), że Pan sfiksował.

Tymczasem ciasto biszkoptowe, mimo „cytrynowej wpadki”, udało się niezgorzej, więc ze spokojem, przystąpiłem do wykonania innych czynności kulinarnych.

Moja Nusia uznając, że radzę sobie doskonale, zajęła się ustrajaniem swojej sylwetki. Dla rzetelniejszego przedstawienia tej sytuacji, należy nadmienić, że zajęcie to wymagało szczególnego wysiłku, ponieważ gabaryty posiadła dosyć pokaźne.

- Kurczę, w nic się nie mieszczę- zagadnęła.

Trzeba było nie wchrzaniać tyle batoników i chałwy- pomyślałem, ale odpowiedziałem:

- Nie przesadzaj, na pewno znajdziesz coś efektownego.

- Z drugiej strony, tak sobie myślę, że w moim wieku lepiej wyglądają krągłości, niż koścista sylwetka. Wolę być taka, niż jakieś tam chude ścierwo- zakończyła swój wywód, niezmiernie z siebie zadowolona.

Dla mnie szczuplejsza figura byłaby o.k. Dałem jednak spokój tym rozmyślaniom. Brałem sobie żonę na dobre i na złe, więc teraz jest to złe-zripostowałem wewnętrzny monolog.

Nusia zaoferowała się, że wyprasuje moją ulubioną koszulę. Jakże byłem jej wdzięczny, tym bardziej, że miałem jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia. Jednak, gdy po chwili  usłyszałem jej pisk, a następnie głupkowate tłumaczenie, pożałowałem swojego entuzjazmu

- Tak bardzo mi zależało, żeby ci wyprasować perfekcyjnie tę koszule w jaja( dla czytelników informacja: to nie były jaja, tylko piękne, kolorowe piłki rugby). Chciałam troszkę dłużej przytrzymać w jednym miejscu i nagle żelazko przyssało się do delikatnej tkaniny, zabierając jej skrawek. Moim oczom ukazała się paskudna dziura.

- O jasna cholera, co teraz będzie- wpadłem w panikę

- Nic się nie martw, coś zaradzimy. O mam pomysł, założysz na nią ten czerwony sweterek i będzie o.k.- wpadła na genialny pomysł.

- Przecież w domu jest za ciepło- powiedziałem, tracąc resztki cierpliwości.

- No to wyłączymy ogrzewanie!

Było mi już wszystko jedno, wiec nie upierałem się przy innym rozwiązaniu, tylko beznamiętnie przytaknąłem. Zacząłem się ubierać i muszę przyznać, że poza tą nieszczęsną dziurą, koszula była wyprasowana skrupulatnie. Sweter postanowiłem zarzucić w ostatniej chwili, aby jak najdłużej cieszyć się chłodnym klimatem.

- Kochanie, mogłabyś mi przynieść do łazienki te szare spodnie od garnituru?

- Ale nie lepsze byłyby brązowe?- odezwała się nazbyt przymilnym głosikiem Nusia.

Zaraz mnie szlag trafi. Nie dość, że spaliła mi koszulę, to dalej psuje mi humor.

- Nie, poproszę szare- odpowiedziałem spokojnie, choć musiałem niezmiernie hamować swoją złość.

- Moim zdaniem lepsze byłyby tamte- przekomarzała się dalej.

Tego już było nadto na moje nerwy. Wypadłem na korytarz, potykając się o własnego synka. Być może do tej pory nigdy nie widział człowieka z postawionymi na sztorc włosami, ubranym w jedną jaskrawo czerwoną skarpetkę, gatki w mikołajki i koszulę z dziurą. Jednak mimo wszystko, jego mina była mało adekwatna do danej sytuacji (wybałuszone oczy i opuszczona bezwiednie szczęka ). Sięgnąłem z szafy moje wymarzone spodnie i wciągając kolejne nogawki, kląłem po cichu. Nie mogłem dać upustu swoim emocjom, bo mimo wszystko mam szacunek do swojej żony. A ta stała właśnie przede mną, przyglądając się uważnie moim poczynaniom. Gdy miałem już zaciągnąć rozporek, okazało się, że jest on nieobecny. Naprawdę, nie wymyślam! W miejscu, w którym powinien znajdować się zamek, nie było nic. A dokładnie rzecz ujmując, była dziura. Z początku, sądziłem, że oszalałem. Ktoś mnie wkręca, to nie może się dziać naprawdę.

- Co u licha- powiedziałem. Choć na moje usta cisnął się zgoła inny wyraz.   Gdzie się podział zamek od spodni?

- Zamek?- zapytała moja ślubna

- No nie wiem, może ekler jest bardziej dla ciebie zrozumiały. Krótko mówiąc, gdzie jest to, co służy do tego, aby spodnie nie były rozbebeszone-warknąłem.

- Właśnie próbowałam ci powiedzieć, że kiedyś bardzo, ale naprawdę bardzo potrzebowałam zamka do spódnicy. A ponieważ ty tych spodni nie zakładałeś od lat, uznałam, że nie będziesz ich już nosić- oznajmiła cichutko.

Wcisnąłem się w inne spodnie (określenie to jest bardzo adekwatne, gdyż brzuch pozostawał poza obejmą paska) i wybiegłem z sypialni. Nic tu po mnie-pomyślałem. Ten dzień zapowiadał jednak więcej niespodzianek.

- Oj my jesteśmy pierwsi? - usłyszałem głos Katii.

Zamiast zabrać się do czynności, które jeszcze zaplanowałem, wbiłem się w czerwony sweterek i poszedłem przywitać się z gośćmi.

- Witajcie, przed czasem (musiałem dorzucić szczyptę sarkazmu).

- No nie tak dużo, przecież mówiłeś, że mamy być na piątą, a jest za piętnaście- odpłacił mi Cinek.

Faktycznie, miał rację. Na śmierć zapomniałem, że zmieniliśmy godzinę spotkania na osiemnastą, a jemu zapomniałem o tym powiedzieć.

- Rozgośćcie się, a ja tylko jeszcze coś dokończę- zakomunikowałem.

- Jakby co, przynieśliśmy swoje patyczki do ryżu- trzebiotała Katia

Fajnie, patyczki może są, ale ryżu ani ciut. Na śmierć zapomniałem, że mieliśmy przygotować risotto. Teraz w tych odświętnych ciuchach będę jeszcze gotować- mruczałem pod nosem.

Około osiemnastej wpadła Misia, która nie wiedzieć czemu obwiązała sobie szyję łańcuchem choinkowym.

- Jak wyglądam?- zapytała, oczekując zapewne pochwały.

- Intrygująco. A gdzie podziałaś Tośka?

Zaraz jednak pomyślałam: ciekawe, co powie mężowi, gdy ten zapyta, dlaczego jej szyja ma granatowe pręgi. Znając Miśkę, zapewne wymyśli coś na poczekaniu, na przykład, że próbowała się powiesić- pomyślałem i niezauważalnie(chyba!) uśmiechnąłem się.

-Tosiek, musiał wyjechać służbowo. Wraca w nocy, ale pewnie nie uda mu się do nas dotrzeć- wyjaśniła, puszczając do mnie oko.

Ki diabeł, czy jej chodzi o to, że Antoś coś kombinuje w tej delegacji, czy może ona leci na mnie. Nie powiem, nawet mi się podobała, ale nie do tego stopnia, abym zapomniał, że jest przyjaciółką mojej Nusi.

-Ty wiesz, co się stało- „wypaliła” zaraz od wejścia Paula.

Moja sąsiadka miała wypadek samochodowy. Jechała sobie polną drogą  i na maskę (tę od samochodu, rzecz jasna!) weszła krowa. Na szczęście nic poważnego się nie stało, ale ma chyba jakieś wstrząśnienie mózgu.

- A co z krową?- zapytała zaciekawiona Katia.

- Czyś ty oszalała, ja ci tu opowiadam o wypadku kobiety, a ty pytasz o krowę- z oburzeniem odburknęła Paula

- No wiesz, zdrowie i życie twojej znajomej jest najważniejsze, ale tak po prawdzie, sama jestem ciekawa, jaki był dalszy los owej krowy- wtrąciła nieśmiało Nusia.

- Dwie wariatki, szkoda gadać.

Przyjęcie owocowało w niekończące się opowieści z życia codziennego i dowcipy, które zdominowała tematyka małżeńska.

- Opowiem wam najnowszy kawał- zasygnalizował swoją obecność Mieciu.

Kawały w jego wydaniu nigdy nie były na czasie, ale nikt nie miał śmiałości mu tego wyznać.

- Żona zwraca się do męża: może byśmy czymś uczcili naszą rocznicę ślubu, na co mąż: może minutą ciszy? Dobre, co nie?

Impreza rozkręcała się na dobre, a ja czułem się jak kurczak na grillu, przymuszony do opiekania. Gdy kropelki potu zaczęły mi opadać na talerz z sałatką, doznałem olśnienia- nie wyłączyłem ogrzewania!

- O kurde, jak tu gorąco, pójdę skręcić ogrzewanie- oznajmiłem biesiadnikom.

- Nie idź, jest dobrze, ja jestem zmarzlakiem- odpowiedział nie kto inny, tylko moja poślubiona.

Gdyby teraz z karafki wyskoczył Gin, to na pewno poprosiłbym go, aby unicestwił moją żonę, wypuścił w kosmos, albo dokonał czegoś równie spektakularnego. A to hiena jedna, pozbawiła mnie garderoby, która dawała komfort relaksu, a teraz jeszcze naigrywa się ze mnie.

- Oj zdejmij sweter i nie grymaś- odezwała się druga mądra Paula.

- No co ty, nie pozbędę się mojego najlepszego wdzianka, nawet za cenę roztopienia się- odezwałem się z przymuszonym uśmiechem.

Moja luba dopiero teraz zorientowała się, co narobiła, bo uśmiechnęła się do mnie rozczulająco i zaproponowała:

- Część oficjalną mamy za sobą, więc przebierz się w coś swobodnego.

O niedoczekanie twoje, na pewno nie zrobię tak, jak byś chciała. Już ja ci udowodnię, że nie wszystko będzie po twojej myśli. Zaraz, po tym przyrzeczeniu, zdałem sobie sprawę, że jest ono cokolwiek pokrętne i działa przeciwko mnie, ale nie było odwrotu. Naszło mnie kolejne olśnienie- warto się teraz poświecić, aby w przyszłości móc wypominać żonie tę kardynalną wpadkę. Taka zemsta jest znacznie cenniejsza, niż chwilowe niedogodności z nadmiernym poceniem się.

*

Następny dzień zaczął się niefortunnie( tak jakby poprzednie były lepsze!). Przede wszystkim wstałem zły na cały świat, bo sygnał w komórce obudził mnie, gdy jeszcze było całkiem ciemno. Mechanicznie wykonując poranną higienę i pijąc kawę, zastanawiałem się, w jaki sposób powinienem przemówić moim studentom, aby „załapali” o co mi chodzi. Z takim mętlikiem w głowie przemierzałem pustą ulicę. „Chyba dzisiaj wielu zaspało” –pomyślałem. Wchodząc do budynku uczelni, zreflektowałem się, że coś jest nie tak, gdyż byłem samiuteńki na wielkim holu. Wszystko się wyjaśniło, gdy zdumiony portier zapytał:

- A pan dzisiaj nie mógł spać, że już przed szóstą przybiegł do pracy? No więc dzień dobry.

Teraz wiedziałem już, że ten dzień do dobrych nie należy. Spojrzałem na ścienny zegar i ujrzawszy nieprzychylny układ wskazówek, wpadłem w popłoch. Wydostałem komórkę z kieszeni spodni i spojrzałem z nienawiścią na czas. Okazało się, że to co wyrwało mnie ze snu, to sygnał do załadowania baterii.

- Postanowiłem trochę wcześniej przyjść, żeby spokojnie przygotować się do zajęć- odpowiedziałem portierowi.

Po moich nerwowych ruchach i tak pewnie mi nie uwierzył.

Moi studenci mieli szczególny dar wyprowadzania mnie z równowagi, więc tym razem postanowiłem zaskoczyć ich i zmobilizować do wysiłku twórczego.

- Na dzisiejszych zajęciach, zaprojektujecie „miasteczko marzeń”. Wykorzystacie zdobytą wiedzę socjologiczną, ale bardziej interesuje mnie kreatywność w zastosowanie innych dziedzin nauki. Będziecie pracować w grupach i sądzę, że te trzy godziny powinny wystarczyć, aby wykazać się talentem naukowym. Zaraz dokonam podziału według własnego klucza (zamierzałem wykorzystać ich do swojej pracy doktorskiej, w której pragnąłem udowodnić zależność między urodą a wiedzą oraz osobami, które potocznie nazywam szalonymi a tymi poprawnymi). Czy są jakieś pytania?

- A gdzie w tak krótkim czasie zdobędziemy materiały, pomysły?- zadał pytanie człowieczek mikrej postury o purpurowo czerwonych włosach.

Już sam jego wygląd deklasował go nawet z grupy brzydali, a co dopiero głupie pytanie, którym mnie uraczył, więc na poczekaniu postanowiłem stworzyć grupę „głupie brzydale”.

-Właśnie zamierzam dokonać oceny tego, czym dysponujecie. Chodzi mi o zawartość waszych głów. Wychodzę z założenia, że w każdej minucie życia trzeba się zmagać z wyzwaniami. Reakcja na nie, to najlepszy wykładnik ludzkiego potencjału. Gdy coś was w życiu spotyka, najczęściej nie macie przy sobie laptopa, aby „wyguglować” nazwę problemu, nie ma mądrej książki, ani człowieka, który mógłby udzielić wskazówek. Waszym drogowskazem jest wyłącznie mózg, który musi zadziałać. Dzisiaj sprawdzę, jak on działa, czy w ogóle funkcjonuje.

Ja tymczasem zająłem się pasjonującą lekturą, w której śledziłem losy absolwentów Oxfordu. Swoją drogą, to zadziwiające, jak wybitni studenci zmarnowali swoje szanse na życiowy sukces- pomyślałem. Między kolejnymi kartkami, zerkałem na swoich żaków. Szczególne obserwacje kierowałem  na dziewczętach. One zdecydowanie bardziej przyciągały mój wzrok.

Blondynka o niebieskich, zdziwionych oczach, pulchnych policzkach, w mocno opinającej się bluzce, co jakiś czas, niby bezwiednie, zakręcała na palcu kosmyk włosów. Wdzięczy się do tego Adonisa, zakładając zapewne, że mogliby stworzyć wspaniały związek- snułem swoje wyobrażenia. A ten przystojniaczek, pozbawiony, na tą chwilę potrzeby życia w stadle, zwraca jej uwagę na śnieżnobiałe uzębienie, ukazujące się w nieszczerym uśmiechu i kombinuje, jak zaprosić ją do swojego łóżka.

Następnie swoje baczenie przeniosłem na olbrzymią czerwonowłosą dziewczynę. Choć należy przyznać, że w tym wypadku określenie „dziewczyna” obraża cały klan subtelnych istot, posiadających dodatkowo biusty i dłuższe owłosienie na głowach.

..........................................................................................





  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Już wstęp zaciekawia i zachęca na więcej. Mało tego, jest zapowiedzią, że czytelnik będzie żywym współuczestnikiem w "rozplątywaniu pajeczyny przeznaczenia" głównej postaci, o czym zresztą autorka nadmienia: "w waszych mózgowych obszarach powstaną spore rozterki, czy autor nie wymyślił sobie"...
Barwna, żywa, wielowątkowa, wielopostaciowa opowieść, w której opisane małe tzw. radości życia codziennego, jak choćby "cytrynowa wpadka, śmieszą i złoszczą jednocześnie zwłaszcza kiedy napięty jest czas - w utworze stają się wyrafinowaną groteską.
Nic, tylko gratulować autorce i czytać z przyjemnością.
avatar
Dziękuję Izydoro za miły i wnikliwy komentarz.
Moim celem było zabawić czytelnika. Zatem cieszę się, że spędzasz przyjemnie czas przy tej lekturze.
© 2010-2016 by Creative Media
×