Przejdź do komentarzyPieszo z Sośni
Tekst 23 z 29 ze zbioru: Podpatrzone w Starej Hucie
Autor
Gatunekpublicystyka i reportaż
Formaproza
Data dodania2011-06-17
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3951

Pieszo z Sośni


Pierwszego maja wysiadam z pociągu na stacji Sośnie Ostrowskie. Zamierzam udać się pieszo do Starej Huty. Wiesia odradzała mi planowaną pieszą wędrówkę - to ponad dziesięć kilometrów, może lepiej zadzwonić do Bolka, aby wyjechał  po mnie na stację, a ja na to - co to jest dziesięć kilometrów? Na przykład J.J. Rousseau potrafł przebywać pieszo odległości o wiele większe, przez wiele dni pokonując po drodze również niebezpieczne, górskie szlaki. - A ja mam raptem około dziesięciu kilometrów płaskiego dystansu, w dodatku drogą wylaną asfaltem. Kiedyś, w czasach młodzieńczego urzeczenia osobą J.J. Rousseau, zamierzałem obejść pieszo całą Polskę, wzdłuż i wszerz, może opisać wrażenia z tych wędrówek. Widać zbyt słabe, bądź krótkotrwałe było to pragnienie, skoro go nie zrealizowałem. Największy dystans, jaki wtedy pokonałem pieszo, to było około trzydziestu kilometrów, nocą, z Chełmży do Wieldządza, gdy uciekł mi pociąg wieczorny, a nie chciało mi się czekać na następny do rana. Jeździłem także auto – stopem w latach sześćdziesiątych, gdy  na naszych drogach było jeszcze w miarę bezpiecznie i romantycznie, potem jeździłem przez wiele lat służbowo w tak zwany teren, gdzie także trzeba było czasem uruchomić swoje nogi. Chodziłem czasami po górach, więc pomimo ostatecznego zniewolenia przez owczą chorobę motoryzacji, zostało mi jeszcze w nogach nieco charakteru.

Gdy więc udałem się po raz pierwszy pieszo, trasą pokonywaną dotąd samochodem, doznałem przeżyć, których nie doświadczyłbym jako zmotoryzowany obywatel dzisiejszego świata. Tuż za stacją kolejową Sośnie Ostrowskie pogrążyłem się na chwilę w ogarniającą wszystko ciszę i senność, z rzadka przerywaną pomrukiem samochodu, w której jakby ugrzęzło dwoje osób pracujących w ogródku warzywnym obok.Potem wszedłem na drogę, która w mojej wyobraźni urosła na odcinku kilkuset metrów do symbolu,  do smugi cieniutkiej nitki, oddzielającej  żywych i umarłych. Samochodem bym przemknął i nie zdążył nawet o tej cieniutkiej nitce pomyśleć.


Cieniutka nitka


Szedłem, mając po prawej stronie szare, ułożone amfiteatralnie blokowisko kilku  typowych czteropiętrowców, zapewne z czasów gierkowskich, a po lewej, rozciągało się wzniesienie, porośnięte rzadko krzewami i drzewami, na którym również jakby amfiteatralnie, poukładane były płyty nagrobków, tworząc nieregularną szachownicę cmentarza. Z niektórych balkonów i okien, ludzie spoglądali,  w spokoju chyba, na miejsce swojego przyszłego spoczynku. Powiedziałem sobie, że może powinienem któregoś dnia podając się za dziennikarza, przyjechać na rozmowę z tymi ludźmi, aby zapytać, jakie miewają refleksje  i najczęstsze skojarzenia, dzięki codziennemu obcowaniu, z tym w końcu niecodziennym, chociaż powiązanym zarówno z ich codziennością, jak i wiecznością, miejscem. Czy im to w życiu przeszkadza, czy pomaga, na ile może zmieniać ich życie, w porównaniu z życiem innych mieszkańców Sośni, którzy ze swoich jednorodzinnych domków, rozciągniętych na odcinku dalszych około dwóch kilometrów drogi, patrzą ponad nitką ulicy, najczęściej w okna i na podwórka sąsiadów..


Czarny bocian


Potem w sklepie spożywczym, w samym środku wsi będącej stolicą gminy, rzucił mi się w oczy tytuł „ Czarny Bocian” i sylwetka tego rzadszego od swojego białego odpowiednika, ptaka. Marzy mi się od kilku lat konkurs „ O statuetkę Czarnego Bociana” w Starej Hucie, pomimo, iż zdaję sobie sprawę z tego, że byłby tylko jednym z wielu, ale pasowałaby do tych terenów tematyka przyrodnicza, może ekologiczna, a tu widzę prywatne pismo, poświęcone „regionowi sośnieńskiemu” o tym tytule. Gdy idąc dalej  napotykam w piśmie akcenty krytyczne pod adresem miejscowych władz, przypominam sobie swoją niedawną rozmowę z wójtem Sośni sprzed tygodnia, z okazji udziału w wystawie „Kultura myśliwska gminy Sosnie”, chociaż z powodu zabijania, nie lubię myśliwych. Spodobał się wójtowi mój  pomysł wydania cyklu „Podpatrzone w Starej Hucie” w formie książkowej, zainteresowały go moje pomysły na mity i legendy związane z terenem Sośni, z którym graniczy Stara Huta. Dąb Jan, kaczory w Bogdaju, taniec żurawi,  to tematy związane także z Sośniami.

Wiem, że jest sporo rzeczy na tej mało znanej w Polsce ziemi, o których warto napisać. Są to dla przykładu daniele i inne zwierzęta, drzewa - pomniki przyrody oraz miejsca przyrodniczo cenne i ciekawe, których tu wiele, gdyż Sosnie są jakby sercem dawnej puszczy. Ich nazwa pochodzi od staropolskiego określenia „sośnie” lub „sosznie”, oznaczającego barci sosnowe, w których lęgną się dzikie pszczoły. Legendy związane ze starym młynem i rzeczką Młyńska woda, opowieść o bartniku, który założył tu pierwotną osadę, legenda o Madonnie Sośnieńskiej, o przeciągającym tędy szlaku bursztynowym z czasów Cesarstwa Rzymskiego, o pałacu baronowej von Diergardt w Mojej Woli, obłożonym z zewnątrz na całej powierzchni najprawdziwszym korkiem,  i inne, czekają... Tak rozmyślając, przechodzę przez całą stolicę gminy i docieram nad staw, położony za wsią, na skrzyżowaniu dróg do Twardogóry, Międzyborza i Starej Huty. Kilkadziesiąt osób urządziło sobie piknik, kilku wędkarzy spokojnie mocząc kije, wpatruje się w magiczną taflę, z której może wyskoczyć karp, karaś, lin lub szczupak. Nagle uwagę wszystkich przykuwa podążająca zygzakowatymi ruchami po wodzie stawu, od lesistego brzegu w kierunku wyspy, żmija, a może zaskroniec.


Żmija czy zaskroniec


Biorę lunetkę i obserwuję swoją płynącą „siostrę żmiję” lub „brata zaskrońca”, jakby powiedział Św. Franciszek. Trójkątna głowa, zwężenie szyjne i czarne zygzaki od głowy po ogon na grzbiecie, oznaczają, że jest to żmija. Jest nad stawem tabliczka, ostrzegająca przed żmijami, trzeba uważać, ale to zwiększa atrakcyjność i daje niejaką pierwotną, nie zadeptaną przez człowieka, dziewiczość temu miejscu. Właśnie w kwietniu, gdy nastały cieplejsze dni, żmije zbudziły się z zimowego odrętwienia, które spędziły w norach gryzoni, na głębokości metra, do dwóch metrów. Zaczynają szukać partnerów do miłosnych godów, podczas których kojarzące się pary wiją się wokół siebie i wykonują różnorodne figury, jak w jakimś tańcu. Wygrzewają się w słońcu, w mniej uczęszczanych miejscach, gdyż od słonecznego ciepła zależy rytm ich życiowych procesów. Polują z zasadzki na gryzonie i żaby. Nie gonią swoich ofiar i nie udają się w pogoń za człowiekiem. Jednak pewne swego jadu, na ogół  nie uciekają. Chodząc po lasach, łąkach, nad stawami, a nawet po polach, gdzie występują, należy uważnie patrzeć pod nogi, aby nie nadepnąć na żmiję, gdyż jej jad może spowodować poważne komplikacje zdrowotne, a nawet zabić. Jest szczególnie groźny dla dzieci. Dla ochrony, wystarczy chodząc po osłoniętych wysokimi trawami terenie, ubrać gumowce. Gdy ofiara zbliży się na odpowiednią odległość, żmija wystrzeliwuje błyskawicznie w jej kierunku głowę jak harpun i wbija w ciało ofiary zęby, z których spływa śmiercionośny jad. Czeka potem, dopóki po kilku  minutach ofiara nie znieruchomieje. Wtedy pożera ją w całości, zaczynając od głowy. To połykanie trwa czasami bardzo długo i przypomina odwrotność bolesnego porodu, gdy ofiara jest duża. Żmija nie znosi na ziemi swoich jaj, jak czynią to inne węże. Zapłodnione jaja młodych żmij wykluwają się w ciele matki. Małe żmijki po porodzie są od razu w pełni wykształcone i jadowite. Żmije są pod ochroną. Na wielu terenach stanowią najlepszą barierę przed plagą gryzoni.


Do Janislawic


Znad stawu skręcam w leśną drogę w kierunku Janisławic. Przez cały czas, na poboczu drogi i w przydrożnych rowach, spotykam kępki kwitnących właśnie, słodko pachnących fiołków. Przecinam w kilku miejscach oznakowaną ścieżkę przyrodniczą, prowadzącą miedzy innymi przez przypałacowy park i stanicę harcerską w Mojej Woli. Przy leśniczówce zatrzymuję się na chwilę, aby przyjrzeć się pouczającej, kolorowej  tablicy, z tak zwanym budzikiem ptasim. Znając więc głosy ptaków, można w środku puszczy obejść się bez zegarka, gdyż po pierwszym trelu każdego leśnego śpiewaka, można określić dokładnie, która jest godzina, od  trzeciej rano, gdy odzywa się najwcześniejszy, drozd śpiewak. Potem w odstępach kilku do kilkunastu minut, odzywa się o tej samej porze inny ptak, aż do godziny czwartej czterdzieści,  kiedy to jako ostatni, dopiero zaczyna śpiewać szpak, największy ptasi śpioch.

Jakby bramę do Janisławic stanowi kilkusetletni jesion, imponujący grubością pnia i rozpiętością korony konarów. Niedaleko od zostawionego w tyle jesionu, może nawet okazalszego od jesionu Wacka Ratyńskiego, w lewo, prowadzi droga do odległej o kilometr leśniczówki Jarnostaw. W środku wsi, popijając w towarzystwie pana Gąsiorka chłodne piwo, przy stoliku pod sklepem pani Szubertowej, obserwuję gniazdo bocianie z dwoma ptakami. Samiec jest zaobrączkowany. Z gazetki „Czarny Bocian” dowiaduje się, że tej wiosny odbyła się tu dramatyczna walka. Gniazdo zajął najpierw inny bocian, i zaczął już urządzać się tutaj, z partnerką gospodarza. Trudno powiedzieć, co było przyczyną spóźnienia pierwotnego budowniczego gniazda. Gdy w końcu przyleciał do swojego domu, nie pogodził się z zastaną sytuacją. Po walce, przepędził intruza, najwyraźniej wybaczył ewentualne wiarołomstwo partnerce i teraz razem wysiadują jaja, z których niedługo wylęgną się już  młode. Trudno dociec, czy będą to młode od jednego, czy od dwóch ojców, chociaż nie sposób po rozegranym tu dramacie, oprzeć się pokusie, i nie zadać tego pytania.

Na jednej z zagród obserwuję klacz ze ślicznym, młodym konikiem. Okazuje się, że to pani sołtys z tej wsi, Anna Kahla, każdego roku odchowuje od „Gniadej”, jednego źrebaka. Można go kupić, ale trzeba wcześniej zamówić, gdyż jest kolejka chętnych. Tegoroczny już jest zamówiony.

Nad stawami rybnymi w Janisławicach, wzdłuż których wiedzie dalsza droga, czaple i dzikie kaczki próbują coś upolować. Można tu jesienią kupić karpie, karasie, liny, szczupaki.  Za stawami rozciąga się znany nam las, gdzie najczęściej zbieramy grzyby. Wiedzie do niego kilka dróżek, prowadzących przez groble pomiędzy stawami.


Mijam przedwojenną granicę


Gdy kończą się janisławickie stawy, niedaleko już do Starej Huty.  Mijam przedwojenną polsko- niemiecką granicę, przy której niedawno poznany przeze mnie Henryk Mensfeld, przedsiębiorca firmy transportowej i produkującej wyroby z drewna, właściciel wielu hektarów lasów, stawów i pól, człowiek pomimo tego otwarty, skromny i życzliwy dla ludzi, przez co stanowi przeciwieństwo wielu poznanych przeze mnie ludzi z tej rozrastającej się od niedawna w naszym kraju „kasty”,  buduje imponującą i super nowoczesną rezydencję rodzinną. Artystyczne i ekologiczno przyrodnicze tło i otoczenie rezydencji z kamienia, drzew, krzewów i kaskad wody, tworzy od kilku miesięcy jeden z ciekawszych ludzi jakich udało mi się poznać, zasługujący na oddzielną publikację w moim dopiero powstajacym cyklu „Nieznany Wrocław, nieznani Wrocławianie”, artysta plastyk, kolekcjoner, zielarz, bioterapeuta, magik i szaman w jednej osobie, Włodzimierz Adamczyk, wrocławianin, jak i ja, którego niespodziewanie spotykam w tych stronach i z którym po tym spotkaniu spędzam kilka interesujących wieczorów.

A teraz oto jestem wśród pól i zagajników, należących do wsi Stara Huta. Po prawej stronie, w zagajniku na początku wsi, jest stary, nieco zaniedbany cmentarz zwany poniemieckim, z grobami nawet z XIX wieku.  Mijam ewangelicki kościółek w samym środku wsi i zostaje mi siedemset metrów do rozrywkowego zakrętu, od którego na prawo, w tle zieleni czerwienieje dach naszego domku. Gdy cichną odgłosy obszczekujących trasę mego przejścia przez wieś psów, jestem na miejscu, czyli u siebie. Nie czuję najmniejszego bólu nóg ani dzisiaj, ani następnego dnia. Prawie tak, jakbym pokonał trasę samochodem, tylko jakby była ona nieco dłuższa i ciekawsza, aniżeli zazwyczaj.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Z wielką przyjemnością przeczytałam kolejny Twój tekst, a200640. Odkryłam, że mam podobne upodobania, też uwielbiam piesze wędrówki. Żałuję tylko, że mój zmysł obserwacji nie jest tak wyostrzony i nie zawsze wszystko potrafię dostrzec.
Rozumiem, że "auto-stopem" to zwykła techniczna pomyłka.
avatar
Coś długo nie było Ciebie na naszym portalu, więc brakowało mi tych wyjątkowo wnikliwych i precyzyjnych opisów przyrody. Podczas czytania czułem, że tę trasę przemierzam razem z Tobą, chociaż nie jestem wytrawnym turystą, a pieszym w szczególnoći. Przed kilkoma dniami stację Sośnie Ostrowskie widziałem z okien pociągu jadącego do Warszawy, ale wówczas nie znałem jeszcze tego tekstu, więc nie miałem żadnych skojarzeń.
Mam nadzieję, że Przek przekonała Cię, że to był autostop, podobnia jak autoserwis, które zupełnie przypadkowo w "Słowniku jezyka polskiego" występują obok siebie.
Ja natomiast bardzo bym się cieszył, gdybym Cię przekonał, chociaż nie jestem kobietą, że nadmiar przecinków też zawadza. A na pewno są one zbędne przed słowem "że" w konstrukcach typu: chyba że, mimo że, dlatego że. Z powodzeniem wystarczy przed słowem poprzedzającym. Po prostu mają być tam, gdzie są niezbędne.
© 2010-2016 by Creative Media
×