Przejdź do komentarzyHISTORIA POTWORA
Tekst 1 z 1 ze zbioru: HISTORIA POTWORA cz.I
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2015-11-26
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1488

HISTORIA POTWORA


cz.I





I  

 

To, co mówiła Joasia doprowadzało mnie do wściekłości, ale z całych sił starałem się zachować przyzwoicie. Nie chwyciłem jej za gardło, nie uszczypnąłem w policzek, nie popchnąłem na szafkę z książkami. Uczyniłem nawet coś, co wymagało ode mnie niemal heroizmu. Obróciłem się, zrobiłem dwa kroczki przed siebie, powoli, jeden za drugim i stanąłem za krzesłem. Tym sposobem przestrzeń pomiędzy Joasią a mną nieco się powiększyła a to, w moim przekonaniu, rokowało nadzieję, że nie chwycę w garść jej długich, pięknych jak ogień włosów, nie wyrżnę pięścią w bok.  

Ściskałem drewniane oparcie krzesła tak mocno jakbym chciał je zmiażdżyć. Chciałem koniecznie dotrzymać przyrzeczenia, które dwa miesiące temu, w Święta Wielkanocne składałem Joannie ze łzami w oczach. Przyrzekałem i naprawdę wierzyłem w to, że już nigdy, nigdy, nigdy podczas naszych kłótni, nie uderzę jej w udo ani w kolano! Nie szarpnę za włosy! Teraz, w małym pokoiku uchodzącym za Asi gabinet – była szefem programowym lokalnego radia- moje świąteczne postanowienia poddane zostały próbie. Znosiłem jakimś cudem jej gadaninę o facecie, z którym przez pomyłkę połączyła się telefonicznie. Mało tego! Usilnie, jakże usilnie starałem się, żeby dostrzegła na mojej twarzy sympatyczny, przyjazny uśmiech. Prawdopodobnie moje starania przynosiły jakiś skutek, bo rozanielona paplała dalej.  

- Wiesz, że gdyby Pan Bóg miał kiedykolwiek do mnie przemówić to musiałby mieć głos tego faceta!  

Po sekundzie zorientowałem się, że krzesło jest na wysokości mojej klatki piersiowej. Usłyszałem jak uderza o podłogę. Prawa przednia noga krzesła potoczyła się pod biurko. Joasia już się nie uśmiechała. Była przestraszona, ale i jakby zagniewana. Próbowałem ratować sytuację. A raczej siebie w tej sytuacji, bo pamięć zdecydowanie, rzekłbym z premedytacją i niezwykle wyraziście, podsuwała mi obrazki z tej wielkanocnej przysięgi. Głowa na kolanach Joasi, oczy pełne łez i to moje na przemian głośne i ciche: ”nigdy, nigdy, nigdy...”. W głowie dudniła myśl z „Dezyderaty”, którą słyszałem wielokrotnie na mityngach Anonimowych Alkoholików: „Mów swoją prawdę spokojnie...”, czy coś w tym stylu. Już, już otwierałem usta, żeby powiedzieć: „Przepraszam kochana, uniosłem się, wybacz, porozmawiamy o tym wieczorem w domu „...  

- To jedź w pizdu!! Jedź do niego! Ale jak wrócisz to w domu nie poczujesz nawet mojego smrodu!!! – Wywrzeszczałem chrapliwie, ku własnemu zaskoczeniu, przez zaciśnięte zęby.  

Odwróciłem się energicznie i całkiem żwawo jak na, pięćdziesięciolatka z lekko wystającym brzuszkiem. Ruszyłem do drzwi. Palnąłem dłonią w klamkę. Drzwi odskoczyły od futryny. Zamierzałem błyskawicznie, zdecydowanym krokiem, opuścić pokój.  

Niestety są na świecie ludzie, którzy potrafią wymyślić, a potem opatentować i upowszechnić drobiazgi utrudniające zwykłym śmiertelnikom realizację ich zamierzeń. W tym przypadku był to mały, okrągły gumowy ogranicznik przyśrubowany do podłogi. Drzwi, zatem, tak szybko jak się otwarły, tak samo szybko, a może jeszcze szybciej, odbijając się od gumowej przeszkody powracały na swoje poprzednie miejsce. Usłyszałem głuchy dźwięk i poczułem nieznośny ból nad lewym okiem. Spotkanie z krawędzią tego bezmyślnego, prostokątnego, drewnianego przedmiotu wyhamowało nieco mój impet. Może dzięki temu właśnie usłyszałem jak Joasia woła za mną: - Ale ja chciałam, żebyś ty do niego pojechał! On mieszka w twoim rodzinnym mieście! 

Nie dbałem o to, aby drzwi zamknęły się za mną tak cicho, jak przewidują normy przyjęte ogólnie w cywilizowanym świecie.  

 

W samochodowym lusterku zobaczyłem swoje czoło. Guz nad lewym okiem był ogromny. Pomyślałem, że Aśka ledwo wspomniała jakiegoś faceta o „boskim” głosie a już jeden róg został mi przyprawiony. Zdecydowałem, że pojadę prosto do domu, wyciągnę moją ogromną brązową walizę, spakuję się i ruszę przed siebie hen, gdzie oczy poniosą. Na karcie kredytowej miałem jeszcze trzy tysiące złotych, a więc przenocuję gdziekolwiek w przydrożnym motelu i jeżeli Joanna będzie mnie nękała telefonami, będzie błagała, żebym wrócił, to owszem, wrócę. Tak! Wrócę! Będę dzielił z nią życie, ale na jasno i dokładnie sprecyzowanych warunkach! Najpierw wyłożę je Joasi głośno, dobitnie, potem spiszę i powieszę w kuchni na korkowej tablicy!  

Jechałem po wyboistej, asfaltowej warszawskiej drodze. Wszyscy  

współużytkownicy tej drogi okazywali się moimi wrogami. Zwalniali w najmniej oczekiwanej przeze mnie chwili, skręcali to w lewo to w prawo. Koszmar! Przywoływałem tych nieudacznych kierowców do porządku klaksonem i długimi światłami. Moje starania nie przynosiły skutku.  

Dojeżdżałem powoli do naszego mieszkanka. Ściślej mówiąc do pokoiku z kuchnią wynajmowanego przez Joasię od jakiejś jej koleżanki. Nagle, zobaczyłem coś, czego nie dostrzegałem przez ostatnie dwa lata. Knajpę! A dokładniej, to najpierw zobaczyłem ludzi. Roześmianych, siedzących przy piwie pod zielonymi dużymi parasolami. Właściwie, tak najdokładniej, jednak najpierw zobaczyłem zgrabne nogi kelnerki w króciutkiej zielonej sukieneczce. Stała tyłem do mnie, pochylona w kierunku klienta. Włożyłem dużo wysiłku w to, żeby przenieść spojrzenie przed siebie, nad kierownicę. I była to chwila najwłaściwsza. Chwila, w której można mieć pewność, że Bóg istnieje. Na środku przejścia dla pieszych stała nieruchomo młoda kobieta w zaawansowanej ciąży. Przed sobą miała wózek i trzymała za rękę kilkuletnią dziewczynkę. W moim szesnastoletnim Saabie 9000 turbo niewiele podzespołów jest tak sprawnych jak hamulce. Usłyszałem pisk opon. Zanim w pełni uświadomiłem sobie, że kobieta z dziećmi może cała i zdrowa opuścić przejście i zanim zacząłem napawać się radością z tego powodu dotarł do mnie wrzask owej młodej damy: - jak jeździsz ty...Jak jeździsz staruchu? Potem usłyszałem natarczywe, wrogie klaksony. Dostrzegłem wchodzące na przejście osoby w różnym wieku, które a to palcem, a to całą dłonią uderzały się w czoło jak na komendę, patrząc na mnie bez cienia współczucia, bez śladu życzliwości czy zrozumienia. Jakże zdecydowanie, jakże nachalnie i bezpardonowo wszystko, co mnie stanowi, od niewielkiej łysiny na czubku głowy do ostatniego milimetra paznokcia na małym palcu u nogi, wszystkie moje władze duchowe, intelektualne, nie wspominając już, o jako tako stabilnie funkcjonujących organach wewnętrznych, jakże stanowczo cała ta „maszyneria” domagała się podjęcia przeze mnie w tym momencie, natychmiast, decyzji. Decyzji, na którą składałoby się przesuniecie dźwigni kierunkowskazu w górę, przejazd przez przejście dla pieszych, skręt w prawo na parking knajpki, znalezienie wolnego miejsca przy stoliku obsługiwanym przez kelnerkę w zielonej króciutkiej sukieneczce, złożenie zamówienia i wypicie jednego po drugim piwa w lekko oszronionych półlitrowych szklanicach z cienkiego szkła. A może najpierw jedno piwo? Może do dna?  Do połowy szklanicy? Pierwszych pięć, sześć, siedem łyków, aż do tego błogiego stanu początkowego nasycenia. Jak dobrze znałem ten stan! Jak wyraziście go pamiętałem! Decyzja podjęta!! Jazda!! Przejście dla pieszych opustoszało. Ruszyłem. Minąłem przejście, zbliżałem się do parkingu knajpki i...dodałem gazu...jeszcze trochę... knajpka została za mną. Przede mną kilkaset metrów, skręt w lewo i parking pod domem. Zanim wysiadłem z samochodu rozważałem powrót do knajpki pieszo. Wchodząc po schodach byłem zdecydowany zawrócić i biec, co sił do piwiarni mając w głębokiej pogardzie diagnozę specjalistów, którzy na piśmie stwierdzili moją chorobę alkoholową. Jednak stanąłem przed drzwiami i wszedłem do mieszkania. Z lodówki wyjąłem butlę coca coli. Po kilku łykach spojrzałem w lustro. Otarłem spocone czoło. Dotknąłem guza nad lewym okiem, który wyglądał tak jakby mi ktoś pod skórę wcisnął spory kamień i już nie chciałem wracać do knajpki. Położyłem się na kanapie. Patrzyłem w sufit.  

 


II  

 

Królowa Śniegu siedziała na ogromnym fotelu obitym niebieskim atłasem. Jej dłonie – niewiarygodnie piękne – spoczywały na białych poręczach fotela. Długie blond włosy zdobiła niewielka ażurowa złota korona, wysadzana dyskretnie niebieskimi – najprawdopodobniej szlachetnymi – kamieniami. Oczy Królowej Śniegu były także niebieskie. Duże, piękne! Jakże by inaczej? Siedziała w króciutkiej spódniczce, z nogą założoną na nogę. Mięśnie ud przybrały kształt charakterystyczny dla szczupłych, bajecznie zgrabnych nóg. Taki widok zawsze budził we mnie pożądanie. Za jej fotelem lodowa przestrzeń, aż po kres horyzontu. Za mną przestrzeń lodowa, aż po kres horyzontu. Tylko ona i ja. Ja w koszuli z krótkimi rękawami. Nie odczuwałem chłodu, a raczej mrozu. Rozważałem podejście do Królowej. Pomyślałem, że jeśli zwróci w moim kierunku twarz pochylę się i pocałuję ją w usta, jeśli nie zwróci twarzy w moim kierunku pocałuję ją w policzek. Jak się zachowa? Byłem gotowy przyjąć cios. W końcu mężczyzna musi być na coś takiego przygotowany. Zakładałem, że wszystko potoczy się według moich wyobrażeń, ale w sercu tliła się obawa, czy ta bezkresna mroźna przestrzeń nie będzie miała wpływu na moją gotowość do wzajemnych, zdecydowanie bliższych, rzekłbym nawet dogłębnych relacji z Królową. Wiemy, my mężczyźni, że chłód nie sprzyja tej części anatomicznej ciała, którą okrywamy zwykle majtkami. Zrobiłem jeden delikatny krok w kierunku Królowej. Patrzyła na mnie zachęcająco. Drugi krok i już wiedziałem, że jej przepiękna twarz, będzie zwrócona ku mojej twarzy, chociaż –jak to z kobietami bywa – wszystko mogło się zmienić w sekundzie. Nad moim lewym okiem sterczał guz, ale w głowie miałem zakodowane, iż facet, nawet poraniony zawsze jest facetem. Pocieszał mnie fakt, że zimno odczuwałem tylko w okolicy guza a nie, na przykład, w okolicy lędźwi. Kolejny krok i… już czułem zapach Królowej. Pochylałem się powoli, rzekłbym bardzo powoli. Moje usta dotknęły ciepłych ust Królowej. Spojrzałem w jej oczy. Zdumiony zauważyłem, że te oczy nie są niebieskie. Były zdecydowanie brązowe. Też piękne, ale brązowe. Przymknąłem powieki. Na chwilę, na sekundę. Spojrzałem znowu i zobaczyłem nad sobą sufit, biały sufit, a po chwili te brązowe piękne oczy. Odczułem ciepło pocałunku. To były oczy Joasi, która mnie całowała przykładając foliowy pojemnik z kostkami lodu do mojego guza. Miałem może i piękny sen, ale rzeczywistość, pozbawiona, co prawda, tej tajemniczej sennej aury, okazała się także piękna.  

Byłem spokojny, nawet radosny. Usiłowałem wstać, ale Joasia przytrzymała lodowy pakunek na moim guzie. Poddałem się jej zabiegom. Patrzyła mi prosto w oczy. Milczała przyjaźnie uśmiechnięta. Przewidywałem, że za chwilę zacznie tłumaczyć i objaśniać, jak to zwykle bywało po naszych kłótniach, całą sytuację. Moje przewidywanie oblekło się w rzeczywistość.  

- Mnie nie interesuje ten facet, jako mężczyzna! Owszem! Ma piękny głos, a mówię to, jako radiowiec-zawodowiec. Pomyślałam, że można by go wykorzystać – Joasia spokojnie akcentowała każde zdanie.  

- Do czego?!! – W swoim głosie usłyszałem zawiść i zazdrość o warunki głosowe faceta, którego nigdy nie widziałem na oczy. Fakt, że zdołałem w myśli nazwać te uczucia, dostrzec je w moim wnętrzu dowodził powolnego dochodzenia do władzy rozsądku nad emocjami.  

- Ja wiem… – ton Joasi był łagodny, ciepły, pełen wyrozumiałości. Lubiłem ten ton. W taki sposób zawsze przemawiała do mnie po naszych kłótniach. Naszych? Po kłótniach, które ja, i jak dotychczas, tylko ja wywoływałem. Powód główny? A właściwie jedyny? Zazdrość! Moja zazdrość! O Joasię oczywiście!  

Kiedy opadały emocje milkłem na dobrych kilkanaście, nawet kilkadziesiąt minut zmaltretowany w sposób tak dojmujący wstydem, jaki mnie ogarniał z powodu mojego zachowania, że nie mogłem sobie wyobrazić jakiegokolwiek miejsca na świecie – od Wysp Kanaryjskich poprzez Bora Bora czy Hawaje (niemal od dzieciństwa marzyłem, aby tam się kiedyś znaleźć), w którym doznałbym ukojenia. Taki stan trwał na szczęście niezbyt długo i łagodzony był w dodatku przemówieniem Asi, którego schemat znałem na pamięć.  

- Ja wiem, w jakim stanie są twoje emocje – Joasia uśmiechnięta patrzyła prosto w moje oczy – i po raz kolejny oświadczam ci, że jestem pełna podziwu, szacunku dla twoich wysiłków, dla twojej walki z chorobą alkoholową. Popatrz, minęły dwa lata od ukończenia przez ciebie terapii, nadal trwasz w trzeźwości. Od dwóch lat budujemy nasze relacje w atmosferze wzajemnego zrozumienia, czemu sprzyja – nie zaprzeczysz – twoja trzeźwość.  

Nie po raz pierwszy słyszałem powyższy wywód podbarwiony wiedzą, którą Joasia zdobyła na spotkaniach dla współuzależnionych.  

-Jesteś człowiekiem wielkodusznym, wspaniałomyślnym, pełnym energii, pomysłowym. Jesteś dobrym człowiekiem! Naprawdę! Ja to w tobie dostrzegam! –  

- Nie pamiętasz zadrapania na policzku? Przez dwa tygodnie robiłaś cuda, aby je schować pod mazidłami, pudrami. Zapomniałaś o sińcu na udzie wielkim jak żółw? – Wbiłem wzrok w parkiet, bo przypominanie moich agresywnych zachowań wobec Asi, które pełniło funkcję kary wymierzonej samemu sobie, zawstydzało mnie ogromnie i autentycznie. Z trudem, zatem, przyjmowałem słowa o mojej dobroci czy wspaniałomyślności wypowiadane przez Joasię. Po prostu w nie nie wierzyłem, a jednak, sprawiały mi przyjemność. Oczekiwałem tych słów.  

- Ile razy mam cię zapewniać, że nie ma w obrębie, w najdalszym nawet horyzoncie moich zainteresowań uczuciowych, seksualnych żadnego innego mężczyzny poza tobą? Bo ja kocham ciebie!   

Ostatnie słowo wypowiedziała dobitnie, podeszła, podniosła moją opuszczoną głowę dotykając dłonią brody, wspięła na palce, i kiedy spotkały się nasze spojrzenia, pocałowała delikatnie w usta. Przytuliłem ją. Czułem spokój, który napełniał mnie radością.  

Zazwyczaj, w taki oto sposób, przebiegał proces naszego pojednania po mniej lub bardziej dynamicznych kłótniach.  

 


III  

 

Całą historię z facetem o „boskim” głosie Joasia opowiedziała mi przy kolacji. Z okazji osiągnięcia wzajemnego porozumienia i błogiego stanu spokoju, jaki nas ogarnął postanowiliśmy zaszaleć zamawiając, w KFC kubełek fragmentów kurczaka z sałatkami. Butlę coca coli wydobyliśmy z lodówki.  

Sprawa wyglądała banalnie. Asia dzwoniąc do politologa z Uniwersytetu Śląskiego, który mieszkał w Sosnowcu i czasami komentował telefonicznie dla radia wydarzenia polityczne pomyliła jedną cyferkę wybierając numer. Usłyszała nieznany sobie głos, zorientowała się, że to pomyłka, ale ten głos właśnie bardzo ją zaintrygował. Opowiadając mi teraz tę historię użyła słowa „zachwycił”, co spowodowało, że zagrały we mnie jakieś ćwierć nutki zawiści, jednak zdecydowanie przytłumione. Spokojnie, zatem, słuchałem opowieści gryząc panierowane udko kurczaka. Mimo starań nie udało mi się jednak powstrzymać od pytania:

- Podrywał cię przez telefon?  

- Absolutnie – odpowiedziała natychmiast, po czym odstawiła szklaneczkę z coca colą, popatrzyła na mnie, a kiedy z westchnieniem niezadowolenia z siebie spuściłem wzrok skupiając się na jedzeniu dodała: - czy tych parę słów, ważnych słów, które niespełna pięćdziesiąt minut temu wypowiedziałam do ciebie nie dają ci do myślenia?    

Milczałem przyznając w duchu, że jej spicz zdecydowanie mnie uspokoił i… tak, tak, tak, dawał do myślenia. Asia kontynuowała opowieść, a mnie przez głowę przemknęło: „facet z zachwycającym głosem musi być niezły skoro moja kobieta nie załapała, że jest podrywana”. Może walnąłbym się w gębę za tę myśl w ramach pracy nad sobą, ale nie chciałem przerywać opowieści Joasi. Krótko rozmawiała z nieznajomym i zaproponowała, że gdyby był kiedyś w Warszawie zaprasza go do radiowego studia, w którym nagrałby krótki tekst. Kto wie, może udałoby się nawiązać współpracę? Moje ćwierć nutki zawiści zabrzmiały nieco głośniej w nieokreślonych dokładniej miejscach mózgu. Byłem w radiu Asi głosem głównym, tak zwanym voice overem, co oznaczało, że nagrywałem wszystkie radiowe zapowiedzi i dość często reklamy. Zarabiałem nawet niezłe pieniądze. Nie byłem jedynym lektorem współpracującym z tym radiem, ale pojawienie się nowego głosu stanowiło jednak rodzaj konkurencji. Joasia, albo mnie dobrze znała, albo dostrzegła coś w mojej twarzy, albo jedno i drugie, bo nagle wypaliła: - Tylko nie myśl, że to dla ciebie będzie jakaś konkurencja!  

- A skąd wiesz?- Postanowiłem dać upust swoim obawom – nie ty o tym decydujesz!-  

- Ja! Jeszcze ja! –  

- Wystarczy, że twój szef każe ci mnie wymienić na niego!  

- Musiałby zerwać ze mną umowę, albo…  

- Albo?! – Nie dawałem za wygraną  

-Albo ją zmienić, a ja musiałabym się na to zgodzić! Słuchaj! Przestań fantazjować! – Ucięła. Ten jej zdecydowany ton uspokoił mnie o dziwo.  

-To, kiedy przyjeżdża? – Zapytałem  

-Właśnie nie przyjeżdża! Powiedział, że nie rusza się z domu a nagrany tekst prześle mailem.  

- Ma dostęp do studia? Albo ma studio w domu? Zawodowiec!  

- Może i tak, bo się nie krygował, że nie wie czy potrafi, że…  

- Że co?- Drążyłem. Asia chwilę milczała, po czym na poły refleksyjnie stwierdziła:  ·- Miał w sobie jakąś radość, pogodę ducha coś, co…czego nie słyszy się dość często u ludzi – zamilkła  

- Zakochałaś się? – Zanim wybrzmiała ostatnia głoska w moim wykonaniu miałem ochotę wbić sobie widelec w policzek. Widząc wzniesione ku niebu oczy Joasi i słysząc jej ciężkie westchnienie zareagowałem natychmiast:  ·- No już! Dobrze! Już, już, już! –  

Chcąc się oddalić jak najszybciej od aury zazdrości zapytałem, po co ja miałbym do niego jechać. Coś takiego usłyszałem z ust Asi zanim mój guz na czole nabrał właściwych rozmiarów.  

- A! Powiedziałam mu, że mój mąż jest z tego samego miasta i czasami tam jeździ w odwiedziny do mamy, a on na to żebyś go odwiedził jak będziesz.  

- Może razem pojedziemy?-  

- Nie powiedział „zapraszam państwa” tylko żebyś go ty odwiedził. Dodał jeszcze: proszę jednak uprzedzić męża, że złożenie mi wizyty wymaga odrobiny odwagi. Zabrzmiało to dość żartobliwie.  

- Nie będzie żartów jak się okaże, że będę musiał w drzwiach przejść przez ognisty krąg, albo włożyć głowę w paszczę lwa. Kurczę! Albo…nie, nie jestem już w wieku, w którym podobałbym się młodym chłopakom.  

- Po głosie sądząc nie jest już taki młody a poza tym, na moją intuicję, nic z tych rzeczy –  

- Ale lwa nie wykluczasz? – Uśmiechnąłem się  

- Lwa? Nie! – Joasia dopiła coca colę.  

- Powiedziałaś: „mój mąż”?  

- Tak! Tak powiedziałam! – Zaczęła zbierać talerze  

- To propozycja?  

- Nieustanna – pocałowała mnie w policzek i wyszła do kuchni.  

- Ale jak ja będę miał siedemdziesiąt lat to ty dopiero…-  

- Pięćdziesiąt pięć! – Usłyszałem z kuchni – i nie ma to nic do rzeczy!  

Ta noc była bogata dla mnie w doznania. Myślę, że dla Joasi też, bo zasnęła z głową na mojej piersi, z kolanem ciut poniżej mojego pępka, jakby chroniąc częścią swojej łydki to, co złośliwe a może i nieszczęśliwe kobiety nazywają „męskim mózgiem”.  

 


IV  

 

Nowy dzień zacząłem w pogodnym nastroju. Guz na czole był jeszcze widoczny, ale nie tak bardzo, aby zwracał szczególną uwagę w moim miejscu pracy. W każdym razie nikt o guza nie zapytał, a ja nie poruszałem tematu. Po nagraniu lektorskiego komentarza do filmu dla kanału Discovery w studiu Interfilm włączyłem telefon. Zobaczyłem pięć nieodebranych połączeń. Wszystkie od Joasi.  

Mój pogodny nastrój najpierw nieco przygasł - miałem dziwne przeczucie, że ten alarm ma związek z facetem o „boskim” głosie - następnie całkiem wyparował, kiedy przeczucie okazało się faktem. Joasia wyraźnie podekscytowanym głosem informowała, że człowiek z Sosnowca przysłał nagranie i muszę je odsłuchać.  

- Mam jeszcze pracę i będę wolny za trzy godziny – powiedziałem powoli, grobowym głosem. Widocznie zbyt grobowym, bo Asia natychmiast, w tempie karabinu maszynowego wypaliła:  ·- Przestań się dąsać! Muszę podjąć pewną decyzję, a bez ciebie tego nie zrobię. Od ciebie wszystko zależy – rozłączyła się.  

Ode mnie zależy? W porządku – pomyślałem. Znajdę argumenty, aby przekonać Joasię, że facet brzmi całkiem dobrze, jednak nie „bosko”, że niczym szczególnym się nie wyróżnia, że takich głosów nie brakuje, a już na pewno ja osobiście w porównaniu z nim nie wypadam gorzej. Odrobinę skromności ze względów, powiedzmy, taktycznych warto było zaprezentować toteż zrezygnowałem w duchu ze stwierdzenia: „jestem lepszy” na rzecz: „nie wypadam gorzej”. Uzbrojony w takie postanowienia pojechałem do kolejnego studia, ale te trzy godziny nagrania ciągnęły mi się zaskakująco długo. Myliłem się ponad normę czytając film, co dowodziło braku skupienia. Ze zdziwieniem, a prawdę mówiąc, z niezadowoleniem, nawet zagniewaniem musiałem przyznać, że nagranie przysłane z Sosnowca chcę jak najszybciej usłyszeć.  

Kiedy wszedłem do domu Asia siedziała przy komputerze. Podniosła oczy znad monitora i wpatrywała się we mnie milcząc. Byłem przekonany, że odsłuchała nagranie ze sto razy. Wyglądała na oczarowaną. Powoli, ale coraz intensywniej zaczynała pulsować we mnie złość zrodzona z zazdrości, a może i z zawiści. Próbowałem milczeć czekając, aż Joasia wykona jakiś gest, coś powie. Wykonała gest. Kiwnęła bez słowa dłonią przywołując mnie bliżej.  

- Wyglądasz, kurwa, jakbyś wróciła z raju – nie udało mi się ukryć rozdrażnienia.  

- Już?! Mogę ci puścić?! – Zapytała zaskakująco rzeczowo bez cienia jakiegoś zachwytu czy zauroczenia.  

- No! Posłuchajmy głosu Boga! – Usiłowałem ironizować.  

Asia przytrzymała na mnie swój wzrok dwie, może trzy sekundy, jakby sprawdzała czy jestem gotów i wcisnęła klawisz.  

Gdyby, zanim Joasia uruchomiła nagranie, zapytał mnie ktoś czy znam siebie odpowiedziałbym bez wielkiego wahania, że tak! Znam siebie.  

Żyję wszak wystarczająco długo, aby poznać, określić, zaakceptować swoje wady, dostrzec zalety. Po tym, co usłyszałem nie mogłem już z pełnym przekonaniem, z pewnością człowieka, który od dłuższego czasu prowadzi żywot po drugiej stronie „smugi cienia” powiedzieć: znam siebie. Stało się, bowiem coś, czego nie przewidywałem i przewidzieć, chyba, nie mogłem. Po pierwsze: nie ogarnęła mnie wilgoć zazdrości, jak to zwykle bywało, kiedy wiedziałem, że ktoś w mojej aktorskiej czy lektorskiej branży zrobił coś lepiej ode mnie. Po drugie: legło w gruzy przekonanie, tak jeszcze jędrne i rzeczywiste w ciągu trzech ostatnich godzin, o tym, że bez trudu znajdę słowa krytyki. Nie znalazłem. Nawet nie usiłowałem, co też było dla mnie samego zaskoczeniem. Nie znalazłem, bo znaleźć nie mogłem. Po prostu. Treść przysłanego nagrania? Może nawet nie banalna, ale i nie nadzwyczajna. Znana wszystkim konsumentom literatury, filmów, dramatów, muzyki, jednym słowem sztuki na wszelkich jej poziomach artystycznych. Kilka słów, kilka zdań, które nie były odkryciem jakiejś szczególnie nowej prawdy. Nie! Nic z tych rzeczy! Brzmienie głosu mężczyzny, interpretacja tego tekstu na tle nieznanej mi muzyki cudownej urody czyniły ten przekaz doskonałym.  

Milczałem, kiedy nagranie dobiegło końca. Nie spojrzałem na Joasię. Po chwili przycisnęła klawisz ponownie. Potem jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz.  

- Wystarczy? – Usłyszałem. Spojrzałem na nią. Uśmiechnęła się prawie niezauważalnie, a ja wiedziałem, że dostrzegła moje wilgotne oczy. Tak reagowałem, najczęściej na filmach, kiedy zachwycało mnie zawodowe mistrzostwo twórców. Taka przypadłość.  

- Daję to na antenę – powiedziała zdecydowanie Joasia.  

- Pomiędzy zwyczajne łupu cupu i głupawe ciekawostki ze świata? Próbowałem zgłosić wątpliwość, chociaż nie było we mnie ani odrobiny chęci protestu. Odzywał się raczej głos rozsądku.

- Nie mieści się w formacie tego radia. Stracisz pracę.  

- No…i…chuj!! – Wyraziła swoją determinację w rzadko spotykany u niej sposób.  

- Ten człowiek wie, że chcesz go dać na emisję?  

- Jeszcze nie – sięgnęła po telefon – właśnie się teraz dowie.  

Wybrała numer ustawiając aparat na tryb głośno mówiący. Po chwili usłyszeliśmy ciepłe, radosne „ halooo”. Kiedy Joasia poinformowała go o swoich zamiarach, ucieszył się, ale dość powściągliwie. Na pytanie o honorarium odparł zdecydowanie, że rezygnuje i wszelkie próby drążenia tego tematu podejmowane przez Joasię kwitował grzecznym podtrzymywaniem swojej decyzji. Trzeba było jeszcze rozwiązać sprawę tantiem za podkład muzyczny i tu dowiedzieliśmy się ze zdziwieniem, ale także z zachwytem, że sam tę muzykę skomponował. Z tantiem również rezygnował. Poinformował nas, że już słucha naszego warszawskiego radia przez Internet. Joasia po rozmowie była w radosnym nastroju. Ja też. Trzeba było działać. To znaczy Asia musiała działać. Zadzwoniła do radia. Ustaliła czas emisji. Nagrany tekst miał być puszczony pięć minut przed północą. Na zakończenie dnia. Mogła podejmować takie decyzje bez konsultacji z szefem. Tomasz Typek, szef radia, był człowiekiem niepospolitej inteligencji, otwarty, ale i rygorystyczny pod względem przestrzegania linii programowej, formatu rozgłośni. Mógł zareagować jednoznacznie. Wyrzucając Asię na bruk. Taki wyrok, mnie osobiście, wydawał się być najbardziej prawdopodobny. Nie pozostało nic innego jak oczekiwanie. Ten wieczór dłużył nam się niemiłosiernie. Do północy było ponad pięć godzin. Joasia dopuszczała myśl, że będzie to jej ostatnia decyzja na stanowisku dyrektora programowego tej stacji, ja byłem o tym przekonany. Zerkaliśmy na telewizję, zjedliśmy kolację, odsłuchaliśmy jeszcze kilka razy przesłane nagranie. W pewnym momencie Joasia zwróciła uwagę na adres mailowy człowieka z Sosnowca.  

- Ale ma adres. Nazwał się „goodmonster53”- odczytała.  

- Dobry potwór? Czy jakoś tak? Pięćdziesiąt trzy? Dobry potwór numer 53? Sporo tych dobrych potworów - odpowiedziałem rozbawiony.  

Czekaliśmy. Dziesięć minut przed północą już w całkowitym milczeniu. Moje wiekowe serce przyśpieszyło jak długodystansowiec na ostatniej prostej. Wydawało mi się, że Joasia pobladła. Nadszedł czas. Nie było żadnej zapowiedzi. Usłyszeliśmy pierwsze takty znanej nam muzyki a potem:  

 

„Trzymam w dłoni skarb. Dla wszystkich. Każdy może go posiąść…a kto go posiądzie będzie kochany tak jak pragnie… jak sobie nawet w tej chwili nie wyobraża…i będzie kochał tak bardzo… jak potrafi, … jak sobie w tej chwili nawet nie wyobraża. Skarb, który trzymam w dłoni ma swoją cenę. Jest nią gotowość do przebaczenia wszystkim, którzy was zranili w jakikolwiek sposób. Gotowość do przebaczenia bez wahania, bez cienia wątpliwości. Gotowość do przebaczenia wszystkim, czyli także sobie. Kto ma taką gotowość posiądzie skarb, który trzymam w dłoni. Będziecie kochani i sami będziecie kochali. Wówczas usłyszycie dobro tego świata, które ze swojej natury jest ciche, delikatne. Dobro tego świata będzie waszym udziałem. Usłyszycie je, dostrzeżecie pośród gwaru i pośpiechu. Dla tych, którzy posiądą skarb, który trzymam w dłoni ucichnie jazgot zła. Taki skarb trzymam w dłoni. Dla wszystkich. W otwartej dłoni”  

 


V  

 

Siedzieliśmy milcząc dłuższą chwilę. Do północy była może minuta, kiedy Radek, dyżurujący prezenter, pożegnał się spokojnym tonem ze słuchaczami zapowiadając, że nocnych marków zostawia w „dobrych rękach” Krzysia Ponickiego.  

- Jestem na stówę pewna, że Radek też był pod wrażeniem – powiedziała cicho Joasia. Spięta, wyraźnie blada.  

- Zadzwoni? – Spytałem znając odpowiedź.  

- Tomek? Na bank – odpowiedziała próbując ukryć przed sobą obawę, podenerwowanie. Szukałem słów, które złagodzą jej stan, ale nie zdążyłem otworzyć ust. Zadzwonił telefon. Wzięła głęboki oddech nie patrząc na mnie, nie szukając wsparcia. Chciała dać do zrozumienia, że podejmując decyzję o emisji jest gotowa ponieść tej decyzji konsekwencje. Telefon działał w głośnym trybie. Być może nie wyłączyła go po ostatniej rozmowie, być może teraz, niezauważalnie dla mnie, wcisnęła odpowiedni klawisz, w każdym razie usłyszałem spokojny niski głos jej szefa Tomasza Typka:  ·- Nie obudziłem cię, jestem pewien.  

- Oczywiście, że nie – odpowiedziała lekko uśmiechnięta  

- Możesz mi powiedzieć, co to było na antenie tuż przed północą – nadal starał się być opanowany. Czekałem, kiedy wybuchnie miotając przekleństwa, co mu się zdarzało w chwilach zdenerwowania. Z tego, co o nim słyszałem, bywał niezwykle porywczy.  

- Refleksja na zakończenie dnia – Joasia była nadal uśmiechnięta  

- Od refleksji jest Radio Maryja – zapanowała cisza. Po chwili kontynuował.  

- Nie będę ci zabierał czasu na sen, bo dobrze by było gdybyś jutro o dziewiątej była u mnie raczej wypoczęta. Dobranoc – nadal był opanowany, chociaż nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ostatnie słowa były podszyte groźbą.  

Asia odłożyła telefon. Całym ciężarem ciała runęła na wersalkę. Przymknęła oczy. Westchnęła głęboko.  

- No! Stało się! Mam to za sobą!  

- Da ci jeszcze jakąś kasę przed wykopem na bruk? –  

- Pensję! Łaski nie robi – Asia się uśmiechała, co dla mnie było niezrozumiałe. Jej bezrobocie poważnie nadwyrężyłoby nasz budżet, a spłacaliśmy raty za opla, którym jeździła. Ja pracowałem na umowę o dzieło i zdarzało się, że po kilka dni z rzędu siedziałem w domu. Pomijając nawet braki finansowe, z którymi być może, jakoś byśmy się uporali, martwił mnie fakt zwolnienia Asi z pracy z powodu poniesienia przez nią, swego rodzaju, porażki. Snując takie rozważania milczałem. Trwaliśmy jakiś czas, może minutę, może ciut dłużej w ciszy.  

- Wchodzę do wanny na dobre pół godziny, więc skorzystaj teraz- Asia zerwała się z wersalki.  

- Najwyżej nasikam do zlewu -  

- Przestań! –  

- To do pustej butelki po wodzie. Faceci mają taką możliwość – Asia kręcąc głową z dezaprobatą, ale nadal uśmiechnięta ruszyła w kierunku łazienki.  

Nagle wpadło mi coś do głowy. Z jakiego powodu, skąd? Czyżbym chciał ją pocieszyć? Dać nadzieję wbrew rzeczywistości? Pomyślałem, że gdyby jednak, jakimś dziwnym trafem decyzja Joasi okazała się sukcesem to jej sytuacja uległaby zdecydowanej zmianie. Na lepsze.  

- Czekaj – usłyszałem swój głos  

- Na co? – Zapytała patrząc badawczo  

- Na telefon – odpowiedziałem zaskoczony własną odpowiedzią. – Może Typek zmieni zdanie? - Spojrzałem na zegarek. Było dziesięć minut po północy.  

- Co ty prorokujesz? Jakieś cuda? Już nie będzie żadnych… - przerwała, bo rozległ się sygnał jej telefonu. Błyskawicznie dopadła aparatu.  

- Krzysiek – rzuciła zerkając na ekran i posyłając mi spojrzenie pełne zdziwienia, zaskoczenia.  

Tym razem nie słyszałem rozmowy. Może specjalnie wyłączyła tryb głośny? Chciała mi oszczędzić słów potwierdzających jej klęskę? Odłożyła powoli telefon na stół. Patrzyła na mnie jak zahipnotyzowana.  

- Ale jaja – powiedziała półgłosem  

- Mów!  

- Krzysiek mówił, że skrzynka mailowa mu się grzeje, co chwilę odbiera telefony, słuchacze domagają się powtórzenia tego tekstu, przerwał w pół zdania, bo z czerwonego telefonu dzwonił szef – mówiła nadal półgłosem, powoli, w taki sposób, jakby chciała przekonać samą siebie, że to się dzieje naprawdę. Patrzyliśmy na siebie milcząc. Przez chwilę. Znowu zadzwonił telefon Joasi. Tym razem mniej śpiesznie po niego sięgnęła. Nie spojrzała na mnie. Rozmowy nie słyszałem. Odpowiedziała po kilku sekundach do słuchawki: dobrze, dobranoc. To wszystko. Rzuciła aparat na fotel. Patrzyła na mnie. Długo.  

- Co?! – Nie wytrzymałem.  

- Ty mój proroku – odpowiedziała z uśmiechem. Podeszła bliżej i zaczęła mnie całować po szyi, w oczy, usta napierając tak zdecydowanie, że straciłem równowagę i wylądowałem na kanapie.  

- Co jest? Co się stało? Kto to dzwonił? – Usiłowałem się dowiedzieć pomiędzy jej pocałunkami.  

- Typek! –  

- I co? –  

- Powiedział: w porządku!-  

- Ale co jest w porządku? – Walczyłem o uzyskanie informacji  

- Powiedział: w porządku, ale – pocałunek – bądź u mnie – pocałunek – jednak – pocałunek - jutro – pocałunek – o dziewiątej! – Podciągnęła mój podkoszulek całując piersi, brzuch, pępek, usta. Postanowiłem poddać się jej pieszczotom. Zrezygnowałem z zadawania dalszych pytań w tej sytuacji. Nabierałem pewności, że jestem jedynym na świecie mężczyzną po pięćdziesiątce, u którego produkcja testosteronu nie zmniejszyła się od czasu osiągnięcia dojrzałości płciowej. Trzydzieści minut po północy Asia wzięła prysznic. Potem ja obmyłem grzeszne ciało. Przed pierwszą leżeliśmy w pościeli. Senność nie nadchodziła. Byliśmy w radosnym nastroju, podekscytowani. Joasia snuła przypuszczenia na temat jutrzejszej, a raczej dzisiejszej rozmowy z Tomkiem Typkiem. Spodziewała się nawet nagrody, bo przecież takiej aktywności słuchaczy o tej porze nie notowano w jej rozgłośni od niepamiętnych lat. Zastanawiało nas, dlaczego nagranie człowieka o „boskim” głosie wywołało takie poruszenie. Słuchacze domagali się powtórnej emisji. Napływały maile, dzwoniły telefony z taką prośbą. Byłem zdania, że najbardziej mógł ujmować jego sposób interpretacji. Oboje z Asią zgadzaliśmy się z tym, że sama treść powiedziana inaczej nie wywołałaby takiego aplauzu.  

- O której jutro wstajesz? – Zapytałem widząc przymknięte już oczy Joasi  

- Nastaw na siódmą – odpowiedziała cicho, sennie. Mijały minuty, ale w sen wciąż nie zapadaliśmy.  

Była pierwsza trzydzieści, gdy w radiu usłyszeliśmy powtórkę nagrania. Wysłuchaliśmy do końca, w milczeniu. Jakby przez sen, nie otwierając oczu Asia powiedziała coś, co zmieniło moje myślenie o głosowej interpratcji wszelkich tekstów. W tym momencie wydawało mi się to odkryciem.  

- On tak mówi, że…, jakby zabierał słuchacza w inny świat.  

Po chwili pocałowałem ją w policzek. Uśmiechnęła się nie otwierając oczu.  

Zacząłem myśleć o tym, co usłyszałem. „Zabierać w inny świat”? Tak! Tego wieczoru, tej nocy raczej, zasypiałem jednak w przekonaniu, że coś odkryłem. Coś dla mnie nowego. Coś, czego nie potrafiłem jeszcze sprecyzować, dokładnie nazwać. Zasypiałem myśląc o człowieku, który przysłał nam nagranie. Niewątpliwie mnie intrygował. Rosła we mnie ochota poznania go osobiście. Nutki zazdrości, a może i zawiści pobrzmiewały oczywiście, ale bardzo cicho, ledwie słyszalnie.  

 


VI  

 

Jazgot elektronicznego budzika wyrwał nas oboje ze snu. Joasia nie ociągała się ze wstawaniem. Poszła do łazienki, potem do kuchni. Zrobiła kawę. Ja mogłem polegiwać. Miałem dzień wolny. Jednak siadłem przy stole i popijając kawę obserwowałem Asię. Uwielbiałem patrzeć jak zakłada rajstopy na swoje zgrabne nogi. W rajstopach, biustonoszu i szlafroku siadła do kawy. Jakiś czas milczeliśmy.  

- Słuchacze, można powiedzieć, uratowali twój zgrabny tyłeczek – stwierdziłem. Joasia uśmiechnięta milczała nadal. Potem zaczęła się ubierać. W ciemnej spódnicy nad kolana i białej bluzce wyglądała jak maturzystka przed egzaminem dojrzałości.  

- Dość uroczyście – zauważyłem. Joasia znowu się ładnie do mnie uśmiechnęła i stanęła przed lustrem w przedpokoju, aby wyszczotkować długie do ramion rude włosy. Potem założyła ciemny żakiet, ciemne buciki na niewielkim obcasie, bursztynowe klipsy, a pod szyję oprawioną w srebro bursztynową broszkę, czy coś w tym rodzaju.  

- I jak? – Zapytała z dłonią na biodrze, wysuniętą do przodu lewą nogą, jakby pozowała do zdjęcia.  

- Nie wiem czy…to znaczy bardzo ładnie, harmonijnie…  

- Nie wiesz czy? – Dopytywała.  

- Może zbyt…wieczorowo? – Podeszła do mnie krokiem modelki i siarczyście pocałowała w usta. Wzięła jasnobrązową torebkę z krzesła, ze stołu kluczyki do samochodu, otworzyła drzwi. Zanim wyszła rzuciłem:  ·- Chyba zostanę starym kawalerem! Świadomość, że baby stroją się dla innych facetów jest nie do zniesienia!- Odwróciła się, posłała mi całusa i wyszła.  

Nie bardzo wiedziałem, co robić. Włączyć telewizor? Radio? Zdrzemnąć się? Wybrałem trzecią opcję i wlazłem pod kołdrę. Po chwili wpadłem na pomysł odsłuchania jednego z nagranych przeze mnie audiobooków. Wybrałem „Siddharthę” Hermana Hesse. Niewątpliwie chciałem skonfrontować się z człowiekiem o „boskim głosie”. Po kilku minutach słuchania uznałem, że w tej konfrontacji nie wypadam źle. Właściwie całkiem dobrze. A jak interpretowałby ten tekst goodmonster53? Zdecydowanie odczuwałem do niego sympatię. Dlaczego? Nie wiedziałem, ale ta sympatia wyraźnie łagodziła snujący się we mnie cień jakiegoś rodzaju zawiści. Zanim zasnąłem podjąłem w duchu decyzję o nawiązaniu z dobrym monsterem bliższej znajomości. Warto znać zamiary wroga, przemknęło mi przez głowę, a zaraz po tej myśli dotarło do mnie, że jednak jestem wstrętnym kutasem. Ta radykalna samoocena nie przeszkodziła mi zasnąć na prawie trzy godziny. Przed jedenastą ze snu wyrwał mnie telefon od Asi. Nie kryła entuzjazmu.  

- Zwycięstwo!! Zwycięstwo totalne!! Tomek kazał mi nawiązać z tym facetem stałą współpracę i co wieczór, przez pięć dni w tygodniu, przed północą mamy puszczać jego garść refleksji. Do tej pory ludzie mailują, dzwonią. Człowieku! Padły nawet, wobec naszego goodmonstera, dwie matrymonialne propozycje. Rozmawiałam już z nim. Zgodził się bez problemu! I…-  

- Zgodził się?! Na żeniaczkę?! -  

- Nie! Na współpracę z naszym radiem! A kiedy go poprosiłam, żeby jednak określił wysokość swojego honorarium powiedział, żebyśmy sami ustalili, a on przyśle mailem i pocztą oświadczenie, że się zrzeka na rzecz jakiegoś warszawskiego hospicjum dla dzieci-  

- Ideał! Coś mi to podejrzane! – Wtrąciłem korzystając z chwili, w której Joasia wzięła oddech.  

- Nie! No ja, w każdym razie, nie mam takich podejrzeń!   

- Może jakiś nawiedzony Jezus?   

- A ja po prostu myślę, że jest dobrym człowiekiem, ale…  

- Dzisiaj nie ma dobrych ludzi – usiłowałem, niezbyt pewnie, sprowadzać zachwyt Asi do racjonalnych rozmiarów.  

- Ma mi w ciągu dwóch, trzech godzin przysłać materiał na dzisiejszy wieczór. Nie mogę się doczekać!-  

- No, to już drugi człowiek z Sosnowca, który ci zawrócił w głowie! Czuję, że ten pierwszy idzie w odstawkę. Ma mnie tu nie być jak wrócisz? – Powiedziałem z odcieniem ironii, ale serce ciut zakołatało.  

- Ani się waż głupku i zrób dobry obiad.  

- Nie sądzę, abyś akurat teraz chciała umierać, więc zamówię pizzę.  

- Dobra! Mam trochę roboty, dlatego…  

- Coś mi jednak to wszystko, to całe zdarzenie, zamieszanie, jakoś jest… podejrzane, ale… chciałbym być złym prorokiem.  

- Tym razem jesteś! Pociesz się! Pa! – Zakończyła.  

Postanowiłem wymoczyć się w wannie i pomyśleć. Nalałem wody, przystawiłem do wanny mały taboret, na taborecie położyłem popielniczkę, papierosy, zapalniczkę. Od pół roku rzadko paliłem. W domu prawie wcale. Jeśli już, to wychodziłem na mały balkonik, gdzie nieco miejsca zajmował talerz anteny satelitarnej Canal plus przyśrubowany do muru. Zrobiłem sobie kawę i kubek z napojem usadowiłem, także, na taborecie. Umościłem się w wannie. Zapaliłem papierosa. Łyknąłem kawy. Rozmyślałem nad rolą przypadku w naszej ziemskiej rzeczywistości. Byłem skłonny przyznać rację tym, a słyszałem takie stwierdzenia od wielu osób i od jednego księdza w czasach młodości, którzy uważają, że w życiu nie ma przypadków. Ale czym było pomylenie jednej cyferki przez Asię, kiedy wybierała numer do politologa z Uniwersytetu Śląskiego? Obsunął się jej palec? Spojrzała w bok? I proszę. W niespełna czterdzieści osiem godzin takie zamieszanie, tyle zmian, tyle emocji. Przez pomyloną cyferkę, przez taki banał, takie nic, zrobiłem awanturę Joasi i mógłbym potrącić, a może zabić na przejściu kobietę w ciąży z dwójką dzieci, gdybym o ułamek sekundy dłużej patrzył na nogi kelnerki. Siedziałbym teraz w areszcie i moje życie można by, w zasadzie, przewidzieć aż do śmierci. Na horyzoncie pojawił się facet, do tego ziomek, który zaintrygował moją kobietę a ja, o dziwo, nie mam ochoty wbić mu noża w serce, aż po rękojeść. Mało tego, ogarniała mnie ochota, coraz bardziej wyrazista, żeby poznać go osobiście jak najszybciej. Może jednak nie powinienem być aż tak podejrzliwy? Może to, po prostu, dobry, otwarty, cokolwiek to znaczy, prawy człowiek? Zauważyłem, że z jednej strony bardzo bym chciał, aby się takim okazał, a z drugiej kiełkowało we mnie zwątpienie w to, abym, akurat ja, miał szczęście kogoś takiego poznać. W swoim życiu nie spotykałem ludzi z gruntu złych, wrednych, zawistnych, płonących nienawiścią do innych, tylko takich trochę złych, trochę wrednych, czasami zawistnych, rzadko nienawistnych, raczej dobrych. Myślę, że sam zaliczałem się do takich właśnie osobników. Może człowiek o „boskim głosie” należał do tych naprawdę dobrych a nie do raczej dobrych? W każdym razie cały mój wysiłek włożony w rozważania w wannie zmierzał do zasadniczego pytania: dlaczego już goodmonstera53 polubiłem? Przecież nie znam faceta. Znalezienie odpowiedzi przekraczało w tej chwili moje możliwości intelektualne.  

 

 

VII  

 

Nasmarowałem ciało żelem do kąpieli poświęcając nieco więcej uwagi anatomicznym imponderabiliom, zanurzyłem się cały w wodzie spłukując pianę, przesunąłem taboret bliżej sedesu, aby nie utrudniał mi wyjścia z wanny, wytarłem cielesną powłokę i nagusieńki ruszyłem ku mojej skórzanej, brązowej podręcznej torbie po kalendarz, w którym zapisywałem daty zawodowych zajęć. Z grafiku wynikało, że mogłem jechać do mamy już w najbliższą sobotę, czyli po jutrze. A nawet w piątek, czyli jutro. Co się dzieje? Byłem podekscytowany! Dlaczego? Wydarzyło się w ostatnim czasie wiele, ale te wydarzenia w żaden sposób nie usprawiedliwiały mojego podekscytowania i chęci, gotowości wręcz, natychmiastowego ruszenia w podróż do Sosnowca. Dojechałbym w trzy godziny- kalkulowałem. Joasia najprawdopodobniej przyklasnęłaby tej decyzji. I nagle! Tsunami zazdrości uderzyło we mnie z taką siłą, że drugiej nogi nie włożyłem w majtki tylko usiadłem na kanapie, a potem rozciągnąłem się jak długi na pościeli. Krew pulsowała w skroniach, bicie serca zagłuszało myśli. Odrobina zdrowego rozsądku wychynęła na moment z tej nawałnicy, jaka szalała w moim umyśle, organizmie i kazała przypomnieć sobie numer na pogotowie ratunkowe, ale po sekundzie została zmieciona w otchłań żywiołu. „Kurwa mać!” – Wrzasnąłem głośno a potem zakwiliłem z bólu: „mój Boże!”, bo zdałem sobie sprawę z tego, że ja nie chcę jechać do rodzinnego miasta, żeby poznać dobrego człowieka, tylko śmiertelnego wroga. Przecież Joaśka też, w końcu, go pozna i zakocha się w nim bez pamięci! To pewne! Ja, stary, bezdzietny kawaler zostanę sam! Znowu mam się leczyć z miłości przez rok, gdy parę ładnych lat temu pokochałem uczuciem monumentalnym jak piramidy studentkę medycyny? Nie! Przecież bym umarł! Albo sam swoją śmierć przyśpieszył! Musiałem się napić! Koniec! Najwyżej! Teraz może mnie uratować seta! Co tam seta? Dwie, pięć! Założyłem majtki! Zacząłem naciągać spodnie! W domu nie było alkoholu, ale wystarczyło zbiec na dół i dotrzeć do sklepu sto metrów od klatki. Kiedy zapinałem guziki koszuli usłyszałem telefon.  

- Cześć kolego! – Dzwoniła Ola ze studia Corpmedia, – co tak dyszysz? Biegałeś?-  

- Nie…zrobiłem parę pompek – skłamałem z lekka ochrypłym głosem  

- Aaaa, dbasz o kondycję? Tylko pochwalić! Słuchaj dostaliśmy serial do czytania, full odcinków, „Dynastię”! Pamiętasz? Blake, Alexis? Ten hit sprzed dwudziestu lat? Jutro musimy nagrać pierwsze cztery odcinki. Od dziesiątej możesz? – Sięgnąłem po kalendarz.  

- Tak, mogę. Zapisuję. –  

- No, to jesteśmy umówieni. Pa! – Wyłączyła się. „Pa”, – co to jest za zwyczaj - pomyślałem idąc do lodówki. W lodówce była jeszcze coca cola. Wypiłem do dna. Usiadłem na kanapie. No, tak! Zatem ani dzisiaj, ani jutro jechać nie mogę. Pozostaje sobota.  Szaleństwo mojego serca, jakby się uspokajało. Być może zadziałała zasada, którą wpajano mi na terapii uzależnień. Trzeba trzymać HALT. To skrót od słów angielskich. Alkoholik nie może być głodny, zły, samotny i spragniony. Pragnienie zaspokoiłem coca colą, głodu nie odczuwałem, gniew złagodniał. Nie potrafiłem jednoznacznie stwierdzić czy czułem się samotny. Może nieco wcześniej, gdy przez mgnienie podczas napadu zazdrości, wyobraziłem sobie Joaśkę w miłosnym uścisku z goodmonsterem. Jego rysów twarzy nie miałem przed oczyma. Usiadłem ciężko w fotelu. Zaczynał do mnie docierać absurd, któremu uległem. Wyimaginowałem sobie sytuację, która może nigdy nie nastąpić. A gdyby nawet! Mam na to wpływ? Z czoła na nos spłynęła kropelka potu. Otarłem czoło skrawkiem koszuli. Był to efekt lęku, jaki mnie ogarnął, gdy uświadomiłem sobie, że niespełna dwie minuty temu z ogromną determinacją dążyłem do zalania pały. Gdyby nie telefon…właśnie…, gdyby nie telefon od Oli! Przypadek? Znowu? Za dużo tych przypadków. Może, jednak, nie przypadek i może, jednak, przypadków nie ma na świecie? Więc co? Siła Wyższa, o której bębniono na terapii, na meetingach AA? Postanowiłem nie rozważać dłużej tych teorii. Zbliżała się godzina dwunasta. Sięgnąłem po pilota od telewizora i wtedy znowu zadzwonił telefon. Wyświetlił się nieznany mi numer. W takich przypadkach staram się odzywać szczególnie uprzejmie nadając barwie głosu ton jak najbardziej męski, ciepły, spokojny i pogodny.  

- Tak, słucham – byłem zadowolony z brzmienia.  

- Witam pana? – O zgrozo! Dzwonił goodmonster. Moje zaskoczenie było tak ogromne, że milczałem dobre dwie sekundy. „Kurwa! On wie, co się dzieje w mojej głowie! To jakiś pierdolony cyborg! Mag! Czarnoksiężnik!!! Co jest!?”- Pomyślałem zanim, zachowując pozory spokoju, odpowiedziałem.  

- Aaa, także serdecznie witam – zabrzmiało grzecznie.  

- Nie przeszkadzam?   

- Nie! Absolutnie! - Starałem się być nawet serdeczny.  

- Jak pan się domyśla mam ten numer od pańskiej żony –  

Przez moment naszła mnie ochota, aby wyprowadzić go z błędu i jasno powiedzieć, że Asia jest tylko moją konkubiną, co ułatwi mu jej podrywanie, ale słuchałem dalej.  

- Wiem, że Sosnowiec to także pańskie rodzinne miasto i pan bywa tutaj u swojej mamusi -  

Powiedział „mamusi” nie „matki”, ani „mamy”. Zawróciłem na to uwagę, chociaż nie wiedziałem, dlaczego.  

-Tak, zgadza się, jesteśmy, ziomalami – próbowałem nadać rozmowie swojski charakter.  

- No, właśnie – zaśmiał się – gdyby pan był w odwiedzinach u mamusi, może zechciałby mnie pan odwiedzić? –  

Zastanowiło mnie, dlaczego tak szybko dąży do spotkania i zdałem sobie natychmiast sprawę z tego, że ja chciałem, jeszcze kilka minut temu jechać do niego, choćby dzisiaj. Wychodził z propozycją, jakby wiedział o moich zamiarach.  

- Oczywiście! Bardzo chętnie –  

- A w jakiej dzielnicy mieszka pana mamusia?   

- Na Pogoni! Przy Zbaraskiej –  

- Coś podobnego? I tam pan się wychowywał?   

- Od pierwszej klasy podstawówki. 

- To by znaczyło, że chodził pan do szkoły podstawowej numer dwadzieścia sześć, albo do tej starej? Dwójki chyba?  

- Chodziłem do dwadzieścia sześć. Pan też?   

- Nie! Ja nie uczęszczałem do tych szkół – odniosłem wrażenie, że w jego głosie pojawił się ledwo zauważalny cień smutku – chcę panu powiedzieć, że jest pan bardzo dobrym lektorem, świetnie mi się pana słucha – wrócił do radośniejszego, pełnego aprobaty tonu.  

-O! Trochę mnie pan zaskoczył, ale miło mi to słyszeć. A pan odniósł ogromny sukces. Słuchacze naszego lokalnego radia do tej pory chwalą pana w mailach, o ile mi wiadomo. Nawet miał pan matrymonialne propozycje. Tak mówiła Joasia. –  

- Tak, wspominała, ale… ja nie jestem zainteresowany. To znaczy, inaczej, nie mogę być zainteresowany. Jestem bezdzietnym, starym kawalerem, a jednak… nie mogę…, nie mogę być zainteresowany – i znów ten cień smutku w głosie. Szczególny nacisk na słowa: nie mogę. Dlaczego?  

Milczałem, bo pojawiło się w mojej głowie podejrzenie, że mam do czynienia z facetem, który lubi facetów. Ale, jeśli nawet, to nie dawałby mi chyba sygnału takim tonem?  

- Chcę pana zapewnić, iż nie jestem też starą ciotą – roześmiał się głośno – Ups! Przekroczyłem granice największej głupoty dzisiejszych czasów, mianowicie, poprawności politycznej. Nie wprowadziłem pana w dyskomfort?-  

- Nie, nie! Absolutnie! – Zapewniłem skwapliwie, będąc w tym momencie przekonanym, że goodmonster słyszy moje myśli.  

- Cieszę się. Zatem jesteśmy umówieni? –  

-Tak. A swoją drogą wybieram się do mamy w najbliższy weekend. Wyjadę najprawdopodobniej przed południem w sobotę – starałem się ukryć jakikolwiek ślad emocji.  

- Proszę zadzwonić jak pan będzie. Mieszkam bardzo blisko Zbaraskiej. Przy ulicy Szczęśliwej -  

- Wiem! Spokojna, Szczęśliwa, Radosna. Nazywaliśmy ten obszar dzielnicą willową-  

- Acha! To, co? Czekam na telefon – powiedział niemal entuzjastycznie.  

- Dobrze. Do usłyszenia i …- zawahałem się.  

- Do zobaczenia! – Podkreślił.  

- Do zobaczenia – potwierdziłem. W słuchawce zaległa cisza, więc uznałem, że rozmowa dobiegła końca.



VIII


Jack Reacher pił kawę mocną, niesłodzoną, czarną. Odkąd stał się moim idolem dokładałem starań, aby pić taką właśnie kawę. Czasami od tej zasady odchodziłem i wlewałem do kawy mleko. Słodziłem bardzo rzadko.  Facet, który przeżył na tym świecie pół setki lat i oświadcza, że ma idola nie może być w pełni poważnym człowiekiem. Miałem tego świadomość, a jednak bez zawstydzenia, przyznawałem się do swojego osobistego idola. Na przykład w knajpie. Na pytanie, jaką sobie życzę kawę, odpowiadałem bez chwili wahania: taką jak mój idol Jack Reacher. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby kelnerka, czy kelner wiedzieli, kto zacz. Lee Child, angielski pisarz, stworzył tę postać i raz w roku, może dwa razy, wydawał książkę z Jackiem Reacherem w roli głównej. Jack miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, pięści jak piłka futbolowa, był w randze majora policji wojskowej armii Stanów Zjednoczonych, doskonałym śledczym i sześciu, siedmiu facetów, nie ułomków przecież, rozkładał w sześć, albo siedem sekund. Wystąpił z wojska na własne życzenie, a potem włóczył się po Stanach autostopem. Bez kart kredytowych, bez dokumentów, o ile pamiętam. Tam gdzie się znalazł pomagał pokrzywdzonym rozwiązując sprawy w oparciu o swój błyskotliwy umysł, szybkie pięści i celne strzały ze wszystkich rodzajów broni strzeleckiej. To, dlaczego stał się moim idolem mogłoby zainteresować psychologa. Mam nadzieję, że nie psychiatrę. Po rozmowie z goodmonsterem wziąłem z półki książkę Lee Childa. Czytałem dość długo. Może ze trzy godziny? Potem oglądałem programy informacyjne, zajrzałem na kanały z filmami dokumentalnymi i natrafiłem nawet na film czytany przeze mnie. Bezwstydnie obejrzałem cały film wsłuchując się w swój głos łowiąc błędy. Nie wyłowiłem. W końcu nad tym, aby błędów, choćby dykcyjnych, nie było  czuwają, poza lektorem, jeszcze dwie osoby. Realizator oraz redaktor tekstu, który jest także, w zasadzie zawsze, tłumaczem. Zawód, który wykonywałem mógłby się wydawać łatwym. Przecież „czytać każdy może”. Otóż nie. Nie każdy może czytać publicznie. Czytać każdy umie? Filmy? Nie. Nie każdy. Tego zawodu trzeba się nauczyć. I ja, kwalifikowany aktor dramatu, takich większość pośród lektorskiej braci, też się tego zawodu uczyłem. Z uczeniem czegokolwiek bywa tak, że jedni uczą się wolniej, inni szybciej. Ja uczyłem się wolniej. Być może, dlatego do czołówki polskich lektorów nie należałem. Przypuszczam, że moment gotowości, moment tego poziomu profesjonalności, który nakazuje czytać tekst po raz pierwszy widziany na oczy z jak najmniejszą ilością pomyłek, przesunął się w moim przypadku w czasie. Nastąpił zbyt późno. Niczego nie można było mi zarzucić, poza tym, że za często się myliłem. Film, który trwał godzinę, ja czytałem dwie godziny. Stanowczo za długo. Nikt, niemal, nie chciał ze mną pracować. Tak było na początku. Potem, powoli, nabywałem sprawności. W „rankingach” lektorów zajmowałem coraz wyższą pozycję. I tak się wznoszę do dzisiaj. Sposób interpretacji goodmonstera intrygował mnie, przede wszystkim, z powodów zawodowych, ale i jego osoba zaciekawiała mnie coraz bardziej.  Nie mogłem znaleźć odpowiedzi na pytanie:, dlaczego? Chciałem zobaczyć jak wygląda. Zapewne – także - z niskich pobudek, którym na imię „zazdrość”. Czy mógłby być kandydatem do romantycznych spacerów z Joasią? Ba, oby spacerów. Czy właśnie jemu przypadłyby w udziale różnego innego rodzaju profity? Choćby oglądanie spektaklu zakładania rankiem rajstop przez Asię. Z dużym wysiłkiem miażdżyłem demona moich imaginacji, które uparcie podsuwały mi obrazy wszelkich innych profitów, jakich beneficjentem byłby, ewentualnie, goodmonster. Jakieś moje głęboko wewnętrzne, zdrowsza „ja”, kwitowało efekt tych imaginacji ironicznym śmiechem, ale sam przed sobą nie mogłem ukryć, że cierpiałem. Rozbudzone, a raczej stworzone wyobrażenia działały do tego stopnia silnie, iż przez moment chciałem odwołać zaplanowane na jutro nagranie i ruszyć do Sosnowca natychmiast. Spiralę mojego niepokoju nakręcały pojawiające się w głowie obrazki, w których Asia, a to wzdychała z rozkoszy pod zgrabnym cielskiem goodmonstera szepczącym jej do ucha, swoim pięknym głosem, różne sprośności, a to rytmicznie ruszała głową usytuowaną między jego nogami na wysokości genitaliów. Chwyciłem papierosy i zapalniczkę wybiegłem na balkon. Wydałem z siebie głośny ryk zranionego lwa. Kiedy zapalałem papierosa zauważyłem, że z ulicy, uśmiechnięta, paroletnia, jasnowłosa dziewczynka, zadarłszy główkę do góry, pokazuje mnie palcem swojej mamie, która, na szczęście, na gest dziecka nie zwróciła uwagi. Mój Boże! Jestem śmieszny już nie tylko dla samego siebie, ale i dla dziecka. Pomyślałem, że właściwie, jestem bliski użalania się nad sobą. Robiłem coś, co jest, można powiedzieć, surowo zabronione w programie AA. Powoli, powoli, z każdym pociągnięciem papierosa przychodziło opamiętanie. Wraże obrazki były coraz mniej intensywne, a zniknęły całkiem, kiedy w drzwiach balkonu ujrzałem Joasię. Nie słyszałem, kiedy weszła. Stała i patrzyła na mnie uśmiechnięta. Była to ta sama Joasia, ale jakby, nie taka sama. W oczach miała, trudny do określenia, rodzaj radosnego triumfu. Przekroczyła próg balkonu i przytuliła się do mnie mocno. Weszliśmy do pokoju.

- Niechże ci się przyjrzę – powiedziałem, całkowicie uwolniony od piekielnych mąk, jakie serwowały mi moje wizje jeszcze dwie minuty temu. Joasia zgrabnie się obróciła, stanęła bokiem do mnie z dłonią na biodrze i zalotnym spojrzeniem.

- Acha, to tak wygląda zwycięstwo?- Powiedziałem niemal z filozoficznym zacięciem podpierając widowiskowo brodę.  Wyrzuciła ręce do góry, niczym olimpijczyk na podium.

- Tak wygląda triumf! Stoi przed tobą sama kwintesencja triumfu! - Przez ułamek sekundy myślałem nad odzywką, która sprowadzi Asię, choć trochę na ziemię, ale dałem spokój.

- Wiesz, jakby to było, gdybym według procedury, poszła do Typka i powiedziała: to mi się podoba, co o tym sądzisz? Albo od razu by mnie spuścił, albo, dla zachowania pozorów, deliberował nad moja propozycją przez dzień, dwa i prawdopodobnie by ją odrzucił zasłaniając się formatem radia. A tak? Zaryzykowałam! Poszłam na całość! Mogłam stracić pracę. Liczyłam się z tym. Tymczasem podwyższyłam słuchalność przed północą do wskaźników, o których szef mógł tylko marzyć. A wątpię, żeby nawet marzył!-

- Goodmonster podwyższył – jednak nie mogłem się oprzeć drobnej złośliwości. Co za cholera we mnie drzemała? Jaki wirus?

- Nic by nie zdziałał, gdyby nie moja decyzja – odparowała Joasia z pewnością siebie, jakiej dawno u niej nie słyszałem.

Miała rację. Bezdyskusyjnie.

- Gdzie spaghetti? Pizza?

- Nie zamówiłem.

- I bardzo dobrze! Idziemy do knajpy! – I poszliśmy. Opowiedziałem Asi o rozmowie z goodmonsterem, planowanym w piątek wyjeździe i decyzji skorzystania z jego zaproszenia. Zdawała się być zachwycona. Wieczorem mieliśmy słuchać kolejnego fragmentu materiału, który goodmonster przysłał. Próbowałem intensywnie, natarczywie dopytać się, o czym będzie dzisiejszy odcinek, ale Joasia ucinała krótko i zdecydowanie moje usiłowania jednym słowem: usłyszysz! Wracaliśmy w dobrych nastrojach do domu po dobrym spaghetti. Asia zamówiła sobie nawet lampkę wina. Ja świętowałem jej sukces niegazowaną wodą z cytryną i lodem. Docierało do mnie, że decyzja Joasi łamała pewien system, albo raczej schemat myślenia.

- Twój poryw odwagi uświadomił mi, że coś, co jest świętością dla zarządzających radiem, dla właścicieli stacji, czyli format, tak ważny w czasach ostrej, bezwzględnej konkurencji między mediami, te wszystkie słupki oglądalności, słuchalności nie mają znaczenia, kiedy w takim radiu, jak wasze pojawia się geniusz -.

- Poprawnie powinno być geniuszka – zachichotała - ale spokojnie, zobaczymy jak to się rozwinie, czy się rozwinie, jak długo potrwa, bo może się słuchaczom znużyć – dodała już poważnie.

- Owszem może, ale póki, co, czas radości

- A to i twoja zasługa!

- Moja? – Nie bardzo wiedziałem, o czym mówi, choć wzbudziła moją próżną ciekawość.

- Dzięki tobie poszłam na rozmowę o pracę. W ciągu dwóch dni przeprowadziłeś taki proces motywacyjny, że klękajcie narody.

- Miło, że pamiętasz. Czyli stworzyłem geniusza? To znaczy, geniuszkę? –

- Nie da się zaprzeczyć! Milczałem, co tu kryć, usatysfakcjonowany.

W domu Joasia zaległa w wannie, a ja położyłem się z książką Lee Childa na kanapie. Zanim zacząłem czytać, zrodziło się w mojej głowie pytanie, dlaczego od lat, dla mnie, kwintesencją męskości są faceci pracujący w różnego rodzaju służbach specjalnych. Ci, perfekcyjnie wyszkoleni, dobrze zbudowani, o ponadprzeciętnej sprawności umysłu, których byle rzezimieszek nie przestraszy, a nawet kilku takich. Pamiętam, jak zauroczony filmem „Wejście smoka”, zapisałem się na treningi karate w Sosnowcu. Chodziłem na nie całe dwa tygodnie. Już po tygodniu wyobrażałem sobie, że w razie ulicznego zagrożenia przyjmę właściwą postawę i prawidłowym tsuki, na chudan, jodan, gedan wyjdę z opresji obronną, w całym tego słowa znaczeniu, ręką. Dziecinada. Pomyślałem o moich napadach zazdrości. Zastanawiałem się nad ich przyczyną. Czy Jack Reacher okazywał kiedykolwiek zazdrość o kobietę? A przecież potrafił ulec uczuciu do kobiety. Jakoś sobie z tym radził. Odchodził on, odchodziła ona. Z różnych powodów. A Jack? Jak pomnik. Żył dalej. Tak! To był mój idol, a właściwie, można rzec – mój ideał. Takim chciałem być. Wiedziałem, że takim już nie będę i się z tym godziłem. Choć tyle dobrze. Te przemyślenia uświadomiły mi, że w przestrzeni mojej męskiej tożsamości mam jakieś braki. Jedyne, co mogę zrobić tu i teraz, to przyjąć to do wiadomości. „Panie, użycz mi pogody ducha, abym zmieniał to, co mogę zmienić, godził się z tym, czego zmienić nie mogę i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego” – zabrzmiała mi w uszach fraza wypowiadana zawsze na mitingach AA.



IX

Joasia wyszła z łazienki po półgodzinie i krzątała się dłuższą chwilę w kuchni. Potem ustawiła na stole dwa kubki z herbatą. Jakieś ziołowe świństwo. Twierdziła, że to bardzo dobrze działa na organizm przed snem. Moje hipochondryczne usposobienie ścierpiało cierpki smak płynu o nieokreślonym kolorze. Byłem podekscytowany. Joasia, jakby mniej. Czekaliśmy. Spojrzałem na zegar ścienny. Była 23.34.

- Wiesz, co? – Zagadałem. Trochę, dlatego, aby zabić czas, który, jakby nie upływał a ciekł i trochę, dlatego, że coś mi przyszło do głowy na temat tego podwyższenia słuchalności radia tuż przed północą.

-Tak? – Asia patrzyła na mnie uważnie.

- Z tym podwyższeniem słuchalności, to trochę nie tak

- A konkretniej?

- Nie macie aktualnych badań?

- No nie

- Fakt, że tylu słuchaczy mailowało, dzwoniło, może oznaczać, że dużo ludzi was słucha przed północą i zareagowali na coś, co było nietypowe, coś, co im się spodobało, nie sądzisz? –

- Ale były prośby o powtórkę, przypuszczam, więc, że wielu wymieniło się informacjami polecając innym ten fragment audycji, a w takim przypadku można domniemywać o zwiększeniu słuchalności – odpowiedziała Joasia bez chwili zastanowienia, pewna swego. Może to już miała przemyślane, albo rozmawiała o tym z szefem?

- Może tak, może nie?

- Poczekamy na badania – pociągnęła łyk cierpkiej lury. Czas nadal ciekł. Wstałem od stołu, włączyłem radio, ściszyłem. Była 23.37. Milczeliśmy, ale to milczenie najwidoczniej obojgu nam przeszkadzało, bo Asia nagle spytała:

- Nie boisz się? – Nie bardzo wiedziałem, o co jej chodzi. Czego miałbym się bać? Śmierci? Choroby?

- Śmierci czy choroby?

- Nie mam na myśli spraw ostatecznych, ani przypadłości terminalnych.

- W takim razie, co masz na myśli? – Drążyłem, choć już docierało do mnie, ku czemu zmierza.

- Wizyty! – Joasia przytknęła kubek do ust i widziałem w jej oczach iskierki ironii pomieszane z ciekawością.

- U goodmonstera 53? – Spytałem, aby się upewnić, choć jej spojrzenie mówiło wszystko.

-, Ychm – wzięła łyk lury.

- No, trochę mnie niepokoi ta jego sugestia o odrobinie odwagi, jaką trzeba wykazać decydując się na spotkanie z nim.

- Nie martw się! Moja kobieca intuicja podpowiada mi, że nie będziesz musiał wkładać głowy w paszczę lwa. Może tylko poda ci łapę? – Ironizowała.

- Słuchaj. To jest… dość skomplikowana sprawa. Jakby to powiedzieć? Skomplikowana sprawa ze mną. Znasz mnie. Dzisiaj podczas twojej nieobecności wyszedłem na balkon, zajarałem i wydałem z siebie ryk, właśnie, lwa. Zranionego lwa. Przez głowę przelatywały mi takie obrazki, o których nie śmiem ci opowiadać. Plącze się we mnie zawiść zawodowa z zazdrością o ciebie. Taka jest prawda i z taką prawdą muszę się uporać. Alkoholizm to choroba duszy, choroba emocji. Wiesz! Co ciekawe, czytałem gdzieś, albo gdzieś o tym słyszałem, że Amerykanie na odpowiedzialne stanowiska rekrutują alkoholików o dużym stażu trzeźwości. Dlaczego?  Bo tacy ludzie są niewiarygodnie odpowiedzialni, skłonni do pracy ponad normę, nawet ponad siły. Mają pomysły. Często wręcz genialne.  Świadomość, że przechlali najlepszy swój czas pcha ich ku nadrobieniu tego straconego czasu i…- zamilkłem, bo nagle utraciłem azymut. Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć.

- Ja to rozumiem. Ciebie rozumiem – powiedziała Joasia z przekonaniem, poważnie.

- Rozumiesz? A możesz to jakoś…

- Nie! Właśnie nie! Są takie sprawy…takie stany, które się rozumie, a których nie można, jakby to powiedzieć, żeby mądrze zabrzmiało? Których nie można werbalnie wyeksplikować. O! – Była zadowolona, ze swojej odpowiedzi.

- Niewątpliwie facet mnie zastanawia, a raczej intryguje. Wydaje się człowiekiem o niepospolitej kulturze osobistej. Zawsze tacy mi imponowali. Może, dlatego, że moje przejawy chamstwa, wulgarności, czasami bezlitosnego chamstwa, bezlitosnej wulgarności bardzo mnie męczą. Dyskwalifikują mnie samego w moich własnych oczach. A za tym pełza niska samoocena, brak wiary w siebie. Jacyś mądrzy ludzie nazywają to utratą łączności ze swoimi wartościami.

- Które niewątpliwie posiadasz – wtrąciła Asia.

- Zapewne tak – umilkłem, ale po chwili odczułem potrzebę wypowiedzenia głośno myśli, wrażenia, spostrzeżenia, które owiało mnie bardzo delikatnie, ledwo odczuwalnie zaraz po skończonej rozmowie z goodmonsterem.

- Ja…- zawahałem się – ja…jakimś siedemdziesiątym piątym zmysłem czuję, że goodmonster…, że on to zmieni. Zmieni moją…

- Przywróci łączność z twoimi wartościami.

- Powiedzmy. Nie wiem jak, nie wiem, czy na pewno, czy w ogóle, ale… chcę go poznać. Jeszcze parę godzin temu chciałem jechać z nastawieniem, że pojadę poznać wroga. Teraz jest inaczej.

- Jedziesz poznać przyjaciela? –

- Och…spokojnie. Do tego, chyba dość daleko –

- Kto to wie?

- Jakie to szczęście, że na którymś soborze przewagą, ponoć jednego głosu, ustalono, iż kobieta ma jednak duszę. Teraz mogę z tobą rozmawiać, jak równy z równym.

- Przestań, bo ci nabiję drugiego guza – Joasia rzuciła we mnie zwiniętą stołową serwetką.

- Ledwo oczarował cię „boski głos” faceta, a już mi wyrósł róg, to chyba prawda z tymi rogami? – Nie dawałem za wygraną.

- Gdyby to tak działało faceci nie wychodziliby na ulicę –

- Tak, tak! Nie na darmo święci porównywali kobiety do diabła!

- Byli ignorantami w dziedzinie seksualności człowieka, a gigantami w sferze jego duchowości.

- Dobrze Joasiu, nie wchodźmy na śliski temat – zakończyłem, ale jad zazdrości nie dał o sobie znać. Asia wyszła do kuchni, zabrała oba kubki. Nie przełamałem się, aby wypić całe to ziołowe świństwo. Pod tą powłoką luzu i lekkiego rozbawienia dryfowała delikatnie jakaś forma napięcia. Chyba u nas obojga. Podszedłem do radia. Sprawiłem, że grało głośniej. Położyłem się na kanapie. Nagle, jakby czas przyśpieszył. Była 23.49. Joasia umyła kubki, poszła na chwilę do łazienki. Dziwnym trafem i ja odczułem parcie na pęcherz. Wszedłem do ubikacji po Joasi. Gdy wyszedłem leżała na kanapie. Położyłem się obok. Przytuliłem Asię. Milczeliśmy w oczekiwaniu. Punktualnie o 23.55, bez żadnej zapowiedzi, usłyszeliśmy pierwsze takty cudownej, jak dla mnie, muzyki, a potem głos. Jego głos. Goodmonstera.


„ Nie dajcie się zwieść. Krzyk świata oznajmia nam triumf zła. Triumf niegodziwości i niewyobrażalnej wręcz potworności, do których zdolny jest człowiek. Nie dajcie się zwieść. To nie zło triumfuje. Nie chcę zaprzeczać faktom. To zło się dzieje. Doświadczamy go w mniejszym lub większym stopniu osobiście. Przygnębia nas. Zasmuca. Mnie także zasmucało, przygnębiało, odbierało chęć do przygarniania radości. Tych zwykłych. Mniejszych. Większych. Zło zbudowało w moim życiu mur, który odgradzał mnie od jasności dobra. Pełnej spokoju radości, jaką niesie dobro. Odbyłem podróż. Długą i pełną niebezpieczeństw. Czyhały na mnie wrogie legiony zniechęcenia. Podstępne watahy lenistwa. Wędrowałem. Owocem tej podróży, owszem, żmudnej i trudnej jest skarb, który wciąż trzymam w dłoniach. Wybierzcie się w tę podróż. Choćby dzisiaj. Przed snem. Gdy odłożycie książkę, zgasicie lampkę nocną. Zróbcie, chociaż krok. Pierwszy krok. Wszak wiecie, że każda wielka podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Odwagi. Uczyńcie ten pierwszy krok. „


Długo milczeliśmy. Może minutę, może dwie? Odezwałem się pierwszy.

- Jak bajka

- Właśnie! Zastanawiam się, czy w tym sposobie opowiadania nie tkwi jego siła – szepnęła Asia. Wydawało mi się, że szepcze, aby nie burzyć nastroju, który chyba, oboje nas ogarnął.

- Ludzie lubią bajki – wypowiedziałem półgłosem tę mało odkrywczą myśl. Potem powoli wstałem i poszedłem wziąć prysznic. Kiedy wróciłem Asia powiedziała mi, że zadzwoniła do radia. Dzisiaj nocny dyżur miała Marzena.

- I jak? – Spytałem, bo Joasia zbyt długo uśmiechała się tajemniczo, obiecująco.

- Tak samo jak wczoraj – przytuliła się do mnie. A ja nie miałem już ochoty na książkę. Zgasiłem lampkę nocną. Czyżbym za namową goodmonstera ruszał w tę długą, niebezpieczną podróż?

- Rozpoczynamy podróż? -  Wyszeptała Joasia już wyraźnie senna. A ja miałem po raz kolejny wrażenie, że od kilku godzin wszyscy słyszą moje myśli.

- Ale to podróż samotna, nie będziemy wędrować razem

- Wiem. Ale może się gdzieś spotkamy?

Milczałem. Nie wiem, czy wykonałem krok, czy tylko pół kroku, albo wysunąłem ledwie stopę w nieznanym mi kierunku, bo ostatnie, co pamiętam przed zaśnięciem, to pytanie, które sobie zadałem: kim jestem?



X

Nie usłyszałem rano piekielnego alarmu budzika. Widocznie, albo Joasia szybko zdusiła ten przeraźliwy dźwięk, albo ja byłem pogrążony w mocnym śnie, albo jedno i drugie. Kiedy otworzyłem oczy Asia odziana w cienki szlafroczek kładła na stole kubki z kawą. Poszedłem do łazienki. Umyłem zęby. Zasiadłem przy stole. Byłem podenerwowany. Może udałoby mi się to ukryć, gdyby Asia nie spytała z uśmiechem na ustach:

- Jak podróż? – Oczywiście wiedziałem, o co pyta, do czego zmierza.

- To jego bajanie to stek banałów!

- Gdyby takie kawałki serwował w radiu o profilu filozoficzno-teologicznym, a takiego radia, o ile wiem, nie ma, owszem, mogłyby uchodzić za banał, ale u nas? A poza tym, co uważasz za banał w jego opowiastkach? Banał? Czymże jest banał. Czy, aby nie jakąś prawdą? Owszem powtarzaną do znudzenia, ale jednak prawdą. Dla naszych słuchaczy, broń Boże, nie próbuję ich gustów oceniać, dezawuować, ale sformułowanie „wybierzcie się w podróż w głąb samych siebie” może być, swego rodzaju, odkryciem.

Czyżby Joasia tak zmądrzała w ciągu dwóch dni? A może ja do tej pory nie umiałem, albo nie chciałem dostrzec, docenić jej sposobu myślenia? Przez chwilę miałem wrażenie, że siedzi przede mną kobieta, której nie znam. Przez lędźwie, klatkę piersiową, kręgosłup i głowę przebiegł, lewie odczuwalny, jakiś rodzaj strachu. Może niepewności? Nie wiem. Jakbym tracił grunt, na którym dotychczas, dość pewnie stałem w naszych wzajemnych relacjach.

- To tylko forma – powiedziałem nieco zbyt głośno, zbyt twardo. Znałem ten ton. Pobrzmiewał w chwilach, gdy nie byłem pewien swoich racji.

- Forma powiadasz – już czułem, że Asia przygwoździ mnie argumentacją, która ograniczy mi pole jakiegokolwiek manewru w tym porannym pojedynku na racje za i przeciw wobec zjawiska, jakim był goodmonster.

- Uwielbiasz kino amerykańskie. Zacznijmy do tego. Zaprzeczysz?

- Nie

A przecież, wszystkie amerykańskie kinowe hity, nawet te z niższej półki to nic innego, jak bajki. Walka dobra ze złem, ale…- i tu Asia zawiesiła głos świdrując mnie oczami, jakby miała za chwilę oznajmić, że słońce zacznie krążyć wokół ziemi – jak są zrobione! W jaki sposób opowiedziane!  Argumentacja nie była obezwładniająca. Nawet mi nieco ulżyło. Za chwilę, jednak dodała:

- Forma przyjacielu. Forma! Siłą goodmonstera jest forma! – Zakończyła. Nie wiem, co mnie dźgnęło bardziej. To protekcjonalne „przyjacielu”, czy to, że tak staje po stronie „boskiego głosu”. Poruszyła się lawa w moim wulkanie zazdrości.

- A co ty go tak kurwa bronisz? – Odpowiedziałem podniesionym głosem, dobitnie przedłużając głoskę „r”. Patrzyła na mnie przyjaźnie, nawet pogodnie, bez cienia zawodu na twarzy, bez wyrzutu, jakbym komplementował jej urodę. Znałem to spojrzenie.  Wzięła łyk kawy, a ja, zawstydzony swoją reakcją, spuściłem oczy i nagle odeszła mi ochota do gniewnego kontynuowania wymiany zdań. Taki obrót sprawy był dla mnie odkryciem. Jeszcze dwa, trzy dni temu rozmowa w tym tonie skończyłaby się poranną sprzeczką. Czyżby zwiastun zmiany? Zmiany we mnie? Podniosłem kubek z kawą. Wziąłem dwa solidne łyki, aby zyskać na czasie i jakoś oswoić się z nowym stanem mojego ducha. Nie wiem, jakim cudem, a może właśnie cudem, odczułem przypływ sympatii dla goodmonstera.

- Rozpocząłeś podróż? – Zapytała Joasia, tym razem zupełnie poważnie, a ja, nagle, uświadomiłem sobie przyczynę mojego porannego podenerwowania. Uległem bajaniu goodmonstera. To mnie denerwowało tuż po przebudzeniu. Pamiętałem pytanie, które sobie zadałem przed zaśnięciem.

- Tak – odpowiedziałem równie poważnie

- Ja też. Albo tak mi się wydaje.

- Dlaczego?

- Tuż przed zaśnięciem zadałam sobie pytanie…

- Kim jestem? – Nie wytrzymałem.

- Skąd wiesz? – Wydawała się zaskoczona – powiedziałam to głośno? Słyszałeś?

- Nie!

- To skąd wiesz? – Naciskała.

- Zadałem sobie, także tuż przed snem, to samo pytanie – uśmiechnęliśmy się do siebie. Ogarnął mnie jakiś rodzaj tkliwości, owocującej radością i spokojem. Oto siedzą pod jednym dachem, przy jednym stole dwie połówki serca, które się odnalazły, ku szczęściu obu. I wcale mi nie przeszkadzało to, że taka myśl jest ckliwa do bólu.

Dalsza część dnia miała potoczyć się według ustalonego planu. Asia do pracy, ja do pracy.  Wychodząc z domu - Joasia wcześniej, ja nieco później -byliśmy przekonani, że tak będzie. Nie było. Zaczynałem tego dnia czytać serial „Dynastia”. W drodze do studia usiłowałem sobie przypomnieć, który lektor czytał ten serial ponad dwadzieścia lat temu. Nie przypomniałem sobie. Od godziny 10.12 do 14.00, z małą przerwą, nagrałem pierwsze cztery odcinki. Resztę dnia miałem wolną. Idąc do samochodu pomyślałem, że mógłbym i dzisiaj wyruszyć do Sosnowca. Dotarłbym wieczorem, zadzwonił do dobrego monstera i kto wie, może udałoby się umówić przed południem w sobotę na spotkanie? Od dwóch dni zadziwiała mnie ta ogromna ochota, to „parcie”, ten, niemal, imperatyw kategoryczny, który nakazywał, jak najszybsze doprowadzenie do spotkania. Odrzucałem już myśli o wrogu, konkurencie, choć to ostatnie, jeszcze nie tak bezapelacyjnie, zatem pozostawał – człowiek. Chęć poznania człowieka. Dlaczego? Mogłem wysnuwać różne przypuszczenia, teorie, ale byłyby niczym więcej niż dywagacjami. Trzeba było to zrobić i już. Mijając knajpkę z zielonymi parasolami byłem szczególnie uważny na przejściu dla pieszych. Decyzja była podjęta. Jadę dzisiaj. Z domu zadzwoniłem do Joasi. Przyklasnęła mojemu pomysłowi. O 16.30 stałem w korku przed wjazdem na „gierkówkę”. O 20.40 witałem się z mamą. Kiedy przygotowywała kolację zadzwoniłem do goodmonstera. Umiarkowanie, ale jednak, zdziwiła mnie jego radość. Zaproponował godzinę jedenastą następnego dnia. Wszystko układało się według moich oczekiwań. Byliśmy umówieni przed południem. Wieczór minął mi na rozmowie z mamą. Wspominaliśmy tatę. Zmarł dwa lata temu. W mieszkaniu mojego dzieciństwa, lat chłopięcych, dojrzewania, pierwszej miłości do Magdy Kotug w podstawówce i do Haliny Okularskiej w drugiej klasie liceum, czułem się dobrze. Z okien od kuchni i z mojego pokoju widać było boisko szkoły numer 26, podwórko z ławką. Stała tam do dzisiaj, ale już nie ta sama, inna. Grube, brązowe deski przyśrubowane do betonowej podstawy. Za moich czasów, gdy przez płot skakaliśmy na szkolne boisko, aby grać w piłkę, wąska ulica była brukowana, dzisiaj asfaltowa. Z przeskakiwaniem płotu wiąże się pewna opowieść mojej mamy. Opowiadała mi to już ładnych parę lat temu, gdy chodziłem jeszcze do liceum. Kiedy zerkała na podwórko, trochę kontrolnie, trochę z ciekawości, zauważyła, że ja nie przeskakiwałem przez płot, jak moi koledzy z lat chłopięcych. Może się bałem, może nie umiałem? Biegłem dookoła, do szkolnej bramy, która była otwarta. Zanim dotarłem na boisko, chłopcy już grali. Zdążyli wybrać się do drużyn, a ja czekałem z boku, aż mi wskażą, w której drużynie mam grać. Mama postanowiła mnie zmobilizować. Powiedziała: jak z chłopakami przeskoczysz płot dam ci całą torebkę cukierków. Przeskoczyłem. Doszedłem, to już pamiętam, do takiej wprawy, że moim kolegom nie ustępowałem w szybkości przeskakiwania płotu. Robiłem to wkrótce tak, jak najsprawniejszy z nas – Krzysiek Kotowski. Najmłodszy z czterech synów pani Kotowskiej. Dzisiaj, ponoć, cała rodzina już nie żyje. Mieszkali na parterze. Nie żyje też rodzina Majowskich. Także mój kolega z klasy – Waldek Majowski.  W całej naszej klatce, od dawna, mieszkają teraz inne rodziny. Nie znam ich. Mama owszem. Utrzymuje kontakty dobrosąsiedzkie. Ma 75 lat i jest w bardzo dobrej formie umysłowej, choć kłopoty sprawia jej chodzenie. Bez aparatu słuchowego słyszy bardzo słabo. Sąsiedzi robią jej czasem zakupy, ale mama, o lasce, lubi się przejść do sklepu. Wynosi śmieci. Ma opiekę mojej młodszej o trzy lata siostry, która mieszka z mężem i dwójką dzieci na innym osiedlu. Piętnaście, dwadzieścia minut drogi z ulicy Zbaraskiej. Za moich chłopięcych czasów nasza ulica nosiła nazwę: Osiedle-Pogoń. Niekwestionowanym liderem podwórka był Krzysiek Kotowski. Po pierwsze umiał się bić. Mieliśmy i koleżanki. W Hance Groszyk podkochiwał się każdy z nas. To chyba ona opowiadała, jak podczas niemal całodziennej wyprawy na górę „Dorotka”, było takie wzniesienie w dalszej okolicy, Krzysiek sam unieszkodliwił trzech łobuzów, którzy zaczepiali nasze dziewczęta. Jak teraz o jego bohaterskiej postawie myślę, to przychodzi mi na myśl Jack Reacher. Tak, Krzysiek był liderem, ale i niezłym rozrabiaką. Pamiętam, jak czasami zabierał nas, kilku chłopaków, Waldka Majowskiego, Włodka Torbasa, Zdzicha Szlostaka, mnie, pod knajpę „Kolonia”.  Tam czekał, my w niewielkim oddaleniu, na co bardziej pijanego, dorosłego mężczyznę. Zaczepiał go, po czym bez chwili wahania walił pięścią w twarz. Pijany facet osuwał się na ziemię. Potem Krzysiek podchodził do nas, z miną zwycięzcy obserwował z ciemniejszego, nieoświetlonego uliczną lampą miejsca, wyjście z restauracji i wybierał kolejnego delikwenta. Z reguły kończył na dwóch ofiarach. Nazywał te wyprawy „ćwiczeniami”. Nie lubiłem „ćwiczeń”. Żal mi było mężczyzn. Brałem udział w takich poglądowych lekcjach mordobicia ledwie dwa razy. Przynajmniej tak pamiętam. Krzysiek jeździł ze mną na kolonie letnie. Nieco starszy, był dla ziomka, kimś w rodzaju, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, bodyguarda. Wyzwalało to we mnie, taką pewność siebie, że na koloniach wskazywałem do ukarania przez Krzyśka chłopaków, którzy mi podpadli, a którym nie dawałem rady. Ależ tchórzostwo i swego rodzaju podłość we mnie drzemały. Może i do dzisiaj drzemią? Lubiłem te wspominki z mamą. Mama też lubiła. Czasami dorzucała, jakiś zapomniany przeze mnie szczegół.  Siedzieliśmy przy herbacie i ciasteczkach. Było już po dwudziestej drugiej. Nagle mama zapytała:

- To, kiedy się żenisz? Przydałby się jakiś wnuczek z twojej strony. Czasu masz mało.

Kiedyś takie pytania, bo nie pierwszy raz podejmowała ten temat, zbywałem jakąś nic nieznaczącą odpowiedzią, a teraz się zadumałem. Uświadomiłem sobie, że czas Asi na ewentualne potomstwo odmierza biologiczny zegar.

- Wiesz, co, mamo? Zejdę na podwórko zapalić i pomyślę o tym. Patrzyła na mnie uśmiechnięta.



  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Czyta się jak najprawdziwszą książkę, zauważyłam w tekście, jeden - nieco mnie przynajmniej - drażniący szczegół. A mianowicie: i popielniczkę, i kubki, i filiżanki, i butelki, i szklanki... "się" zawsze stawia, nigdy ich nie "kładzie" chociażby z tego prozaicznego względu, iż "kładąc" np. kubki z kawą, kawę tę wylejemy [nie rozlejemy] ;-)
avatar
Tak, "kładzenie" błędne. Poprawię. :-) Dziękuję za komentarz. :-)
© 2010-2016 by Creative Media
×