Przejdź do komentarzyEpizod partyjny cz.4
Tekst 4 z 9 ze zbioru: Manekiny
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2017-01-07
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1469

Epizod partyjny Cz.4


Dlatego zacząłem układać plan, którego celem było objęcie mojego obecnego stanowiska przez kogoś znajomego, kto przychylnym okiem spojrzy na moich siostrzeńców. Chodziło mi tylko o dobro moich najbliższych, o nic więcej.

Wymyśliłem więc, że sam podam się do dymisji, a na moje miejsce wskoczy pan Fidel, absolwent jednej z najlepszych technicznych uczelni w kraju. Był to człowiek jak najbardziej nadający się na to stanowisko i chyba pierwszy, który posiadał wykształcenie w pożądanym kierunku, co ustawiało go w oczach społeczeństwa jako stuprocentowego profesjonalistę. Musiałem tylko przeforsować jego kandydaturę. Miał mi w tym pomóc Mieczysław, czyli prawa ręka naszego prezesa.


Wszystko polegało na tym, że niedługo miała zostać przeprowadzona wymiana części taboru kolejowego w zarządzanej przeze mnie spółce. Póki co, to ja organizowałbym przetarg i wyłaniał najatrakcyjniejszą ofertę. Natomiast daleki krewny Mieczysława, posiadał firmę specjalizującą się w produkcji wagonów, jak najbardziej spełniających wymogi potrzebne do wygrania przetargu. Co z tego, że były one słabe, miały być tylko najtańsze, no i serwisowane w kraju, a oba te warunki akurat spełniały. A w razie gdyby okazało się, że są tandetne, nowy prezes Fidel całą winę zrzuci na mnie. Mnie już to jednak nie będzie interesowało, ponieważ wtedy miałem już nadzieję zasiadać w ławach poselskich.


Wszystko było już dograne, nie wziąłem jednak pod uwagę jednej kwestii wynikającej ze starego przysłowia: „Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”. Straciłem czujność i to właśnie był początek mojego końca.  Jaki ja wtedy byłem wściekły. Nie, przepraszam, byłem wkurwiony na maksa. Ta szuja Mieczysław ugotowała mnie niczym kurę w rosole.

Nie uwierzycie, ta gnida nagrała każde z naszych dwóch spotkań, na których omawialiśmy szczegóły, najpierw tego nieszczęsnego przetargu, potem obsadzenia stanowiska przez mojego dobrego znajomego Fidela. Ta pieprzona ikona praworządności i sprawiedliwości w międzyczasie napoiła mnie moją ulubioną whisky. Ja natomiast, po jej spożyciu, zacząłem najzwyczajniej w świecie fantazjować na temat możliwości, jakie roztaczają się przed nami w najbliższej przyszłości. Tylko wariat mógłby wziąć na poważnie to, co wtedy wygadywałem. Jedyne, co pamiętam, to to, że mówiłem dużo, ku ogromnej zresztą uciesze rozmówcy. Natomiast treści wypowiadanych słów, najzwyczajniej w świecie nie pamiętam. Jedno wiem na pewno: dość mocno przesadziłem. Cholerny mąż zaufania publicznego. Już zapomniał, jak tańcował przy rurce w samym krawacie pijany w trzy dupy podczas jednego z wyjazdów integracyjnych. Zresztą na każdym z nich odstawiał takie numery, które normalnemu człowiekowi nie mieszczą się w głowie.


Wszystko było dogadane, dlatego nawet ogromny ból głowy, towarzyszący mi od samego otwarcia oczu dnia następnego, nie był jakoś specjalnie dokuczliwy. Cieszyłem się z ogarnięcia bardzo istotnych dla mnie spraw. Fidel będzie odpowiednim człowiekiem na odpowiednim stanowisku, młode pokolenie w dalszym ciągu będzie zdobywało tak potrzebne w dzisiejszych czasach doświadczenie mające procentować w przyszłości, ja natomiast ze spokojną głową zasiądę w ławach poselskich jako wzór konserwatysty realizującego program swej partii.


Już roztaczałem wizje sukcesu, już sam siebie widziałem jadącego własnym wymarzonym audi S5, gdy po włączeniu telewizora zostałem zbombardowany newsem w postaci zarejestrowanych rozmów między mną a Mieczysławem. Normalnie nie przeklinam, odzwyczaiłem się od tego w podstawówce, kiedy tysiąc razy musiałem napisać: „Nie będę używał wulgaryzmów”. Teraz jednak słowa: „O ja pierdolę!” wyrwały mi się same. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem i słyszałem. Momentalnie zalały mnie siódme poty, a nogi zrobiły się jak z waty. W głowie zaczęło mi się kręcić, przed oczami natomiast zobaczyłem dziesiątki błyskających punkcików.


Nie mam pojęcia, ile czasu tak stałem. Ogólny bezruch przerwało niesamowicie mocne uczucie bólu w zwieraczu. „Ojej!” – powiedziałem na głos, z trudem dochodząc do toalety. Dopiero tam, po piętnastominutowym posiedzeniu, doszedłem do siebie.

– Co za wredne typy! Co to w ogóle za wredne czasy! Nikomu już nie można ufać. Nic dziwnego, że kraj wygląda, jak wygląda, skoro…

Moje rozmyślania przerwał dzwonek do drzwi. Szybko wyskoczyłem z toalety, założyłem swoje ulubione, najwygodniejsze dresiki, następnie pobiegłem otworzyć. Niestety spóźniłem się, w małej skrzynce przymocowanej do drzwi znalazłem awizo: Korespondencja do odebrania w urzędzie pocztowym, otwartym w godzinach od dziewiątej do dwudziestej.


W małej rubryce zobaczyłem tylko, kto jest nadawcą czekającej na odbiór korespondencji. Znów, już po raz drugi tego samego dnia, ugięły się pode mną nogi – był to Urząd Skarbowy. Zamknąłem drzwi, a awizo położyłem na stole w kuchni.

W telewizji trajkotali cały czas na mój temat, robiąc ze mnie czarny charakter. Wygrzebali nawet to, że w wieku piętnastu lat byłem przesłuchiwany pod zarzutem oddania kału na wycieraczkę jednego z sąsiadów, który odebrał to jako znak świadczący o wydaniu wyroku śmierci na niego i jego kota. Pominięto oczywiście fakt, że sąsiad od czterdziestu lat leczył się psychiatrycznie po tym, jak odeszła od niego żona, zabierając cały majątek i dwójkę dzieci. O tym już nikt nie wspomniał. Mówiono za to, że, jak widać, już za młodu ujawniałem pewne wysoce patologiczne cechy. Nie było innego wyjścia, jak się znieczulić. Zrobiłem mocnego drinka, a następnie wypiłem go w ciągu dwóch minut.


Zmysły nieco się uspokoiły, a ja odzyskałem pion. Odzyskałem go jednak tylko po to, by zrozumieć, że mam przesrane. Z duszą na ramieniu podszedłem do leżącego w pokoju telefonu. Zawsze wyciszam go na noc, dlatego nie usłyszałem, jak dzwonił do mnie od godziny dziewiątej: pięćdziesiąt siedem razy.

Połączenia nieodebrane były głównie od dwóch osób: prezesa partii i mojej dobrej znajomej Alicji, w następnej kolejności dzwonili dwaj moi koledzy, Krysia (moja dziewczyna) oraz siostrzeniec i teraz już niedoszły prezes Fidel. Z duszą na ramieniu najpierw wybrałem numer do prezesa. Te przeklęte cztery sygnały trwały w nieskończoność, w końcu jednak odebrał. Usłyszałem tylko:

– U mnie w biurze za pół godziny.


Nie zdążyłem nawet powiedzieć „okej”, ponieważ mój rozmówca uznał za stosowne zakończyć rozmowę. Przez chwilę pomyślałem, aby zadzwonić do mojej mentorki Alicji, lecz ostatecznie doszedłem do wniosku, iż zadzwonię do niej po spotkaniu z prezesem.

Wziąłem prysznic, ubrałem się w nowiutki, jeszcze nienoszony garnitur, po czym udałem się na spotkanie. Dobrze wiedziałem, jak to się skończy, ale co mogłem zrobić? Teraz już musiałem wypić nawarzone piwo, mając nadzieję, że się w nim nie utopię.


Jak na złość, dwa skrzyżowania przed siedzibą mojej partii zatrzymał mnie policyjny patrol. Panom akurat zachciało się przeprowadzić rutynową kontrolę trzeźwości po tym, jak w miniony weekend pijany kierowca spowodował wypadek, w następstwie którego jedenaście osób w stanie ciężkim wylądowało w szpitalu.

W tym właśnie momencie po raz drugi przekląłem, przypomniawszy sobie o wypitym na czczo drinku. Machnąłem im przed oczyma legitymacją partyjną w nadziei, że może pomylą ją z legitymacją poselską, niestety nie udało się, tak samo jak nic nie dały tłumaczenia, że śpieszę się na umówione spotkanie wagi państwowej. Stanąłem pod ścianą, musiałem poddać się badaniu alkomatem.


Piętnaście minut później stałem na ulicy bez samochodu, prawa jazdy, za to z mandatem wysokości pięciuset złotych oraz z wnioskiem o skierowanie sprawy do sądu.

– No i zajebiście – pomyślałem, w ogóle najlepiej by było, gdyby przed samym wejściem do biura walnął we mnie piorun. Tak się jednak niestety nie stało.

Mijając poszczególnych pracowników naszego ugrupowania, odniosłem dziwne wrażenie, że oni najzwyczajniej w świecie cieszą się z mojego nieszczęścia.

– To wredne szuje! – Jak ja ich wtedy nienawidziłem.


Ostatecznie dotarłem do pokoju swego przełożonego. Przez głowę przebiegały mi setki myśli. Od tych najprymitywniejszych, podpowiadających, aby usiłować się tłumaczyć – „Szefie, to jest przecież najzwyklejsze w świecie nieporozumienie, a podane do publicznej wiadomości słowa są wyrwane z kontekstu bądź zmanipulowane” – po nieco bardziej wysublimowane, mówiące, aby przyjąć z uniesioną głową to, co przyniósł nieszczęsny poniedziałkowy poranek.

Rozmowa wyjaśniła wszelkie moje problemy i wątpliwości. Zostałem usunięty z szeregów partii w trybie natychmiastowym, bez prawa do wniesienia zażalenia. Zresztą i tak bym go nie wnosił. Jeżeli ktokolwiek jeszcze w tej chwili wstawiłby się za mną, to podana w ciągu kilku najbliższych dni lub godzin informacja o pozbawieniu mnie prawa jazdy na skutek prowadzenia pod wpływem alkoholu definitywnie odebrałaby i tym nielicznym resztki sympatii oraz współczucia względem mojej osoby.


Opuszczając gmach, na jednym z korytarzy spotkałem swoją mentorkę, byłą ministerkę Alicję. Powiedziała tylko: „Bardzo mnie zawiodłeś” – nie kierując w ogóle wzroku w moją stronę.

Byłem skończony. Próbowałem pocieszać się przykładami ludzi odchodzących w aurze jeszcze większych skandali, następnie po odczekaniu roku, góra dwóch, wracających jako członkowie nowych, nierzadko założonych przez siebie partii politycznych. Ale było to dość marne pocieszenie.

Znów odczułem niepochamowany ból zwieracza. Ledwo doszedłem do toalety, wybierając sedes z naklejoną na drzwiach kabiny kartką „Awaria”. Z największą przyjemnością zapełniłem go efektem swych nerwów i stresu. Dzięki temu nieco poprawił mi się humor.


Wracając do domu, zadzwoniłem do jednego ze swych siostrzeńców. Zarówno on, jak i pozostała dwójka, byli już „byłymi doradcami prezesa”.

Najbardziej jednak zabolało mnie to, co Olivier powiedział w pewnym momencie naszej rozmowy. Mianowicie mój następca powołany w trybie nadzwyczajnym, wyjaśnił mu jedną z podstawowych zasad, jakimi kieruje się w życiu. Dotyczyła ona braku wrażliwości na ludzi obciążonych cechą charakteru zwaną donosicielstwem. Nikt ludzi nią dotkniętych nie lubi, a nawet brzydzi się nimi. W następnej kolejności wyjaśnił mu na moim przykładzie wzór osoby, z którą nikt nie chce mieć nic wspólnego. Na koniec naszej rozmowy Olivier zwrócił się do mnie z prośbą następującej treści: „Wiesz co, wujek, najlepiej, jak skasujesz numer do mnie. Znajomość z tobą równa się słowom: NIKT NIE CHCE MNIE ZNAĆ” – po czym gówniarz rozłączył się.


To gnój, gdyby nie ja, siedziałby w dziurze sto pięćdziesiąt kilometrów od stolicy, a teraz ma czelność mówić, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. O nie, tego już za wiele. Pozostała dwójka moich siostrzeńców w ogóle nie zadała sobie trudu, by ze mną porozmawiać, mimo iż dzwoniłem do nich dziesięć razy. Znów poziom mych nerwów uruchomił ból zwieracza. Dobrze, że przynajmniej „patron kupy” czuwał nade mną, bo dwadzieścia metrów dalej zauważyłem toitoia.


Po załatwieniu sprawy pomyślałem: „Co za gówniany dzień”. Tak, to była bez wątpienia złota myśl. Albo nie złota, raczej „brązowa myśl dnia”. Sam zacząłem się z siebie śmiać. Całe życie zamienia się w… Nie, nie, lepiej będzie powiedzieć: „Całe życie legło w gruzach – tak lepiej brzmi – a ty jeszcze masz ochotę na żarty”.

Przytłoczony tym wszystkim, postanowiłem wstąpić do niewielkiej knajpki tuż obok. Plan zakładał upicie się do nieprzytomności. Ponieważ miałem przy sobie sporą gotówkę, szybko też znalazło się kilku kompanów. Całe szczęście, że przynajmniej ci nie rozpoznawali mnie, mimo iż w trakcie piętnastominutowych wiadomości nadawanych popołudniową porą, oczywiście wspomniano o mojej obłudzie, zakłamaniu, jak i dwulicowości.


Co najciekawsze, jednym z komentatorów był niejaki pan Wilhelm. Jeden z eksposłów, którego, notabene, zwolniono ze stanowiska po ujawnieniu przeze mnie afery numer trzy, dotyczącej przepchnięcia ustawy w kwestii zniesienia akcyzy na wybrane gatunki tytoniu. Teraz jednak pan Wilhelm wyglądał na wypoczętego, błyskotliwego oraz bardzo zdeterminowanego do wzięcia sterów państwa w swoje doświadczone i gotowe do pracy dłonie. Muszę przyznać, że jedenastomiesięczna przerwa dobrze mu zrobiła.


Znów dał o sobie znać zwieracz. Być może jego awaria wywołana była tym, że jedyne kalorie, jakie dzisiaj dostarczyłem organizmowi, pochodziły z napojów alkoholowych. Nie mam pojęcia, jak dotarłem do domu.

Następnego dnia stwierdziłem brak wszelkiej gotówki w portfelu. Nie bez winy byli pewnie moi kompani, o twarzach, najdelikatniej mówiąc, niewzbudzających zaufania. Była to pierwsza z rzeczy będąca bezpośrednim następstwem dnia wczorajszego, drugą był strasznie piekący odbyt.


Miałem tylko nadzieję, że było to wywołane niespodziewanymi atakami biegunki, a nie jakąś tragiczną, sprowokowaną sytuacją, podczas której zostałem… Aż sam boję się o tym pomyśleć.

Dlatego z wielką ulgą przyjąłem poranne wiadomości, w których mówiono o mnie jako o zakłamanym pijaku, myślącym tylko o sobie, a nie dodano jeszcze określenia „zboczeniec”, na potwierdzenie którego opublikowano by jakiś zwyrodniały, nakręcony w stanie mojej zupełnej nieświadomości filmik, gdzie mój biedny, piekący odwłok byłby przez coś lub przez kogoś rozrywany. Bogusław Linda miał rację, świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia.

Rozpocząłem więc dzień od solidnego drinka. Ból głowy odszedł natychmiast, poczułem także ogólną chęć do działania. Miało ono polegać na pójściu do jednej z knajp, gdzie zamierzałem oddać się procederowi nadużywania alkoholu. Modliłem się tylko w sprawie zwieracza. Drugiego takiego maratonu jak wczoraj mógłby nie wytrzymać.


Ponieważ drugi dzień z rzędu nic nie jadłem, wystarczyły tylko dwie setki wódki i piwo, bym stracił kontakt z rzeczywistością. Jak przez mgłę pamiętam dwóch, nie więcej niż dwudziestopięcioletnich, typów podchodzących, następnie bez zdania racji zasypujących mnie gradem ciosów. Później dowiedziałem się, że byłem utrzymywany w stanie śpiączki farmakologicznej przez dokładnie siedem dni. Początkowo wydawało się, że na skutek zainkasowanych ciosów powstał w okolicach mózgu groźny skrzep krwi. Na szczęście piątego dnia sam się wchłonął, a mnie dwa dni później wybudzono.


Dziś mija tydzień od mojego przebudzenia. Szpitalny pokój dzielę z trzema innymi pacjentami mającymi podobne objawy do moich. Codziennie przez trzy godziny oglądamy wiadomości. Afera z moim udziałem nieco się przeterminowała. Została ostatecznie zastąpiona skandalem nekrofilskim w jednej z kostnic oraz handlem na masową skalę środkami mającymi zapewnić redukcję wagi już o pięć kilo w trakcie pierwszych czterdziestu ośmiu godzin działania medykamentu. Według najnowszych doniesień na skutek odwodnienia w szpitalach znalazło się już ponad pięćset osób.


Pięciu dni, w trakcie których byłem w centrum zainteresowania mediów, nie pamiętam, nic dziwnego, dwa z nich przepiłem, a resztę przespałem. Domyślam się, że niewiele straciłem. Codziennie natomiast jestem zasypywany korespondencją: a to odkryto znacznej wielkości lukę w moim zeznaniu podatkowym, to znów fundusz inwestycyjny, w którym ulokowałem swe środki, okazał się piramidą finansową, a co za tym idzie, jak odzyskam trzydzieści procent z ulokowanych tam oszczędności, będę mógł mówić o sukcesie.

Teraz już wiem, dlaczego zwrot z inwestycji w skali roku miał wynosić dwadzieścia procent przy siedmioprocentowym gwarantowanym w innych, konkurencyjnych funduszach o zbliżonym profilu. Do tego moja nowo poznana miłość ulotniła się, po tym, gdy poprosiłem ją, by poszła do urzędu skarbowego z prośbą o wyjaśnienie zaistniałego nieporozumienia dotyczącego mojego zeznania podatkowego. Skoro się nie pojawiła, znaczy to, iż nie jest to nieporozumienie, a ja jestem bankrutem. Do tego mam zablokowane wszystkie karty kredytowe, telefon natomiast stracił zasięg. Pocieszam się myślą: „Do trzech razy sztuka”.

Pierwszym pomysłem było założenie działalności gospodarczej, drugim wstąpienie do partii politycznej, obecnie nadszedł czas na trzeci pomysł i to właśnie w nim pokładam ogromne nadzieje. A może lepiej będzie, jak wrócę do pracy w magazynie? W końcu ledwo przeżyłem drugi z pomysłów.


Koniec.

  Spis treści zbioru
Komentarze (10)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Szkoda, że nieco za szybko skończyła się ta błyskotliwa kariera. Dobrze, może nieco za lekko, się czytało.Powodzenia w dalszej karierze...
avatar
Koniec końcem nie można być uczciwym i wykazywać zainteresowania ani-pieniędzmi urzędowymi,ani kochankami,ani też niczym,w czym się nie zgadzamy z interlokutorem albo inaczej mówiąc rozmówcą.
Wówczas pozostaje oglądanie wiadomości lub kariera magazyniera.Tu jest Polskie prawo,a nie jakieś ruskie czy amerykańskie albo włoskie.I należy tym pamiętać.
avatar
Jeszcze wrócę ;) Na razie oceny pozostawiam innym Czytelnikom ;-)

Serdecznie :-))))
avatar
Świetny, bardzo błyskotliwy opis, podobnie jak błyskawicznie rozwijająca się kariera. Barwny i żywy język. Skoro to ostatni odcinek, to wskażę, jakie potknięcia poprawnościowe w nim dostrzegłem. Na pewno po tytule "Cz.3" należało pisać małą literą, a po kropce zrobić spację. No i kilka przecinków za dużo. Są zbędne po: posiadało, otwartym, dwa, wyjaśnił, mu, postanowiłem, po tym. Ale całość rewelacyjna, dlatego nie obniżam oceny.
avatar
Dziękuję za wszystkie komentarze i uwagi.
Przede wszystkim, zależy mi na konstruktywnej, profesjonalnej ocenie. Wiadomo jak to jest z najbliższymi. Nie są niestety obiektywni. Dzięki Wam, wiem nad czym muszę jeszcze popracować, i na co zwrócić uwagę. Najgorzej jest z interpunkcją. Tutaj czeka mnie sporo pracy.
Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas.
Pozdrawiam.
avatar
I że też my wszyscy wciąż dajemy się na całe to cwaniactwo-partyjniactwo nabrać...

Pazerne, pijane, niekompetentne z armią szwagrów i siostrzeńców partyjne przywództwo -

i niedouczeni pijani-naćpani jego wyborcy!

"Wart Pac pałaca, a pałac - Paca!"

Jakich ojców narodu wyłoni lud złożony z wiecznych pijaków i niedouków??


Zręczne literacko pióro
avatar
Dlaczego Polacy jako swoich reprezentantów NIE WYBIERAJĄ ekspertów??
avatar
Świetny tytuł zbioru! Na potrójnym gazie niewiedzy, endorfin i haju,

wypisz-wymaluj pozbawiony głowy manekin,

obijasz się jak nie po tzw. salonach, to w pierdlu

zawsze tylko od ściany do ściany
avatar
"Gdyby tylko /twoje/ serce zaczęło myśleć, przestałoby bić!"

/F. Pessoa 1888 -1935/
avatar
Na czym opiera się pomyślność narodów?

Hmmm...

Na kompetencji??
© 2010-2016 by Creative Media
×